Sobota 5 września
powitała nas chmurkami i prześwitującym przez nie słońcem. W
nocy padało, w dzień kilka razy też pokropiło , np. w chwili gdy
wyruszaliśmy do kościoła. Zamieszanie w domu straszne od samego
rana. Ważność dnia z punktu widzenia wrażeń i przeżyć w
zderzeniu z praktyką zdecydowanie przereklamowana . Bieg do
fryzjera, potem szykowanie się do ślubu cywilnego , bo to przecież
bardzo wcześnie. W tzw. międzyczasie przyjmowanie gości bo
zjeżdżali od rana i odbieranie telegramów , które przynoszą
znajomi i sąsiedzi. Nie wiem czy nadal ten zwyczaj się praktykuje ,
ale w czasie kiedy my braliśmy ślub telegramy zanosiło się też
do domu panny młodej. Ze względu na stan zdrowia cioci , nie mógł
przyjechać z nią brat mojego dziadka. Bardzo żałowałam , bo to
ostatnia rodzina łącząca mnie z babcią i dziadkiem tak blisko.
Przyjechała za to ich córka z zięciem , przywieźli nam prezenty
w postaci kompletu kieliszków do wina i ślicznego kompletu
filiżanek ze spodkami oraz życzenia. Na uroczystości jednak zostać
nie chcieli. Niby taki kryzys , a jednak trochę prezentów nam się
dostało i co ciekawe nie powtórzył się żaden . Był odkurzacz ,
który służył nam około 20 lat , piękny lniany obrus , który
mam do dziś , dwa komplety eleganckiej białej pościeli z
koronkowymi wstawkami, kryształowe szklanki do napojów, kryształowy
wazon ( na szczęście w trakcie lat użytkowania się potłukły i
dobrze , bo kryształów nie znosiłam i do dziś nie znoszę ).
Piękny, serwis do kawy z brązowej kamionki , drugi , bardziej
ozdobny z różowej – też wciąż go mamy i trochę kasy. Do
USC pojechaliśmy tylko ze świadkami i rodzicami. Świadkiem był
młodszy brat mojego ojca i siostra Ka. Do skromnej, beżowej
sukienki miałam równie skromny bukiecik złożony z kolorowych
goździków, przez siostrę Ka. Ceremonia trwała krótko i jakoś
tak monotonnie. Ślubu udzielał nam sąsiad zza ściany , który był
tam urzędnikiem, nazywany w mieście " biskupem magistrackim".
Po ceremonii na chwilę pobiegliśmy do kościoła złożyć
życzenia mojej przyjaciółce i jej mężowi. Przyjechali z fantazją
żółtą syreną udekorowaną ogromnym bukietem słoneczników.
R.miała bukiet z ciemnoróżowych i białych astrów, a na głowie
mirtowy wianek z dopiętym welonem. Oboje promienni , zapatrzeni w
siebie , uśmiechnięci. Nieubłaganie nadchodził czas i naszej
ceremonii . Ka pojechał się przebrać , a potem przyjechał po
mnie ze swoją mamą , przywiózł bukiet z gerber robiony przez
ciotkę kwiaciarkę ( tę samą , która pożyczała mi pieniądze na
materiał , na suknię ślubną) - muszę przyznać , że jak na
gerbery ,złożyła go oryginalnie. Te, które widziałam wcześniej
wyglądały jak zwykłe bukiety do wazonu. W moim było aż 15
kwiatów wplecionych pomiędzy plimosus i delikatny tiul. Spodobał
mi się , a tak bardzo nie chciałam mieć bukietu z gerber.
Błogosławieństwo rodziców - moja matka i teściowa sobie
popłakały , jak chyba wszystkie matki na świecie . Cynicznie
pomyślałam ,że moja mogłaby sobie łzy darować. Do kościoła
jechaliśmy wściekle niebieskim dużym fiatem należącym do
rodziców chłopaka siosrty Ka – później jej męża . Jak
wszystko , fiat skromnie udekorowany wianuszkami z mirtu i białymi
wstążeczkami. Nie spodziewaliśmy się aż tylu ludzi w kościele.
Prawie jak na niedzielnej Mszy. Zgodnie ze zwyczajem czekaliśmy u
wejścia do zabytkowej Fary . Punktualnie o 17.30 zaczęły grać
organy , wyszedł po nas ksiądz i poprowadził do ołtarza .
Ceremonia nie trwa długo , mieliśmy tylko ślub ,bez Mszy Św. Ale
było pięknie. Kościół farny ma wspaniałą akustykę , jest
ogromny i dobrze nagłośniony – zawsze tak było a organiści
nieprzypadkowi ,zawsze dobrze przygotowani do zawodu więc wszystkie
śpiewy i gra organów brzmią w nim cudownie.
Oboje przekonani o
słuszności wyboru pewnymi głosami wypowiedzieliśmy sobie słowa
przysięgi ( tak przynajmniej mówili nam ludzie po ceremonii) . Ka
nałożył mi obrączkę i widziałam ,że w oczach miał łzy. W
ogóle w tym dniu był wyjątkowo poważny. Ja chyba nie bardzo ,
cieszyłam się po prostu i jak chyba wszystkie panny młode byłam
podekscytowana. Nie miałam długiej sukni z trenem , kapelusza z
woalką , bukietu z alpejskich fiołków , nie jechaliśmy do ślubu
karetą wynajętą z pałacyku w Czerniejewie jak kiedyś obiecał mi
ojciec , nie było orkiestry i hucznego przyjęcia .Jakiś fragment
moich marzeń przeszedł gdzieś obok . W młodości zajmowały
mnie inne sprawy , o ceremonii ślubu jako takiej myślałam mało ,
ale przecież jestem kobietą i kobieca natura sprawiała ,że i ja
w głębi ducha chciałam żeby w tym dniu spełniły się
dziewczęce marzenia . Jeszcze wiele takich skrawków życia mnie
ominie – wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam , ale żadne z moich
marzeń nigdy nie spełni się do końca tak jak bym tego chciała.
Jeśli w ogóle, to zawsze tylko w jakiejś nie wielkiej części.
Od dziecka jednak byłam realistką , mocno stojąca na ziemi ,
niektórzy twierdzili nawet, że pesymistką i nigdy nie popadałam
we frustrację z powodu niespełnionych marzeń. Zakodowana i
wypracowana przez lata idea zachowania złotego środka kazała mi
przyjmować sprawy takimi jakie są . Przyjęłam więc i nawet przez
moment nie zastanawiałam się nad tym ,że to nie całkiem tak jak
mi się marzyło.
Podziwiam, że to wszystko tak dobrze pamiętasz. I myślę, że to dlatego, że nadal jesteście szczęśliwie razem. Mój życiorys jest bardzo zbieżny z Twoim (jestem rocznik 1955) i pamiętam dobrze przygotowania do mojego ślubu w 1977. Po tym już mam tylko mgliste wspomnienia, rozjaśniane urodzinami dzieci i przeprowadzkami. Ale ja po 19 latach małżeństwa odeszłam od męża i jakby nie chciałam już nigdy pamiętać (i nadal nie chcę) tego, co się w tych latach działo.
OdpowiedzUsuńTwoje zapiski przywracają mi wiele wspomnień, bo są to wspomnienia także mojej młodości. A młodość to młodość jednak!
Uściski!
Trudno powiedzieć dlaczego tyle szczegółów utkwiło mi w głowie. Jak już się z tym zaczęłam mierzyć i pisać nagle jeden wątek zaczął pociągać za sobą kolejne . Aż mi czasem trudno to ogarnąć i zachować jakiś schemat. Miło,że doceniasz moją pracę .
OdpowiedzUsuń