Nasze wesele trwało
jeszcze cztery dni. Aż do czwartku wpadali ludzie z życzeniami . W
poniedziałek byliśmy na weselnej kawie u mojej przyjaciółki , we
wtorek oni u nas. czy jakoś odwrotnie . Wszystko popołudniami i
wieczorem , bo normalnie pracowaliśmy. Coś takiego jak podróż
poślubna znaliśmy z literatury. Czasem zamiast podróży nowożeńcy
urządzali sobie jakieś krótkie wypady pod namiot . I tyle . Żyło
się wtedy bez przepychu. Po dwóch dniach takich nieustających
wizyt miałam już dość i marzyłam żeby spokojnie z książką
lub robótką na kanapie posiedzieć. Wreszcie się trochę
uspokoiło. Na razie zamieszkaliśmy u mnie, w moim pokoju. Lepszej
możliwości nie było. W spółdzielni mieszkaniowej czekało się
około 20 lat na lokum, wynająć nie bardzo było co , najwyżej
jakiś domek gospodarczy przy willi, ale znalezienie czegoś takiego
graniczyło z cudem, kosztowało kasę znacznie przewyższającą
nasze możliwości i nigdy nie było wiadomo jaki stan się trafi . W
gminie lista oczekujących bardzo długa , a to co proponowali jeśli
już się komuś udało na niej znaleźć też do mieszkania nie
bardzo podobne. Wniosek w gminie o przydział lokalu mieszkalnego
jednak złożyliśmy – od czegoś trzeba było zacząć i
szukaliśmy gdzie się tylko dało. Nie takie to proste jak się
okazało. W nowych miejscach pracy, pierwszych w naszym życiu ,
radzimy sobie całkiem nie źle. Ja od września dostałam szkoły i
zajęłam się organizacją gabinetów , Ka po pierwszym miesiącu
przeszedł na inne stanowisko i zaczął pracę w systemie dyżurów.
W końcu września dostał wezwanie na komisję wojskową , jednak
miał dużo szczęścia. Zakład pracy załatwił mu odroczenie do
wiosennego poboru , do powrotu z wojska drugiego fachowca. Zbieg
okoliczności niezwykle dla nas pomyślny, gdyby nie to, zostałabym
sama z małym na długie 2 lata , bo wtedy służba wojskowa tyle
trwała , a to nie ciekawie się zapowiadało jak na wspólne
początki.
Pierwszy miesiąc
wspólnego zamieszkiwania był taki sobie. Rodzinka specjalnie nam
życia nie uprzykrzała, obiecali nawet ,że jak mały się urodzi
odstąpią nam większy pokój i zadziwiająco zgodnie orzekli,ze nie
będą za zamieszkiwanie brać pieniędzy od własnych dzieci ,
choć im podział kosztów zaproponowaliśmy. Nie upieraliśmy się
przy tym zresztą za bardzo W odstąpienie dużego pokoju nie
specjalnie chciało mi się wierzyć
ale przynajmniej na
razie nic nie mówiłam , zakładając naiwnie że chcą okazać
dobrą wolę. Moi rodzice i dobra wola … Powinnam była takiej
opcji nie zakładać , może łatwiej by mi było stawić czoła ich
złości. O tym ,że się myliłam co do tej rzekomej dobrej woli
przekonaliśmy się już niedługo . Minęło
ledwie kilka tygodni a
zaczęły się zwykłe u nas awantury. Ciężko było mi to znosić,
choć próbowałam się tym nie przejmować i nie denerwować ze
względu na małego. Kiedy tylko mogliśmy wychodzimy z domu.
Przynajmniej miałam dużo ruchu i dużo świeżego powietrza.
Jak wiadomo w tym czasie
nie można było nic kupić , można jedynie załatwić .
Załatwiliśmy więc sobie kupno używanego łóżeczka z
materacykiem i używany wózek . Wózek był śliczny, choć niezbyt
praktyczny. Cały biały. Z pewnością mocno się wyróżniał, bo
królowały wtedy granatowe , bordowe i brązowe ze skaju albo jeśli
ktoś chciał być bardzo elegancki i na czasie tzw. koszykowe (
gondola pleciona z wikliny , budka ze skaju w kolorze jasnobrązowym)
. Poduszeczki do niego i kołderkę do łóżeczka uszyła mi znajoma
krawcowa, wciąż ta sama starsza pani podobna do mojej babci. Szyła
mi też suknię ślubną ; wszystko z taką radością jakby robiła
to dla własnej wnuczki. Na szczęście miałam z czego szyć. Jak
wspominałam mama pracowała w zakładach odzieżowych. Jej zakład
szył mundury , ale był częścią większej korporacji wtedy
nazywanej zjednoczeniem - i wymieniali się pomiędzy zakładami
resztkami z produkcji . Na kilogramy , za przysłowiowe grosze można
kupić mnóstwo różnych materiałów, tyle tylko ,że w kawałkach
od 30cm do góra 70- ciu. Przy ogólnych brakach we wszystkim, dobre
i to. Ciekawe ,że przy całym tym kryzysie gospodarki i brakach na
rynku wszystkie zakłady pracowały pełną parą . Produkcja ani na
chwilę nie zwalniała , nie było przestojów – no, chyba ,że
akurat wyłączono prąd , a sklepy i tak świeciły pustakami .
Sporadycznie gdzieś coś „ rzucano” . Gdzie znikała reszta ???
Tego nikt nie wiedział a władza się z tego nie tłumaczyła i z
uporem maniaka wmawiała nam ,że to przejściowe i że będzie
lepiej. Swojego rodzaju gospodarczy fenomen.
Trochę szyłam sama ,
trochę zanosiłam do krawcowej. Robiłam na drutach i szydełku.
Nauki babcine nie miały szans pójść w las i bardzo się teraz
przydawały.
Dziś jak o tym myślę,
to zastanawiam się jak w ogóle udawało się ludziom przetrwać w
takich warunkach . A dzieci rodziło się więcej niż teraz. A
przecież nie tylko dziecięcych rzeczy nie było. Tak myślę ,że
kiedyś rodzina była wartością samą w sobie a dzieci swoistym
dobrem materialnym – skoro nie można było mieć nic innego to
chociaż miało się dzieci. Dziś te pojęcia się odwróciły ;
można mieć wszystko , byle tylko odpowiednio dużo zarabiać to po
co jeszcze dzieci.
Po wstawieniu łóżeczka
i wózka nasz 11-metrowy pokoik znacznie się zmniejszył , ale na tę
chwilę nie bardzo nam to przeszkadzało. Nie mieliśmy zbyt wiele .
Ubrania moje i Ka pomieściła moja panieńska szafa , na regale z
książkami i płytami zrobiło się trochę ciaśniej , a na półce
obok mojego radia i kasetowego magnetofonu stanął mały
czarno-biały telewizor , w piwnicy jeszcze jeden rower a prezenty
ślubne pomieściły się w kanapie i w dolnych szafkach mojej mini –
meblościanki.
Łóżeczko przybrałam
błękitnymi we fioletowe kwiatki firaneczkami , które uszyłam z
powłoki na kołdrę i kolorowymi piaskowymi dziadkami- to
były takie plastikowe figurki postaci z popularnej wtedy bajki.
Teraz to żadna atrakcja; wszystkie rzeczy dla maluszków sa śliczne
, kolorowe i bezpieczne, wtedy jednak takie cudeńka można było
obejrzeć jedynie w zwożonych z Zachodu katalogach a na co dzień
cieszyć się nie zbyt udaną figurką z brzydkiego tworzywa. Mimo
już ostatnich tygodni oczekiwania , nie przestaliśmy z Ka się
kochać. Ostrożniej i delikatniej ale jednak . I wciąż jednakowo
sprawiało nam to wielką przyjemność.
Mijał październik .
Niby miałam wyliczony przez lekarza termin porodu na koniec
listopada , ale ja swoje wiedziałam. Moje „coś mi mówi” nie
zostawiało mi żadnych wątpliwości w tej sprawie. Termin zbliżał
się nieuchronnie.
Na Wszystkich Świętych
nie zdecydowałam się jechać na grób babci. Poszliśmy
na nasz miejscowy
cmentarz odwiedzić groby babci i dziadka Ka oraz dalszej rodziny i
Powstańców Wlkp. Miałam już lekki problem z chodzeniem . Po raz
pierwszy od początku ciąży musiałam poruszać się wolniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz