Stan
wojenny paradoksalnie zastał nas w łóżku. Była niedziela , mąż
miał w planach nockę w pracy a ja cieszyłam się,że matki nie
będzie , bo wybierała się tego dnia do Poznania w odwiedziny do
znajomej, która leżała w szpitalu , a to zapowiadało dłuższą
część niedzieli bez awantur. A nasz 6-cio tygodniowy synek spał
sobie smacznie w łóżeczku z błękitnymi firaneczkami całkowicie
nieświadom tego,że wokół szaleje wiatr historii i dzieją się
rzeczy ważne. Jako ranny ptaszek obudziłam się wcześnie , około
7,00 . Mąż spał w najlepsze. Próbowałam uruchomić radio , ale
nie zadziałało . Kręciłam chwilę gałkami - bez skutku.
Pomyślałam, że się popsuło . Za chwilę spróbowałam włączyć
telewizor. Na ekranie pojawił się „śnieg” . To moje kręcenie
obudziło męża. Spróbował i on z tym samym skutkiem. . Po chwili
do naszego pokoju zaglądnął mój ojciec z pytaniem czy może u nas
pooglądać telewizję ( nie pamiętam co , ale miał jakiś swój
ulubiony niedzielny program) , bo ich telewizor wysiadł . Trochę
nas to zdziwiło , bo i u nas nie działał. Ojciec i mąż orzekli,
zgodnie, że to pewnie coś z anteną . W tym czasie matka wyszła z
domu ,żeby zdążyć na pociąg do Poznania o 8.10.. Kilka minut
później „ożyły „ oba telewizory. Na ekranie pojawił się
Wojciech Jaruzelski i usłyszeliśmy słynne przemówienie. Staliśmy
we troje obok drzwi gapiąc się z niedowierzaniem na czarno - biały
ekran , z którego płynęły informacje o... wojnie domowej ? Jakoś
nie mieściło się nam to w świadomości. Nie rozumieliśmy.
Informacji wysłuchaliśmy tego ranka jeszcze kilka razy . Po jakiejś
godzinie wróciła matka z jeszcze dziwniejszymi nowinami: pociągi
odwołane , na ulicach i dworcu wojsko , kontrolują i legitymują
wszystkich . Ją i jej dwie koleżanki zawrócili z dworca. Na
szczęście mąż jednej z nich nie zdążył jeszcze odjechać
maluchem i miała czym wrócić do sąsiedniej miejscowości gdzie
mieszkała ( przepustki zaczęły obowiązywać od następnego dnia)
, dzieje się coś złego. Nie baliśmy się . Na razie był szok i
niedowierzanie i jakieś wrażenie absurdalnej groteski . Tego dnia
największe wrażenie zrobiła na mnie cisza panująca w mieście.
Jak zwykle w niedzielę wybraliśmy się z mężem do kościoła na
11.30 . Przysypane grubą warstwą śniegu miasto sprawiało wrażenie
martwego. Nikt nie odśnieżał ulic, znikąd nie dobiegała żadna
muzyka, żadna rozmowa, , żaden śmiech , nie przejechał samochód,
nie zaszczekał nawet pies nie zapachniał niedzielny obiad. Wydawało
mi się, że nawet wrony, których w mieście było pełno i zwykle
darły się bez opamiętania , tego dnia ucichły ( realnie rzecz
biorąc pochowały się z powodu siarczystego mrozu, a nie stanu
wojennego) . Ludzie w ciszy przemykali się do Fary na Mszę Św.
Proboszcz ani słowem nie nawiązał do tego co się stało , jedynie
po Credo odmówił modlitwę za Ojczyznę i na koniec zaintonował
„Boże Coś Polskę” .Głośny zwykle śpiew , potęgowany
wspaniałą akustyką zabytkowego kościoła tym razem brzmiał jakoś
cicho i bez werwy. Ludzie wychodząc pozdrawiali się skinieniem
głowy i szli w swoją stronę nie przystając i nie zagadując się
nawzajem. Po drugiej stronie ulicy , naprzeciw kościoła od budynku
sądu aż prawie do rynku stały uzbrojone patrole . Nie zaczepiali
nikogo , po prostu stali. Taka psychologiczna demonstracja siły.
Tego dnia atrakcji czekało nas więcej. Mąż pracował wówczas w
urzędzie telekomunikacyjnym . Była to jednostka paramilitarna. Tego
dnia miał nockę , która u nich zaczynała się o 17.30. Tuż po
15.00 usłyszeliśmy dzwonek do drzwi . Poszłam otworzyć . Za
drzwiami stał uzbrojony w kałasznikowy patrol żołnierzy. Na
moment ugięły mi się nogi.. Zapytali o męża , który w tym
akurat momencie wyszedł z pokoju. Okazało się ,że ma się
natychmiast stawić w pracy . Czekali aż się ubierze i razem z nim
wyszli , odprowadzili go do samego zakładu.. Na portierni wartę
pełnił inny uzbrojony patrol. I tak już zostało na długie
miesiące. Mąż powinien wrócić z dyżuru następnego dnia po 7
.00 rano . Nie wrócił . I to był jedyny moment kiedy się bałam..
.Przyszedł dopiero około 18.00. Nocą , kiedy wstałam żeby
nakarmić Małego usłyszałam dobiegający zza okna jakiś hałas.
Sąsiednią ulicą , 50m od naszego bloku jechała kolumna czołgów
. Mój ojciec także nie spał . Stał w oknie i liczył. Naliczył
ich 236. Następnego dnia , kiedy mąż wrócił już do domu i
siedzieliśmy razem przy kolacji , to co się stało podsumował
krótko:” trzydzieści lat pracowałem na to ,żeby dostać w pysk”
, matka histeryzowała od rana,że jak to , do pracy nie można
jechać , tylko trzeba załatwiać przepustki i co to będzie jak do
ludzi zaczną strzelać , ja milczałam , bo już tak mam,że jak
mnie coś mocno ruszy to nim sprawę sobie przemyślę milczę jak
zaklęta. A mój mąż jak zwykle trzeźwy i umiejący wszystko
natychmiast zanalizować i wyciągnąć wnioski stwierdził,że zbyt
długo to nie potrwa ; rok może dwa i nic nadzwyczajnego się nie
stanie a ludzie niedługo się przyzwyczają , szkoda tylko Kraju
jako takiego , bo nas to cofnie w rozwoju. Trafniej ująć tego nie
mógł. I stało się jak przewidział. Po części rację miała i
moja matka : strzelali , choć nie u nas , a inne represje też jakoś
nasze miasto ominęły. Internowali zaledwie jedną osobę –
takiego wiecznego pieniacza , który po zapisaniu się do
Solidarności psuł wszystko do czego dotknął a potem przypisał
sobie zasługi,których nie położył. w żadnej sprawie. Informacja
o jego internowaniu dotarła do nas po świętach.
A
potem przyszedł dzień jak co dzień i trzeba się było zająć
przyziemną walką o byt . Zbliżały się Święta i wszystkich
pochłonęły przygotowania . Karpie załatwiła matka przez swój
zakład pracy , drogą handlu wymiennego . Gospodarstwo rybackie
karpie – zakład odzieżowy resztki tkanin z produkcji mundurów.
Kapustę, fasolę , warzywa , jabłka, susz owocowy jakoś dawało
się kupić w dwu istniejących prywatnych sklepikach warzywnych -
obrotni badylarze nawet w stanie wojennym potrafili zapewnić towar
swoim klientom – nic dziwnego,że w gospodarce rynkowej szybko
wyrosły im fortuny. Grzybów mieliśmy jeszcze spory zapas z czasów
kiedy zbieraliśmy je co roku w wakacje u babci. Gorzej było z
cukrem , margaryną , mąką i kawą czy herbatą ale i to udało się
kupić bez jakiegoś długiego wystawania w kolejkach. - sklep
mieliśmy na wprost okien. Kiedy podjeżdżali z dostawą , należało
tylko odpowiednio szybko zbiec ze schodów i przebiec ulicę –
zanim ustawiła się kolejka. Nie pamiętam sytuacji,żeby odmówiono
komuś sprzedaży , albo odkładano ją na później. Jaja załatwiał
ojciec od kolegi z pracy, który pochodził z gospodarstwa. Mięso ,
również zorganizowała matka, tą samą drogą co ryby . Pierniki w
sławnej czekoladopodobnej polewie dostarczyła teściowa – z
okazji świąt NBP – gdzie pracowała załatwił jakiś ekstra –
przydział dla swoich pracowników. Chleba nie brakowało nigdy,
bywało jednak,że często był nie świeży albo zakalcowaty , a w
soboty trzeba było iść po niego wcześnie rano ..
Przygód
związanych z tamtym czasem było wiele. Z zaopatrzeniem w artykuły
żywnościowe kłopotów większych nie mieliśmy. Ludzie u nas
obrotni ,szybko nauczyli się sobie radzić. Były kolejki , a jakże,
największe przy sklepie firmowym, gdzie od czasu do czasu pojawiały
się kolumny . Raz po raz musiała interweniować milicja . Ciężko
było o kartkowy alkohol a żyletki, rajstopy, papier toaletowy i
szampon familijny kioskarka wydzielała po sztuce na osobę.
Wszystkie produkty z tamtych czasów kojarzą mi się jako popularne
ale temu poświęciłam już cały rozdział. Nauczyliśmy się
robić coś z niczego . Robiło się kotlety z konserw turystycznych
, blok z mleka w proszku , zbierało skrzętnie resztki mydła ,
wkładało do plastikowych siateczek po warzywach , taką siateczkę
wypełnioną mydłem moczyło w gorącej wodzie , ugniatało w zwartą
bryłkę , a potem wiązało siateczkę na zlewie i używało mydła
aż do wyczerpania., przerabiało ubrania, dziergało swetry i
czapki... Kombinowanie i załatwianie stało się naszą
rzeczywistością . Kraj pogrążył się w szarościach . Miało się
wrażenie,że wokół snuje się szary , lepki opar . Ciężar
codziennej egzystencji pozbawił życie wszelkich barw w sensie
niemal dosłownym i w przenośni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz