środa, 17 października 2012

Nowy początek



Nasze wesele trwało jeszcze cztery dni. Aż do czwartku wpadali ludzie z życzeniami . W poniedziałek byliśmy na weselnej kawie u mojej przyjaciółki , we wtorek oni u nas. czy jakoś odwrotnie . Wszystko popołudniami i wieczorem , bo normalnie pracowaliśmy. Coś takiego jak podróż poślubna znaliśmy z literatury. Czasem zamiast podróży nowożeńcy urządzali sobie jakieś krótkie wypady pod namiot . I tyle . Żyło się wtedy bez przepychu. Po dwóch dniach takich nieustających wizyt miałam już dość i marzyłam żeby spokojnie z książką lub robótką na kanapie posiedzieć. Wreszcie się trochę uspokoiło. Na razie zamieszkaliśmy u mnie, w moim pokoju. Lepszej możliwości nie było. W spółdzielni mieszkaniowej czekało się około 20 lat na lokum, wynająć nie bardzo było co , najwyżej jakiś domek gospodarczy przy willi, ale znalezienie czegoś takiego graniczyło z cudem, kosztowało kasę znacznie przewyższającą nasze możliwości i nigdy nie było wiadomo jaki stan się trafi . W gminie lista oczekujących bardzo długa , a to co proponowali jeśli już się komuś udało na niej znaleźć też do mieszkania nie bardzo podobne. Wniosek w gminie o przydział lokalu mieszkalnego jednak złożyliśmy – od czegoś trzeba było zacząć i szukaliśmy gdzie się tylko dało. Nie takie to proste jak się okazało. W nowych miejscach pracy, pierwszych w naszym życiu , radzimy sobie całkiem nie źle. Ja od września dostałam szkoły i zajęłam się organizacją gabinetów , Ka po pierwszym miesiącu przeszedł na inne stanowisko i zaczął pracę w systemie dyżurów. W końcu września dostał wezwanie na komisję wojskową , jednak miał dużo szczęścia. Zakład pracy załatwił mu odroczenie do wiosennego poboru , do powrotu z wojska drugiego fachowca. Zbieg okoliczności niezwykle dla nas pomyślny, gdyby nie to, zostałabym sama z małym na długie 2 lata , bo wtedy służba wojskowa tyle trwała , a to nie ciekawie się zapowiadało jak na wspólne początki.
Pierwszy miesiąc wspólnego zamieszkiwania był taki sobie. Rodzinka specjalnie nam życia nie uprzykrzała, obiecali nawet ,że jak mały się urodzi odstąpią nam większy pokój i zadziwiająco zgodnie orzekli,ze nie będą za zamieszkiwanie brać pieniędzy od własnych dzieci , choć im podział kosztów zaproponowaliśmy. Nie upieraliśmy się przy tym zresztą za bardzo W odstąpienie dużego pokoju nie specjalnie chciało mi się wierzyć
ale przynajmniej na razie nic nie mówiłam , zakładając naiwnie że chcą okazać dobrą wolę. Moi rodzice i dobra wola … Powinnam była takiej opcji nie zakładać , może łatwiej by mi było stawić czoła ich złości. O tym ,że się myliłam co do tej rzekomej dobrej woli przekonaliśmy się już niedługo . Minęło
ledwie kilka tygodni a zaczęły się zwykłe u nas awantury. Ciężko było mi to znosić, choć próbowałam się tym nie przejmować i nie denerwować ze względu na małego. Kiedy tylko mogliśmy wychodzimy z domu. Przynajmniej miałam dużo ruchu i dużo świeżego powietrza.
Jak wiadomo w tym czasie nie można było nic kupić , można jedynie załatwić . Załatwiliśmy więc sobie kupno używanego łóżeczka z materacykiem i używany wózek . Wózek był śliczny, choć niezbyt praktyczny. Cały biały. Z pewnością mocno się wyróżniał, bo królowały wtedy granatowe , bordowe i brązowe ze skaju albo jeśli ktoś chciał być bardzo elegancki i na czasie tzw. koszykowe ( gondola pleciona z wikliny , budka ze skaju w kolorze jasnobrązowym) . Poduszeczki do niego i kołderkę do łóżeczka uszyła mi znajoma krawcowa, wciąż ta sama starsza pani podobna do mojej babci. Szyła mi też suknię ślubną ; wszystko z taką radością jakby robiła to dla własnej wnuczki. Na szczęście miałam z czego szyć. Jak wspominałam mama pracowała w zakładach odzieżowych. Jej zakład szył mundury , ale był częścią większej korporacji wtedy nazywanej zjednoczeniem - i wymieniali się pomiędzy zakładami resztkami z produkcji . Na kilogramy , za przysłowiowe grosze można kupić mnóstwo różnych materiałów, tyle tylko ,że w kawałkach od 30cm do góra 70- ciu. Przy ogólnych brakach we wszystkim, dobre i to. Ciekawe ,że przy całym tym kryzysie gospodarki i brakach na rynku wszystkie zakłady pracowały pełną parą . Produkcja ani na chwilę nie zwalniała , nie było przestojów – no, chyba ,że akurat wyłączono prąd , a sklepy i tak świeciły pustakami . Sporadycznie gdzieś coś „ rzucano” . Gdzie znikała reszta ??? Tego nikt nie wiedział a władza się z tego nie tłumaczyła i z uporem maniaka wmawiała nam ,że to przejściowe i że będzie lepiej. Swojego rodzaju gospodarczy fenomen.
Trochę szyłam sama , trochę zanosiłam do krawcowej. Robiłam na drutach i szydełku. Nauki babcine nie miały szans pójść w las i bardzo się teraz przydawały.
Dziś jak o tym myślę, to zastanawiam się jak w ogóle udawało się ludziom przetrwać w takich warunkach . A dzieci rodziło się więcej niż teraz. A przecież nie tylko dziecięcych rzeczy nie było. Tak myślę ,że kiedyś rodzina była wartością samą w sobie a dzieci swoistym dobrem materialnym – skoro nie można było mieć nic innego to chociaż miało się dzieci. Dziś te pojęcia się odwróciły ; można mieć wszystko , byle tylko odpowiednio dużo zarabiać to po co jeszcze dzieci.
Po wstawieniu łóżeczka i wózka nasz 11-metrowy pokoik znacznie się zmniejszył , ale na tę chwilę nie bardzo nam to przeszkadzało. Nie mieliśmy zbyt wiele . Ubrania moje i Ka pomieściła moja panieńska szafa , na regale z książkami i płytami zrobiło się trochę ciaśniej , a na półce obok mojego radia i kasetowego magnetofonu stanął mały czarno-biały telewizor , w piwnicy jeszcze jeden rower a prezenty ślubne pomieściły się w kanapie i w dolnych szafkach mojej mini – meblościanki.
Łóżeczko przybrałam błękitnymi we fioletowe kwiatki firaneczkami , które uszyłam z powłoki na kołdrę i kolorowymi   piaskowymi dziadkami- to były takie plastikowe figurki postaci z popularnej wtedy bajki. Teraz to żadna atrakcja; wszystkie rzeczy dla maluszków sa śliczne , kolorowe i bezpieczne, wtedy jednak takie cudeńka można było obejrzeć jedynie w zwożonych z Zachodu katalogach a na co dzień cieszyć się nie zbyt udaną figurką z brzydkiego tworzywa. Mimo już ostatnich tygodni oczekiwania , nie przestaliśmy z Ka się kochać. Ostrożniej i delikatniej ale jednak . I wciąż jednakowo sprawiało nam to wielką przyjemność.
Mijał październik . Niby miałam wyliczony przez lekarza termin porodu na koniec listopada , ale ja swoje wiedziałam. Moje „coś mi mówi” nie zostawiało mi żadnych wątpliwości w tej sprawie. Termin zbliżał się nieuchronnie.
Na Wszystkich Świętych nie zdecydowałam się jechać na grób babci. Poszliśmy
na nasz miejscowy cmentarz odwiedzić groby babci i dziadka Ka oraz dalszej rodziny i Powstańców Wlkp. Miałam już lekki problem z chodzeniem . Po raz pierwszy od początku ciąży musiałam poruszać się wolniej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz