niedziela, 28 października 2012

W cieniu 13 drudnia cd


Mniej – więcej na wiosnę zaczęły się pojawiać dary. Zachód wstrząśnięty sytuacją w Polsce postanowił zorganizować pomoc. Nie wiem co sobie tamci ludzie myśleli organizując zbiórki i transporty z pomocą dla nas , nie chcę kwestionować ich dobrej woli ale zdanie o tych akcjach mam oględnie mówiąc kiepskie. W kościołach albo w opiece społecznej raz po raz ogłaszano rozdawanie darów z Europy Zachodniej . Jakieś produkty żywnościowe , odżywki dla dzieci, odzież i leki. Te ostatnie w dużej części okazywały się przeterminowane , niektóre były częściowo zużyte. Żywność najtańsza i często również albo na granicy ważności albo już po , naszpikowana chemią do granic możliwości. Wciąż miałam przeświadczenie ,że rzucano nam biednym ochłapy z pańskiego stołu , tak dla poprawienia sobie samopoczucia i wbicia się w dumę i podbudowania sobie morale z samego faktu jacy to są wspaniałomyślni i szczodrzy. Taka faryzeuszowska moralność.
Po dary ustawiali się wszyscy czy tego potrzebowali czy nie – kusiło zachodnie pochodzenie. Niektórzy perfidnie wykorzystywali sytuację i nie źle się na tym obławiali . Handel darami czy to wymienny , czy też w formie tradycyjnej kwitł , również wśród tych , którzy mieli je rozprowadzać. My , za namową znajomego księdza wybraliśmy się po dary dwukrotnie. Już po pierwszym razie powiedziałam ,że nigdy więcej ale potem rozdawali żywność dla niemowląt więc poszłam raz jeszcze. Jakieś dwa lata później kadrowa z zoz- u w Środzie Wlkp. gdzie nadal byłam zatrudniona choć korzystałam z urlopu wychowawczego przesłała mi telegram ,że mam się stawić po przydziałową żywność z darów, która mi przysługuje bo mam dwoje małych dzieci. Pojechałam . Dali mi 5 kg amerykańskiej mąki i 4 litrowy baniak oliwy sojowej. Oliwę wykorzystaliśmy , była nie złej jakości , natomiast mąka nie nadawała się do użytku , zrobiony z niej makaron rozsypywał się natychmiast na grudki wielkości ziaren kaszy gryczanej . Nie pamiętam czy znalazłam dla niej jakieś zastosowanie czy po prostu ją wyrzuciłam.
Jakoś szczególnie mocno nie odczuliśmy tych wszystkich ograniczeń wynikających z wprowadzenia stanu wojennego .Drażniło oczywiście ,że nie można pojechać w odwiedziny do znajomych czy rodziny , nawet do sąsiedniej miejscowości , że trzeba przestrzegać godziny policyjnej , a listy przychodzą rozcięte i opieczętowane wielkim stemplem” ocenzurowano” . Mnie osobiście to śmieszyło , zwłaszcza gdy odbierałam listy od przyjaciółki. Pisałyśmy różne babskie bzdurki . J , akurat się zaręczyła i w każdym liście były jakieś zachwyty nad jej wybrankiem, ja pisałam o sprawach domowych., książkach , pomysłach na przeróbki . Nic co mogło w jakikolwiek sposób komukolwiek zagrozić czy choćby wzbudzić podejrzenia. Widać jedna korespondencja krążyła zbyt często.
Faktem wprowadzenia stanu wojennego nie bardzo się wtedy przejęliśmy poza tym pierwszym dniem .Wiadomo: szok , zaskoczenie, nie wiadoma przyszłość. Z patrolami dyżurującymi w portierni mąż nie raz ucinał sobie pogawędki , ja koncentrowałam się na opiece nad synkiem i przeciwstawianiu się rodzicom , wszyscy na zapewnieniu sobie jako tako dostatniej egzystencji. .Ludzie pozałatwiali sobie sobie przepustki i przywykli ,że nie należy kręcić się po mieście po 21.00 kiedy to zaczynała obowiązywać godzina policyjna. Po paru tygodniach telewizja wznowiła emisję programu , co sprowadzało się do nadawania dziennika telewizyjnego i filmów wojennych.. Skutek był taki , że roczniki 1981, 82 i 83 są bardzo liczne. Skoro nie było nic innego do roboty , 21 stopień zasilania i na dodatek brakowało w sklepach świec i baterii do latarek , a wiadomo,że ciemności skutecznie uniemożliwiają wszelką ludzką aktywność, to robiło się dzieci . Stan wojenny miał więc od razu jeden pozytywny skutek dla Kraju ; wzrósł znacząco przyrost naturalny. Rzeczy ważne działy się gdzieś daleko , w Warszawie, Gdańsku , Wrocławiu. Poznaniacy nie specjalnie się udzielali politycznie , krążył z tego powodu nawet slogan „Poznaniacy – nie Polacy” . Trudno powiedzieć co było przyczyną. Osobiście myślę ,że wyszło zamiłowanie do spokojnego życia i spraw materialnych i zakodowane w genach poszanowanie prawa. Walka nie leży w wielkopolskiej naturze. Nasza walka to praca u podstaw i pomnażanie .

czwartek, 25 października 2012

W cieniu 13 grudnia cd


Na czas Świąt Bożego Narodzenia i Nowy Rok stan wojenny został zawieszony. Ludzie spotykali się na rodzinnych kolacjach i później na prywatkach sylwestrowych (większych bali nikt nie odważył się zorganizować ) , ale nastrój nie sprzyjał beztroskiej zabawie i świętowaniu. Wszyscy byli smutni i przygnębieni , minęło zbyt mało czasu ,żeby ludzie zdążyli się z tą sytuacją oswoić 
Kilka dni przed wigilią w naszym osiedlowym kiosku ruchu pojawił się towar: „Rzucili „ żyletki , szampon , rajstopy , jakieś zabawki w ilości dość konkretnej jak na tamte czasy . Na samym środku wystawy siedział śliczny pluszowy miś - jedyny w całej dostawie zabawek. Postanowiłam zdobyć go dla małego. Stałam na ponad 20 stopniowym mrozie prawie półtorej godziny i zaklinałam w duchu żeby nikt go nie kupił. Miałam szczęście : miś był mój. Dziś nie byłby żadną atrakcją : jakieś 30cm wysokości , żółto- bury plusz , oczka z plastikowych guzików, ale wtedy taki zakup to było coś. Przy okazji załapuję się na dwa szampony "familijne", dwie pary rajstop , pudełko żyletek i przydział kartkowych papierosów "popularne". Miałam prezenty na Gwiazdkę dla szwagierki ( szampon i rajstopy ) , a żyletki sprawiedliwie podzieliłam pomiędzy męża i ojca. Dla mam wyszyłam po komplecie serwetek z resztek szarego płótna , które leżały wcześniej nie zagospodarowane. Nie całkiem pamiętam co dostali na tę Gwiazdkę mąż i ojciec , ale chyba jakiś zdobyczny alkohol . Śmiesznie to brzmi dzisiaj , ale taki był rok 1981. Wigilię mieliśmy nawet całkiem zasobną. Jak wspomniałam wspólnymi siłami z rodzinnych zrzutek i dzięki zaradności szefów zakładów udało się zapewnić zaopatrzenie w artykuły spożywcze. Mały dostał nowe – używane ciuszki , które teściowa załatwiła u znajomej z opieki społecznej i oczywiście misia. Kupić coś nowego dla malucha można jedynie na kartę ciąży lub książeczkę zdrowia jeśli akurat trafi się na dostawę w sklepie dziecięcym i odpowiednio długo postoi w kolejce. Zdesperowani ludzie godzinami wystają w kolejkach po wszystko : od jedzenia i pasty do zębów po telewizory i meble .Ja zadowalam się tym co się uda bez długiego czekania. Postanowiłam sobie ,że na stanie w kolejkach nie poświęcę więcej niż godzinę . Oczywiście gdyby sytuacja tego wymagała i od tego zależałoby czy rodzina będzie głodna to pewnie żadne takie postanowienie nie miałoby znaczenia i zrobiłabym wszystko ,żeby rodzinę nakarmić . Na szczęście jednak nigdy do aż tak drastycznych braków nie doszło i po kolejkach przesadnie długo nie wystawałam ani ja ani nikt z naszej rodziny. Nad tym codziennym zabieganiem skrzydła rozpościerał i rzucał złowrogi cień stanu wojennego ,codziennie , drogą poczty pantoflowej rozchodziły się informacje o internowaniach , aresztowaniach , strajkach i strzelaniu do ludzi . Informacje nie sprawdzone i nie możliwe do zweryfikowania , bo żadna łączność nie działała. Na szczęście te informacje nie dotyczyły naszego miasta. Wigilia i Święta przebiegły w miarę spokojnie. Mama i teściowa nawet wspólnie i w świętej zgodzie gotowały zupę rybną w naszej kuchni , co nie zmieniło faktu, że wyciszony na chwilę konflikt między nimi nie wybuchł niedługo po Nowym Roku ponownie. Ka znów miał dyżury : w pierwsze święto dzień , w drugie nockę. Na razie trudno mi było taki tryb życia i pracy zaakceptować. Wolałabym ,żeby to był zwykły tydzień pracy z wolnymi niedzielami i świętami. Tak jednak zostało na długie 13 lat. Z czasem okaże się to nie takie złe. Nowy Rok spędziliśmy w towarzystwie znajomych : brata i bratowej mojego kolegi W, byłego seminarzysty. Nastrój raczej ciężki. Nikt nie wiedział co będzie dalej , nie było o czym rozmawiać , brakowało chęci do żartów i beztroskiej zabawy. Kolejne tygodnie zdominowała walka o byt , po kilku następnych wszyscy się przyzwyczaili do stanu wojennego oraz sytuacji jako takiej i uczyli z tym żyć a po pół roku nikt już się tym specjalnie nie przejmował i jak zwykle w naszym mieście każdy pilnował swoich garnków i swojego podwórka.

środa, 24 października 2012

W cieniu 13 grudnia


Stan wojenny paradoksalnie zastał nas w łóżku. Była niedziela , mąż miał w planach nockę w pracy a ja cieszyłam się,że matki nie będzie , bo wybierała się tego dnia do Poznania w odwiedziny do znajomej, która leżała w szpitalu , a to zapowiadało dłuższą część niedzieli bez awantur. A nasz 6-cio tygodniowy synek spał sobie smacznie w łóżeczku z błękitnymi firaneczkami całkowicie nieświadom tego,że wokół szaleje wiatr historii i dzieją się rzeczy ważne. Jako ranny ptaszek obudziłam się wcześnie , około 7,00 . Mąż spał w najlepsze. Próbowałam uruchomić radio , ale nie zadziałało . Kręciłam chwilę gałkami - bez skutku. Pomyślałam, że się popsuło . Za chwilę spróbowałam włączyć telewizor. Na ekranie pojawił się „śnieg” . To moje kręcenie obudziło męża. Spróbował i on z tym samym skutkiem. . Po chwili do naszego pokoju zaglądnął mój ojciec z pytaniem czy może u nas pooglądać telewizję ( nie pamiętam co , ale miał jakiś swój ulubiony niedzielny program) , bo ich telewizor wysiadł . Trochę nas to zdziwiło , bo i u nas nie działał. Ojciec i mąż orzekli, zgodnie, że to pewnie coś z anteną . W tym czasie matka wyszła z domu ,żeby zdążyć na pociąg do Poznania o 8.10.. Kilka minut później „ożyły „ oba telewizory. Na ekranie pojawił się Wojciech Jaruzelski i usłyszeliśmy słynne przemówienie. Staliśmy we troje obok drzwi gapiąc się z niedowierzaniem na czarno - biały ekran , z którego płynęły informacje o... wojnie domowej ? Jakoś nie mieściło się nam to w świadomości. Nie rozumieliśmy. Informacji wysłuchaliśmy tego ranka jeszcze kilka razy . Po jakiejś godzinie wróciła matka z jeszcze dziwniejszymi nowinami: pociągi odwołane , na ulicach i dworcu wojsko , kontrolują i legitymują wszystkich . Ją i jej dwie koleżanki zawrócili z dworca. Na szczęście mąż jednej z nich nie zdążył jeszcze odjechać maluchem i miała czym wrócić do sąsiedniej miejscowości gdzie mieszkała ( przepustki zaczęły obowiązywać od następnego dnia) , dzieje się coś złego. Nie baliśmy się . Na razie był szok i niedowierzanie i jakieś wrażenie absurdalnej groteski . Tego dnia największe wrażenie zrobiła na mnie cisza panująca w mieście. Jak zwykle w niedzielę wybraliśmy się z mężem do kościoła na 11.30 . Przysypane grubą warstwą śniegu miasto sprawiało wrażenie martwego. Nikt nie odśnieżał ulic, znikąd nie dobiegała żadna muzyka, żadna rozmowa, , żaden śmiech , nie przejechał samochód, nie zaszczekał nawet pies nie zapachniał niedzielny obiad. Wydawało mi się, że nawet wrony, których w mieście było pełno i zwykle darły się bez opamiętania , tego dnia ucichły ( realnie rzecz biorąc pochowały się z powodu siarczystego mrozu, a nie stanu wojennego) . Ludzie w ciszy przemykali się do Fary na Mszę Św. Proboszcz ani słowem nie nawiązał do tego co się stało , jedynie po Credo odmówił modlitwę za Ojczyznę i na koniec zaintonował „Boże Coś Polskę” .Głośny zwykle śpiew , potęgowany wspaniałą akustyką zabytkowego kościoła tym razem brzmiał jakoś cicho i bez werwy. Ludzie wychodząc pozdrawiali się skinieniem głowy i szli w swoją stronę nie przystając i nie zagadując się nawzajem. Po drugiej stronie ulicy , naprzeciw kościoła od budynku sądu aż prawie do rynku stały uzbrojone patrole . Nie zaczepiali nikogo , po prostu stali. Taka psychologiczna demonstracja siły. Tego dnia atrakcji czekało nas więcej. Mąż pracował wówczas w urzędzie telekomunikacyjnym . Była to jednostka paramilitarna. Tego dnia miał nockę , która u nich zaczynała się o 17.30. Tuż po 15.00 usłyszeliśmy dzwonek do drzwi . Poszłam otworzyć . Za drzwiami stał uzbrojony w kałasznikowy patrol żołnierzy. Na moment ugięły mi się nogi.. Zapytali o męża , który w tym akurat momencie wyszedł z pokoju. Okazało się ,że ma się natychmiast stawić w pracy . Czekali aż się ubierze i razem z nim wyszli , odprowadzili go do samego zakładu.. Na portierni wartę pełnił inny uzbrojony patrol. I tak już zostało na długie miesiące. Mąż powinien wrócić z dyżuru następnego dnia po 7 .00 rano . Nie wrócił . I to był jedyny moment kiedy się bałam.. .Przyszedł dopiero około 18.00. Nocą , kiedy wstałam żeby nakarmić Małego usłyszałam dobiegający zza okna jakiś hałas. Sąsiednią ulicą , 50m od naszego bloku jechała kolumna czołgów . Mój ojciec także nie spał . Stał w oknie i liczył. Naliczył ich 236. Następnego dnia , kiedy mąż wrócił już do domu i siedzieliśmy razem przy kolacji , to co się stało podsumował krótko:” trzydzieści lat pracowałem na to ,żeby dostać w pysk” , matka histeryzowała od rana,że jak to , do pracy nie można jechać , tylko trzeba załatwiać przepustki i co to będzie jak do ludzi zaczną strzelać , ja milczałam , bo już tak mam,że jak mnie coś mocno ruszy to nim sprawę sobie przemyślę milczę jak zaklęta. A mój mąż jak zwykle trzeźwy i umiejący wszystko natychmiast zanalizować i wyciągnąć wnioski stwierdził,że zbyt długo to nie potrwa ; rok może dwa i nic nadzwyczajnego się nie stanie a ludzie niedługo się przyzwyczają , szkoda tylko Kraju jako takiego , bo nas to cofnie w rozwoju. Trafniej ująć tego nie mógł. I stało się jak przewidział. Po części rację miała i moja matka : strzelali , choć nie u nas , a inne represje też jakoś nasze miasto ominęły. Internowali zaledwie jedną osobę – takiego wiecznego pieniacza , który po zapisaniu się do Solidarności psuł wszystko do czego dotknął a potem przypisał sobie zasługi,których nie położył. w żadnej sprawie. Informacja o jego internowaniu dotarła do nas po świętach.
A potem przyszedł dzień jak co dzień i trzeba się było zająć przyziemną walką o byt . Zbliżały się Święta i wszystkich pochłonęły przygotowania . Karpie załatwiła matka przez swój zakład pracy , drogą handlu wymiennego . Gospodarstwo rybackie karpie – zakład odzieżowy resztki tkanin z produkcji mundurów. Kapustę, fasolę , warzywa , jabłka, susz owocowy jakoś dawało się kupić w dwu istniejących prywatnych sklepikach warzywnych - obrotni badylarze nawet w stanie wojennym potrafili zapewnić towar swoim klientom – nic dziwnego,że w gospodarce rynkowej szybko wyrosły im fortuny. Grzybów mieliśmy jeszcze spory zapas z czasów kiedy zbieraliśmy je co roku w wakacje u babci. Gorzej było z cukrem , margaryną , mąką i kawą czy herbatą ale i to udało się kupić bez jakiegoś długiego wystawania w kolejkach. - sklep mieliśmy na wprost okien. Kiedy podjeżdżali z dostawą , należało tylko odpowiednio szybko zbiec ze schodów i przebiec ulicę – zanim ustawiła się kolejka. Nie pamiętam sytuacji,żeby odmówiono komuś sprzedaży , albo odkładano ją na później. Jaja załatwiał ojciec od kolegi z pracy, który pochodził z gospodarstwa. Mięso , również zorganizowała matka, tą samą drogą co ryby . Pierniki w sławnej czekoladopodobnej polewie dostarczyła teściowa – z okazji świąt NBP – gdzie pracowała załatwił jakiś ekstra – przydział dla swoich pracowników. Chleba nie brakowało nigdy, bywało jednak,że często był nie świeży albo zakalcowaty , a w soboty trzeba było iść po niego wcześnie rano ..
Przygód związanych z tamtym czasem było wiele. Z zaopatrzeniem w artykuły żywnościowe kłopotów większych nie mieliśmy. Ludzie u nas obrotni ,szybko nauczyli się sobie radzić. Były kolejki , a jakże, największe przy sklepie firmowym, gdzie od czasu do czasu pojawiały się kolumny . Raz po raz musiała interweniować milicja . Ciężko było o kartkowy alkohol a żyletki, rajstopy, papier toaletowy i szampon familijny kioskarka wydzielała po sztuce na osobę. Wszystkie produkty z tamtych czasów kojarzą mi się jako popularne ale temu poświęciłam już cały rozdział. Nauczyliśmy się robić coś z niczego . Robiło się kotlety z konserw turystycznych , blok z mleka w proszku , zbierało skrzętnie resztki mydła , wkładało do plastikowych siateczek po warzywach , taką siateczkę wypełnioną mydłem moczyło w gorącej wodzie , ugniatało w zwartą bryłkę , a potem wiązało siateczkę na zlewie i używało mydła aż do wyczerpania., przerabiało ubrania, dziergało swetry i czapki... Kombinowanie i załatwianie stało się naszą rzeczywistością . Kraj pogrążył się w szarościach . Miało się wrażenie,że wokół snuje się szary , lepki opar . Ciężar codziennej egzystencji pozbawił życie wszelkich barw w sensie niemal dosłownym i w przenośni.  

wtorek, 23 października 2012

Rodzinnie cd


Wróciliśmy do domu . Powrót nie wypadł ciekawie. Rodzinka zła na mnie ,na siebie , na Ka. Bóg jeden wie dlaczego , zamiast cieszyć się narodzinami pierwszego wnuka
Babcie skakały nade mną i próbowały jakieś archaiczne przesądy mi wciskać , typu ,że przez 6 tygodni mam leżeć i nie ruszać się z domu , pić herbatę z mlekiem
( totalna bzdura ) , której nie cierpię, a jak już wyjdę , to najpierw mam iść do kościoła a nie z dzieckiem na spacer itp. Nie dałam się w to wrobić więc był pierwszy powód do awantur. Babcie uważały,że one wiedzą lepiej a ja jestem młoda, głupia i niedoświadczona . Na moje prośby o jakieś rozsądne uzasadnienie tych ich praktyk odpowiadały ,że tak m a być. Nikt mnie podobnych bredni w studium nie uczył . Nie wiedziałam czego nie powinnam lub co powinnam , wiedziałam czego mnie uczono w szkole i tego się trzymałam. I nie zamierzałam ustąpić. Wylazła moja paskudna cecha charakteru: nie znosiłam i do dziś nie znoszę gdy ktoś próbuje decydować za mnie i wtrąca się w moje sprawy. Następnym powodem do awantur ,było imię , które postanowiliśmy nadać małemu. Tu akurat ojciec stanął po naszej stronie i stwierdził ,że to nasze dziecko i my sami mamy o tym zadecydować. Oczywiście fakt, że nauczona swoimi doświadczeniami z nazywaniem mnie z dwóch imion postanowiłam nadać synowi tylko jedno znów wywołał spięcie. Matka chodziła wściekła na nas dobre dwa tygodnie. Ale na swoim postawiłam. Przeszło jej gdy trzeba urządzić chrzest. Znowu próbowała się wtrącać we wszystko co robię. Nie słucham żadnych  „ światłych „ rad babć i ciotek. Z domu wyszłam po dwóch tygodniach , jak tylko wygoiły mi się szwy i przestały utrudniać chodzenie i od razu małego zabrałam na pierwszy, krótki spacer . Poduszkę nazywaną u nas „deczką” do chrztu uszyła mi nasza krawcowa z mojej sukienki pierwszokomunijnej. Zrobiła z tego prawdziwe dzieło sztuki krawieckiej . Do dziś ją przechowujemy , miała być dla wnuków ,ale czasy się zmieniły , chrzciny odbywają się kiedy dzieci mają już po 2, 3 i więcej miesięcy i nikt nie okrywa już becików deczkami . Została więc tylko na pamiątkę. Udało mi się też kupić mały bukiecik z białych alpejskich fiołków , słownie 3 sztuki do przypięcia na deczkę. Udało , bo i kwiaciarnie przeważnie świeciły pustkami . Trafił się czasem jakiś goździk na drucie albo podwiędnięta paprotka , a jeśli już się pojawiły gerbery to był prawdziwy ewenement. Przyjęcie urządziłam bardzo skromne.Na obiad podałam  pieczoną kaczkę i biszkopt z kremem .Nie bardzo były możliwości , jeśli chodzi o zaopatrzenie i nie bardzo bardzo było gdzie. Jak wszystkie przyjęcia w latach 80-tych i to nasze odbyło się w domu. Mały przyszedł na świat a o zamianie na pokoje rodzice nie chcieli słyszeć jak można było przewidzieć , chociaż obiecali . Żeby było ciekawiej daliśmy im nasze pieniądze z prezentu ślubnego na zakup meblościanki , bo jakoś udało się załatwić wprost z fabryki w Wolsztynie . Meblościanka zgodnie z zapewnieniami rodziców miała stanąć w dużym pokoju i służyć nam kiedy się tam przeniesiemy . Stanęła , owszem ( stoi tam do dziś dnia ) ale kiedy wspomniałam o przeprowadzce posypały się na mnie wyzwiska , usłyszeliśmy kategoryczną odmowę i temat się skończył. Oczywistym było ,że więcej o to nie poproszę . Te wszystkie awantury choć dotyczyły również mojego męża zwykle działy się pomiędzy rodzicami i mną . Ka zwykle przemilczał, tłumacząc mi ,że nie chce wchodzić pomiędzy nas . Rozumiałam to, ale trochę miałam też i za złe,ze nie staje po mojej stronie choć powinien. Chrzciny wypadły nam tydzień przed stanem wojennym ( ale o tym,że coś takiego będzie , na naszej prowincji nikomu się nawet nie śniło w najgorszych koszmarach ) .
Jak to z nami bywało i jeszcze wiele razy bywać będzie , nic nie dzieje się normalnie, tylko z różnymi przygodami. Próbowaliśmy załatwić jakąś taksówkę ,żeby nas zawiozła o kościoła. Blisko wprawdzie , ale jak tu dziecka do chrztu z fasonem nie zawieźć? Nic z tego . Obeszliśmy wszystkie postoje w mieście. Właściciel jedynej , którą znaleźliśmy był pijany. Nie bardzo rozumiał co do niego mówiliśmy. Wpadłam na pomysł ,żeby poprosić znajomego , który dysponowała własnym pojazdem Zgodził się chętnie ale niestety. W niedzielę , bardzo mroźną ( zima jakoś wcześnie w tym czasie zawitała) , samochód kolegi odmówił współpracy nie odpalił i już. Kiedy zbliżała się pora wyjścia do kościoła , a kolegi nie było zdecydowaliśmy ,że jedziemy tradycyjnie wózkiem .Opatuliłam małego kilkoma kocami , deczkę położyłam na wierzchu a bukiecik kwiatów owinęłam w papier i włożyłam do szmacianej torby na zakupy, żeby nie zmarzł i pojechaliśmy . Koledze udało się uruchomić samochód pod koniec Mszy. Przyjechał pod kościół dopiero kiedy mieliśmy wychodzić. W tej samej Farze gdzie braliśmy ślub , małemu nadano imię i przyjęto go do wspólnoty .Zgodnie z naszym życzeniem otrzymał jedno imię , które oznacza rządzącego ludem i ma dwóch św . patronów. Sprawdziło się ; od dziecka wykazywał predyspozycje do rządzenia a jeśli dodać do tego fakt ,że skorpion jest znakiem przywódców , to wszystko wskazywało na to , że będzie silnym człowiekiem. Na przyjęciu wszyscy zachowywali się , no powiedzmy poprawnie i w miarę przyjaźnie. Nawet moja matka nie powiedziała tym razem nic głupiego. Zaprosiła nawet teściową i szwagierkę na Wigilię. Przez chwile znów łudziłam się ,że się ułoży. Następnego dnia jednak było już wszystko jak zwykle czyli wrzaski i awantury. Na razie jakoś się tym jeszcze nie przejmowałam zbyt mocno i starałam nie tracić spokoju .Obydwoje nie mogliśmy się doczekać kiedy znowu będziemy się kochać . Zalecany przez lekarza zakaz współżycia przez 6 tygodni złamaliśmy po trzech . Pod tym względem nic się nie zmieniło ,znów było nam dobrze a powszechnie panujący pogląd ,że kobiety po porodzie tracą ochotę na seks i czują się mniej atrakcyjne w moim przypadku okazał się fikcją . Nic takiego miejsca nie miało , twierdzę nawet ,że było dokładnie odwrotnie. Może właśnie dlatego ,że tak dobrze nam się układały sprawy łóżkowe , nie odczuwaliśmy aż tak dotkliwie konfliktu z rodzicami. 
Po czasie nie dało się tego znosić , ale na razie najgorzej jeszcze nie było. Zajmowałam się małym i jak mogłam tak dbałam o męża.Wymyślałam przysmaki z tego co udało się dostać , a że wybór był mocno ograniczony to trzeba było się trochę postarać i ruszyć wyobraźnią  . Umiejętności nabyte u babci teraz bardzo mi w tym pomagały , a poza tym po prostu to lubiłam.
Wydawało się ,że kryzys w Kraju nie może już być większy ,puste półki sklepowe , strajki , 21 stopień zasilania , kilometrowe kolejki po wszystko od pasty do zębów, i herbaty po meble, ubrania i sprzęt rtv,  w tv propaganda sukcesu - jakby na ironię i mroźny początek zimy ...  Tymczasem już kilka dni później historia miała uderzyć w nas potężnie i zadać cios dla wszystkich obywateli straszny . Im jednak potężniejsze ciosy zadawała historia tym większa objawiła się w Narodzie wola ich wytrzymania i zemsty . Nad Krajem zawisło widmo wojny domowej i na długie miesiące rzuciło cień na naszą codzienność. 

poniedziałek, 22 października 2012

Rodzinnie



Następnego dnia pojechałam do pracy , jeszcze wszystko było normalnie,kolejny dzień zapowiadał się tak samo. Ale tylko zapowiadał. Około 10 rano chwyciły mnie bóle, od razu bardzo silne. Trochę spanikowałam , nie pomyślałam ,żeby policzyć co ile minut i spróbować je zlokalizować . Postanowiłam wracać do domu. Jak na złość nie było mojej szefowej , ani nikogo z dyrekcji szkoły. Zadzwoniłam do poradni dziecięcej , gdzie pracowałam latem z prośbą ,żeby koleżanki przekazały informację szefowej ,że się źle poczułam i jadę do lekarza. Domyśliły się od razu ,że już mnie w pracy prędko nie będzie . Po powrocie kilka godzin spędziłam w domu , bóle się nasilały i przed 15.00 poprosiłam męża , żeby poszedł po karetkę . Na szczęście Ka miał wolne po nocce i był na miejscu. Inaczej musiałabym sama dotrzeć do szpitala. Daleko nie miałam jak to w małym mieście i pewnie dałabym sobie radę bez męża i bez karetki. Telefonu jeszcze wtedy nie mieliśmy ,a w bloku był tylko jeden i pewnie jeszcze ze 3 może 4 na całym osiedlu. Żeby wezwać lekarza , milicję czy powiadomić kogoś np. o śmierci w rodzinie sąsiedzi użyczali sobie nawzajem albo po prostu szło się na pocztę i zamawiało rozmowy. Pogotowie miało swoją siedzibę na sąsiedniej ulicy jakieś 150m od naszego bloku. Karetka przyjechała bardzo szybko. Mały przyszedł na świat o 17.10.Szybko jak na pierwszy raz i niemal co do dnia według mojego wyliczenia - mnie wychodził 4 listopada , a nie 27 jak lekarzowi. Pani doktor – nie lubiana przez kobiety za pewną szorstkość w sposobie bycia poganiała mnie żartobliwie, bo sąsiadka zza parawanu nie zdąży. Ja ją polubiłam ; jakoś tak bezpiecznie się przy niej poczułam . Przez tę swoją szorstkość emanowała jakąś przyjazną energią i życzliwością. Tego dnia i następnego chłopaki pchały się na świat jeden za drugim. Wszystkich razem urodziło się 11 i tylko jedna dziewczynka . Zwiastowało to jakąś wojnę , jeśli wierzyć różnym „Mądrym”. Nam przeciętnym śmiertelnikom w prowincjonalnym mieście nie śniło się nawet jak bliskie były prawdy te wieszczenia . Położne przynosiły dzieci od razu i układały maleństwa w łóżeczkach stojących obok łóżek mam. Wbrew powszechnie wtedy przyjętemu zwyczajowi w naszym szpitalu maluchami opiekowały się mamy a położne jedynie uczyły i pomagały . Szpital już wtedy cieszył się wzięciem i przyjeżdżały do nas rodzić kobiety nawet z Poznania i Konina. Nasz mały był śliczny , wcale nie wyglądał jak większość noworodków, nie był pomarszczony , miał delikatną, różową skórę i bujne czarne włoski układające mu się w zabawną tonsurkę . Nie miał też ochoty spać jak inne noworodki .Przyczyną był tlen , który mu podawano przez kilkanaście minut , zaraz po porodzie, bo pani doktor orzekła ,że ja słabo oddychałam rodząc i mały może mieć lekkie niedotlenienie. W każdym razie nie spał tyle co jego koledzy. Rozglądał się tylko i poruszał rączkami. Byłam mocno obolała , ale nie pozwoliłam zajmować się nim położnym. Sama go karmiłam ,kąpałam i przewijałam . Nawet specjalnie nie musiały mnie położne tego uczyć. W studium mieliśmy zajęcia również z opieki nad niemowlętami a ja się do tych zajęć przykładałam i w dodatku je lubiłam. I znowu jadłam , jeszcze więcej niż w ciąży. Wciąż miałam ochotę na biały ser . Kiedy go podali na śniadanie w szpitalu był okropnie kwaśny; wiadomo czasy były ciężkie , jaki intendentce udało się kupić taki nam kuchnia podała . Większość kobiet zrezygnowała ze zjedzenia , ja zjadłam całą porcję, po prostu musiałam . Do domu wypisali nas w następny poniedziałek . Przyszły po nas do szpitala obie babcie. Ka miał dyżur w dzień a jego szef nie chciał słyszeć o tym ,żeby go na kilka godzin zwolnić , co oczywiście wywołało kolejną awanturę , bo mojej matce nie mieściło się w głowie, że zwyczajnie szef odmówił udzielenia wolnego pracownikowi, który dopiero co zaczął pracę , wbiła sobie do głowy, że specjalnie , że dziecko i ja go nie obchodzimy . Rzeczy oczywistej do wiadomości przyjąć nie chciała. Mały zobaczył tatę dopiero popołudniu. Odwiedziny na oddziale nawet tylko przez ojców były surowo zakazane w tamtym czasie i nawet tak nowatorsko funkcjonujący oddział jak u nas nie mógł sobie na to pozwolić. Nowatorsko jak na rok 1981 oczywiście. Sanepid nie pozwalał i już. W wieczór kiedy mały przyszedł na świat tata i dziadek wspólnie opili sobie jego narodziny butelką brandy , zdobyczną i specjalnie na taką okazję przechowywaną. Ka z emocji, dzwoniąc do szpitala podał moje panieńskie nazwisko . Słyszałam jakiej reprymendy udzieliła mu pani doktor, która odbierała małego, bo akurat leżałam na sali na wprost dyżurki . Pękałam ze śmiechu , a ze mną trzy inne mamy. Pani doktor przyszła po chwili ,żeby mnie powiedzieć ,że tata poinformowany i szczęśliwy i żartowała,że bardziej przejęty niż ja . Przyjście na świat wnuka dziadek opił po raz drugi dnia następnego wspólnie z kolegą z pracy , któremu tej samej nocy urodził się syn i to był jeden z nielicznych przypadków kiedy mój ojciec pozwolił sobie zaszaleć

środa, 17 października 2012

Nowy początek



Nasze wesele trwało jeszcze cztery dni. Aż do czwartku wpadali ludzie z życzeniami . W poniedziałek byliśmy na weselnej kawie u mojej przyjaciółki , we wtorek oni u nas. czy jakoś odwrotnie . Wszystko popołudniami i wieczorem , bo normalnie pracowaliśmy. Coś takiego jak podróż poślubna znaliśmy z literatury. Czasem zamiast podróży nowożeńcy urządzali sobie jakieś krótkie wypady pod namiot . I tyle . Żyło się wtedy bez przepychu. Po dwóch dniach takich nieustających wizyt miałam już dość i marzyłam żeby spokojnie z książką lub robótką na kanapie posiedzieć. Wreszcie się trochę uspokoiło. Na razie zamieszkaliśmy u mnie, w moim pokoju. Lepszej możliwości nie było. W spółdzielni mieszkaniowej czekało się około 20 lat na lokum, wynająć nie bardzo było co , najwyżej jakiś domek gospodarczy przy willi, ale znalezienie czegoś takiego graniczyło z cudem, kosztowało kasę znacznie przewyższającą nasze możliwości i nigdy nie było wiadomo jaki stan się trafi . W gminie lista oczekujących bardzo długa , a to co proponowali jeśli już się komuś udało na niej znaleźć też do mieszkania nie bardzo podobne. Wniosek w gminie o przydział lokalu mieszkalnego jednak złożyliśmy – od czegoś trzeba było zacząć i szukaliśmy gdzie się tylko dało. Nie takie to proste jak się okazało. W nowych miejscach pracy, pierwszych w naszym życiu , radzimy sobie całkiem nie źle. Ja od września dostałam szkoły i zajęłam się organizacją gabinetów , Ka po pierwszym miesiącu przeszedł na inne stanowisko i zaczął pracę w systemie dyżurów. W końcu września dostał wezwanie na komisję wojskową , jednak miał dużo szczęścia. Zakład pracy załatwił mu odroczenie do wiosennego poboru , do powrotu z wojska drugiego fachowca. Zbieg okoliczności niezwykle dla nas pomyślny, gdyby nie to, zostałabym sama z małym na długie 2 lata , bo wtedy służba wojskowa tyle trwała , a to nie ciekawie się zapowiadało jak na wspólne początki.
Pierwszy miesiąc wspólnego zamieszkiwania był taki sobie. Rodzinka specjalnie nam życia nie uprzykrzała, obiecali nawet ,że jak mały się urodzi odstąpią nam większy pokój i zadziwiająco zgodnie orzekli,ze nie będą za zamieszkiwanie brać pieniędzy od własnych dzieci , choć im podział kosztów zaproponowaliśmy. Nie upieraliśmy się przy tym zresztą za bardzo W odstąpienie dużego pokoju nie specjalnie chciało mi się wierzyć
ale przynajmniej na razie nic nie mówiłam , zakładając naiwnie że chcą okazać dobrą wolę. Moi rodzice i dobra wola … Powinnam była takiej opcji nie zakładać , może łatwiej by mi było stawić czoła ich złości. O tym ,że się myliłam co do tej rzekomej dobrej woli przekonaliśmy się już niedługo . Minęło
ledwie kilka tygodni a zaczęły się zwykłe u nas awantury. Ciężko było mi to znosić, choć próbowałam się tym nie przejmować i nie denerwować ze względu na małego. Kiedy tylko mogliśmy wychodzimy z domu. Przynajmniej miałam dużo ruchu i dużo świeżego powietrza.
Jak wiadomo w tym czasie nie można było nic kupić , można jedynie załatwić . Załatwiliśmy więc sobie kupno używanego łóżeczka z materacykiem i używany wózek . Wózek był śliczny, choć niezbyt praktyczny. Cały biały. Z pewnością mocno się wyróżniał, bo królowały wtedy granatowe , bordowe i brązowe ze skaju albo jeśli ktoś chciał być bardzo elegancki i na czasie tzw. koszykowe ( gondola pleciona z wikliny , budka ze skaju w kolorze jasnobrązowym) . Poduszeczki do niego i kołderkę do łóżeczka uszyła mi znajoma krawcowa, wciąż ta sama starsza pani podobna do mojej babci. Szyła mi też suknię ślubną ; wszystko z taką radością jakby robiła to dla własnej wnuczki. Na szczęście miałam z czego szyć. Jak wspominałam mama pracowała w zakładach odzieżowych. Jej zakład szył mundury , ale był częścią większej korporacji wtedy nazywanej zjednoczeniem - i wymieniali się pomiędzy zakładami resztkami z produkcji . Na kilogramy , za przysłowiowe grosze można kupić mnóstwo różnych materiałów, tyle tylko ,że w kawałkach od 30cm do góra 70- ciu. Przy ogólnych brakach we wszystkim, dobre i to. Ciekawe ,że przy całym tym kryzysie gospodarki i brakach na rynku wszystkie zakłady pracowały pełną parą . Produkcja ani na chwilę nie zwalniała , nie było przestojów – no, chyba ,że akurat wyłączono prąd , a sklepy i tak świeciły pustakami . Sporadycznie gdzieś coś „ rzucano” . Gdzie znikała reszta ??? Tego nikt nie wiedział a władza się z tego nie tłumaczyła i z uporem maniaka wmawiała nam ,że to przejściowe i że będzie lepiej. Swojego rodzaju gospodarczy fenomen.
Trochę szyłam sama , trochę zanosiłam do krawcowej. Robiłam na drutach i szydełku. Nauki babcine nie miały szans pójść w las i bardzo się teraz przydawały.
Dziś jak o tym myślę, to zastanawiam się jak w ogóle udawało się ludziom przetrwać w takich warunkach . A dzieci rodziło się więcej niż teraz. A przecież nie tylko dziecięcych rzeczy nie było. Tak myślę ,że kiedyś rodzina była wartością samą w sobie a dzieci swoistym dobrem materialnym – skoro nie można było mieć nic innego to chociaż miało się dzieci. Dziś te pojęcia się odwróciły ; można mieć wszystko , byle tylko odpowiednio dużo zarabiać to po co jeszcze dzieci.
Po wstawieniu łóżeczka i wózka nasz 11-metrowy pokoik znacznie się zmniejszył , ale na tę chwilę nie bardzo nam to przeszkadzało. Nie mieliśmy zbyt wiele . Ubrania moje i Ka pomieściła moja panieńska szafa , na regale z książkami i płytami zrobiło się trochę ciaśniej , a na półce obok mojego radia i kasetowego magnetofonu stanął mały czarno-biały telewizor , w piwnicy jeszcze jeden rower a prezenty ślubne pomieściły się w kanapie i w dolnych szafkach mojej mini – meblościanki.
Łóżeczko przybrałam błękitnymi we fioletowe kwiatki firaneczkami , które uszyłam z powłoki na kołdrę i kolorowymi   piaskowymi dziadkami- to były takie plastikowe figurki postaci z popularnej wtedy bajki. Teraz to żadna atrakcja; wszystkie rzeczy dla maluszków sa śliczne , kolorowe i bezpieczne, wtedy jednak takie cudeńka można było obejrzeć jedynie w zwożonych z Zachodu katalogach a na co dzień cieszyć się nie zbyt udaną figurką z brzydkiego tworzywa. Mimo już ostatnich tygodni oczekiwania , nie przestaliśmy z Ka się kochać. Ostrożniej i delikatniej ale jednak . I wciąż jednakowo sprawiało nam to wielką przyjemność.
Mijał październik . Niby miałam wyliczony przez lekarza termin porodu na koniec listopada , ale ja swoje wiedziałam. Moje „coś mi mówi” nie zostawiało mi żadnych wątpliwości w tej sprawie. Termin zbliżał się nieuchronnie.
Na Wszystkich Świętych nie zdecydowałam się jechać na grób babci. Poszliśmy
na nasz miejscowy cmentarz odwiedzić groby babci i dziadka Ka oraz dalszej rodziny i Powstańców Wlkp. Miałam już lekki problem z chodzeniem . Po raz pierwszy od początku ciąży musiałam poruszać się wolniej. 

wtorek, 16 października 2012

Ten najważniejszy dzień cd .


Mały chyba wiedział ,że to ważny dla rodziców dzień , bo grzecznie sobie spał schowany za bukietem . Wcześniej potrafił mi już nie źle przyłożyć piąstką albo stópką. Wychodziliśmy przy dźwiękach organów. Świeciło słońce – a ja uznałam ,że to dobry dla nas znak na przyszłość. Przed kościołem witały nas dosłownie tłumy. Wielu osób nawet nie znaliśmy. Jednak oboje jesteśmy rodowitymi mieszkańcami miasta i okolic - nasze korzenie sięgają tu kilkunastu pokoleń , znane są nasze rodziny i wtedy mogliśmy się o tym przekonać. Sypnął się na nas deszcz drobnych pieniążków i bukietów. W bukietach przeważnie goździki na drucie i gerbery , ale było też kilka całkiem oryginalnych . Od kolegów ze studium Ka wielka wiązanka złożona po części z kwiatów ogrodowych , po części ze szklarniowych róż . I jeden , który budził podziw i przyciągał spojrzenia wszystkich. Od ciotki kwiaciarki i jej męża dostaliśmy wspaniały bukiet złożony z siedmiu , jeszcze dziś bardzo rzadko występujących ,czarnych róż. Był przepiękny. Tak naprawdę , te róże nie są całkiem czarne. Są ciemnobordowe , z drobniutką siateczką czarnych "żyłek" na płatkach – co wizualnie daje efekt czerni. Wcześniej w życiu widziałam takie kwiaty tylko raz, a i to pojedynczy egzemplarz. Ojciec Ka nie przyjechał a życzenia przysłał nam kilka tygodni później , a właściwie tylko dla Ka. Przyjęcie jak przyjęcie. Nie wiem jak się to rodzinie udało , ale nie brakowało niczego, mimo pustek w sklepach. Jak pisałam wcześniej , w pewnym momencie daliśmy sobie spokój z wtykaniem nosków w przygotowania. Nie pamiętam dokładnie co było, kojarzę tylko pstrągi i drób podane na kilka sposobów, nie brakowało alkoholu , był tort i nawet deser lodowy . Gościom się to podobało , ja nie jadłam ryb bo nie lubię. Do tańca grał znajomy ojca na akordeonie. Robił to z taka werwą i zapałem ,że chyba nie było człowieka , który by nie zatańczył i tylko z jedną przerwą na jedzenie skończył o 5 rano.
Zdjęcia ślubne mamy aż trzy. Jedyne czego nie udało się zdobyć to filmów do aparatu. Mamy więc bardzo tradycyjne 3 ujęcia u fotografa. Na stojąco , portret i w towarzystwie świadków. Zakład fotograficzny sąsiadował z knajpką w której odbywało się przyjęcie. Zakład, taki w starym stylu , z przesuwanymi tłami , pozami układanymi przez fotografa i starymi meblami. Dziś już nie istnieje .
W nocy wyszliśmy sobie na zewnątrz pospacerować i zaczerpnąć świeżego powietrza. Ka wciąż poważny spytał czy wytrwamy. Wytrwamy i wszystko nam się dobrze ułoży ,obiecałam . Przecież się kochamy więc musi nam się ułożyć. Przytulamy się do siebie i ta obietnica, złożona sobie samym jest dla nas ważniejsza od tej oficjalnej . Ułożyło się , dziś mogę spokojnie tak powiedzieć , choć układanie zajęło wiele lat i kosztowało nas wiele trudu , pracy i wyrzeczeń . Życie szybko weryfikowało nasze plany i marzenia i dawało nam „po łapach” ale przynosiło też radość i satysfakcję.
I tu właściwie można by skończyć, napisać " i żyli długo i szczęśliwie " ale to przecież nie koniec tej bajki .


poniedziałek, 15 października 2012

Ten najważniejszy dzień


Sobota 5 września powitała nas chmurkami i prześwitującym przez nie słońcem. W nocy padało, w dzień kilka razy też pokropiło , np. w chwili gdy wyruszaliśmy do kościoła. Zamieszanie w domu straszne od samego rana. Ważność dnia z punktu widzenia wrażeń i przeżyć w zderzeniu z praktyką zdecydowanie przereklamowana . Bieg do fryzjera, potem szykowanie się do ślubu cywilnego , bo to przecież bardzo wcześnie. W tzw. międzyczasie przyjmowanie gości bo zjeżdżali od rana i odbieranie telegramów , które przynoszą znajomi i sąsiedzi. Nie wiem czy nadal ten zwyczaj się praktykuje , ale w czasie kiedy my braliśmy ślub telegramy zanosiło się też do domu panny młodej. Ze względu na stan zdrowia cioci , nie mógł przyjechać z nią brat mojego dziadka. Bardzo żałowałam , bo to ostatnia rodzina łącząca mnie z babcią i dziadkiem tak blisko. Przyjechała za to ich córka z zięciem , przywieźli nam prezenty w postaci kompletu kieliszków do wina i ślicznego kompletu filiżanek ze spodkami oraz życzenia. Na uroczystości jednak zostać nie chcieli. Niby taki kryzys , a jednak trochę prezentów nam się dostało i co ciekawe nie powtórzył się żaden . Był odkurzacz , który służył nam około 20 lat , piękny lniany obrus , który mam do dziś , dwa komplety eleganckiej białej pościeli z koronkowymi wstawkami, kryształowe szklanki do napojów, kryształowy wazon ( na szczęście w trakcie lat użytkowania się potłukły i dobrze , bo kryształów nie znosiłam i do dziś nie znoszę ). Piękny, serwis do kawy z brązowej kamionki , drugi , bardziej ozdobny z różowej – też wciąż go mamy i trochę kasy. Do USC pojechaliśmy tylko ze świadkami i rodzicami. Świadkiem był młodszy brat mojego ojca i siostra Ka. Do skromnej, beżowej sukienki miałam równie skromny bukiecik złożony z kolorowych goździków, przez siostrę Ka. Ceremonia trwała krótko i jakoś tak monotonnie. Ślubu udzielał nam sąsiad zza ściany , który był tam urzędnikiem, nazywany w mieście " biskupem magistrackim". Po ceremonii na chwilę pobiegliśmy do kościoła złożyć życzenia mojej przyjaciółce i jej mężowi. Przyjechali z fantazją żółtą syreną udekorowaną ogromnym bukietem słoneczników. R.miała bukiet z ciemnoróżowych i białych astrów, a na głowie mirtowy wianek z dopiętym welonem. Oboje promienni , zapatrzeni w siebie , uśmiechnięci. Nieubłaganie nadchodził czas i naszej ceremonii . Ka pojechał się przebrać , a potem przyjechał po mnie ze swoją mamą , przywiózł bukiet z gerber robiony przez ciotkę kwiaciarkę ( tę samą , która pożyczała mi pieniądze na materiał , na suknię ślubną) - muszę przyznać , że jak na gerbery ,złożyła go oryginalnie. Te, które widziałam wcześniej wyglądały jak zwykłe bukiety do wazonu. W moim było aż 15 kwiatów wplecionych pomiędzy plimosus i delikatny tiul. Spodobał mi się , a tak bardzo nie chciałam mieć bukietu z gerber. Błogosławieństwo rodziców - moja matka i teściowa sobie popłakały , jak chyba wszystkie matki na świecie . Cynicznie pomyślałam ,że moja mogłaby sobie łzy darować. Do kościoła jechaliśmy wściekle niebieskim dużym fiatem należącym do rodziców chłopaka siosrty Ka – później jej męża . Jak wszystko , fiat skromnie udekorowany wianuszkami z mirtu i białymi wstążeczkami. Nie spodziewaliśmy się aż tylu ludzi w kościele. Prawie jak na niedzielnej Mszy. Zgodnie ze zwyczajem czekaliśmy u wejścia do zabytkowej Fary . Punktualnie o 17.30 zaczęły grać organy , wyszedł po nas ksiądz i poprowadził do ołtarza . Ceremonia nie trwa długo , mieliśmy tylko ślub ,bez Mszy Św. Ale było pięknie. Kościół farny ma wspaniałą akustykę , jest ogromny i dobrze nagłośniony – zawsze tak było a organiści nieprzypadkowi ,zawsze dobrze przygotowani do zawodu więc wszystkie śpiewy i gra organów brzmią w nim cudownie.
Oboje przekonani o słuszności wyboru pewnymi głosami wypowiedzieliśmy sobie słowa przysięgi ( tak przynajmniej mówili nam ludzie po ceremonii) . Ka nałożył mi obrączkę i widziałam ,że w oczach miał łzy. W ogóle w tym dniu był wyjątkowo poważny. Ja chyba nie bardzo , cieszyłam się po prostu i jak chyba wszystkie panny młode byłam podekscytowana. Nie miałam długiej sukni z trenem , kapelusza z woalką , bukietu z alpejskich fiołków , nie jechaliśmy do ślubu karetą wynajętą z pałacyku w Czerniejewie jak kiedyś obiecał mi ojciec , nie było orkiestry i hucznego przyjęcia .Jakiś fragment moich marzeń przeszedł gdzieś obok . W młodości zajmowały mnie inne sprawy , o ceremonii ślubu jako takiej myślałam mało , ale przecież jestem kobietą i kobieca natura sprawiała ,że i ja w głębi ducha chciałam żeby w tym dniu spełniły się dziewczęce marzenia . Jeszcze wiele takich skrawków życia mnie ominie – wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam , ale żadne z moich marzeń nigdy nie spełni się do końca tak jak bym tego chciała. Jeśli w ogóle, to zawsze tylko w jakiejś nie wielkiej części. Od dziecka jednak byłam realistką , mocno stojąca na ziemi , niektórzy twierdzili nawet, że pesymistką i nigdy nie popadałam we frustrację z powodu niespełnionych marzeń. Zakodowana i wypracowana przez lata idea zachowania złotego środka kazała mi przyjmować sprawy takimi jakie są . Przyjęłam więc i nawet przez moment nie zastanawiałam się nad tym ,że to nie całkiem tak jak mi się marzyło. 

sobota, 6 października 2012

Oczekiwania




 Jeszcze w maju poczułam pierwsze ruchy małego . Gdzieś na trasie pomiędzy moim miastem a Poznaniem,w trakcie dojazdu do szkoły. I znów od razu wiedziałam co to oznacza. Niepowtarzalne i piękne uczucie . Od razu pomyślałam też ,że powinien o tym wiedzieć Ka . Kiedy spotykaliśmy się popołudniu od razu o tym powiedziałam , Ka dotknął mojego zaokrąglonego już brzuszka , a mały jakby wiedział ,że to tata dał o sobie znowu znać porządnym kopnięciem. Odtąd już było tak codziennie. Jakieś bardzo żywotne dziecko mi rosło. Chwilami , aż stawało się to dokuczliwe ale cieszyło. Nie odbierałam ciąży jako odmiennego stanu. Nadal byłam sprawna fizycznie, na wadze przybierałam tylko nieznacznie , nic mnie nie bolało ani w inny sposób nie dokuczało. Skończyłam szkołę , pracowałam - jak się kilka miesięcy później okaże ,do ostatniej chwili. Lekarz do którego się udałam zaraz po egzaminach , wyliczył mi termin na koniec listopada. Ja wiedziałam swoje , próbowałam mu o tym powiedzieć , ale nie chciał słuchać. Uważał ,że wie lepiej. Dałam spokój ,niech mu będzie, uczony w końcu . Nie polubiłam gościa od chwili wejścia do gabinetu. Słynął zresztą w mieście ze swojej gburowatości , ale wielkiego wyboru nie było. Kiedy już zdecydowałam się pójść do przychodni , tylko on przyjmował więc mnie położne zapisały do niego.
Za pierwszą wypłatę kupiłam sobie wiklinowy koszyk na zakupy , a resztę przeznaczyłam na wyprawkę dla małego. Udało mi się nabyć jedną z ostatnich 2 sztuk gotowych zestawów leżących na półkach w sklepie z odzieżą dla niemowląt . Do tego kilka śpioszków i kaftaników. Dwa dni później zniknęło ze sklepów wszystko. Kilka miesięcy później wprowadzili i na to nowe przepisy , ciuszki i inne akcesoria dla maluszków kupowało się , na kartę ciąży.


Czasem udało mi się coś dokupić , znajomi i rodzina znosili co się dało. .Wieczorami ozdabiałam te zdobycze haftami , robiłam na drutach sweterki i czapeczki. Wierzyłam w to, co przeczytałam w jakiejś XIX - wiecznej książce, że kobieta szyjąc własnoręcznie ubranka dla swojego maleństwa wszywa w nie całą swoją matczyną miłość . Dziecko to czuje i odpłaca jej potem miłością i lepiej się rozwija. Piękna myśl.
Wspólnie z Ka oglądaliśmy te wszystkie maleńkie ubranka prawie co wieczór.
Tak poza tym, to strasznie dużo jadłam. Właściwie bez przerwy . Rzecz ciekawa: nie tyłam. Przez całą ciąże przybrałam na wadze tylko 8,5kg.
Daliśmy do wydruku ( a wówczas tylko drukarnie państwowe się tym trudniły) i rozsyłaliśmy zaproszenia . Również dla ojca Ka. Mama zachwycona nie była , ale rozumiała i zaakceptowała , siostra urządziła mu awanturę ,że niby nie powinniśmy , bo ojciec się nimi nie interesuje i ona nie chce go widzieć. Stanęło na naszym , ale teść nie zaszczycił nas swoją obecnością jak się okazało
Od razu po ustaleniu daty ślubu mieliśmy też załatwiony przez moją matkę lokal. Wygląd taki sobie , powiedziałabym ,że mocno podejrzany , ale z dobrą kuchnią. Nie pamiętam zresztą ,żeby w mieście była w tym czasie jakaś porządniejsza restauracja , może z wyjątkiem słynnego Pawilonu nazywanego od niepamiętnych czasów „trzynastką „ i tej , gdzie odbywały się bale maturalne , ale aż tak duża sala nam nie potrzebna.
Na wesele zostało zaproszonych zaledwie 35 osób licząc do tego nas i rodziców oraz dodatkowo sześcioro dzieci w wieku szkolnym czyli od lat 6 do 15 . Biegania wokół ślubu jak to bywa i dziś mnóstwo. Formalności w USC i w parafii, nauki przedmałżeńskie, szycie sukni itd. W końcu jednak wszystko udało się pozałatwiać z wyjątkiem filmu do aparatu fotograficznego
i czekaliśmy już tylko na ten najważniejszy dzień w naszym życiu. Tak się zwykło mawiać o dniu ślubu , ale czy on naprawdę taki ważny ? Bywają ważniejsze. Na radosne oczekiwania cieniem kładła się atmosfera niechęci i pretensji, którą roztaczali moi rodzice. Czułam znów ,że wiele ważnych dla nas spraw przechodzi znów gdzieś obok tracąc swą moc.

piątek, 5 października 2012

Dużo się dzieje


Tak trochę przy okazji  bo przecież już całkiem co innego mieliśmy na głowach - kończyliśmy szkoły , zdawaliśmy egzaminy dyplomowe , a potem szukaliśmy pracy.
Ka w zasadzie miał obiecaną w urzędzie telekomunikacyjnym i tam też się zatrudnił , choć kiedy przyszło do realizacji pojawiły się kłopoty. Dyrekcja tłumaczyła to blokadą etatów zarządzoną odgórnie. Jednak przy wykorzystaniu znajomości i koneksji rodzinnych, czyli tak zwanych pleców ( czytaj wujek , aktywny działacz PZPR) przyszło „odgórne „ zalecenie żeby Ka zatrudnić. Dla mnie w naszym mieście pracy nie było , koneksji w PZP-eRze nie miałam a rodzice jak zwykle zostawili mnie samą z moim problemem. Obeszłam wszystkie możliwe firmy związane w jakiś sposób ze zdrowiem i nic – nikt nie potrzebował pracownika. Zatrudniłam się więc w Środzie Wlkp.
Musiałam dojechać codziennie 24 km. Nie było źle poza tym ,że autobusy na tej trasie jeździły w każdą stronę tylko trzykrotnie w ciągu dnia. W wakacje byłam w poradni dziecięcej , od września dostałam 2 szkoły, podstawową i specjalną . Dowartościowała mnie Naczelna pielęgniarka ; tak od razu szkoła specjalna. Takie stanowiska przydzielano wtedy starszym higienistkom z kilkuletnim doświadczeniem . Już po kilku dniach dojazdów zostałam ,że tak powiem przyjęta do społeczności autobusowej i uznana za swoją . Z początku nie zorientowałam się o co chodzi ale po kilku dniach już mi się rozjaśniło i przystosowałam się do zasad. Do Środy porannym autobusem na stałe dojeżdżało 5 facetów – pracowników cukrowni i jedna kobieta , pracująca jako woźna w sądzie., do której męskie grono zwracało się nie inaczej tylko „pani prokurator” . Zwykle wsiadały jeszcze z 3-4 osoby jadące tam sporadycznie . Pierwszego dnia wsiadłam do autobusu, zajęłam miejsce w czwartym czy piątym rzędzie za kierowcą , jakieś dwie kobiety usiadły na samym końcu , a paczka dojeżdżająca codziennie stała mimo,że autobus był prawie pusty i narzekała, że tłok i nie ma gdzie usiąść . Zdziwiłam się . Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Kolejnego i następnego dnia usiadłam w tym samym miejscu ,ale w drugim rzędzie za kierowcą , reszta towarzystwa każdy na osobnym siedzeniu w tym samym porządku co poprzedniego dnia. Zorientowałam się o co chodzi po kilku kolejnych , kiedy ktoś zajął moje miejsce , ja musiałam poszukać więc innego a całe to towarzystwo jechało na stojąco zamiast siąść na swoich i narzekało,że w autobusie tłok i nie ma gdzie usiąść .Potem pomyślałam ,że powinnam stać razem z nimi , ale najwyraźniej wybaczali kobiecie w widocznej ciąży ten brak solidarności . Poza tym miałam z nimi dobrze , pomagali mi przy wsiadaniu i wysiadaniu i wiele razy przetrzymali kierowcę żeby zaczekał aż dojdę do przystanku , bo najczęściej musiałam zostawać w pracy co do minuty i dosłownie kilkudziesięciu metrów mi brakowało ,żeby zdążyć wsiąść do autobusu powrotnego. Ka pierwszy miesiąc pracował w systemie od-do , w następnym już w systemie dyżurów: jeden dzień od 7 do 18 , następny od 18 do 7, kolejne 24 godziny wolne. Przepracuje tak 12 lat.
W połowie czerwca całkiem przypadkowo spotykaliśmy moją przyjaciółkę z LO, R i P jej chłopaka ( poznali się na tej samej zabawie andrzejkowej co my – jak pisałam). Jakież było nasze zdziwienie ,kiedy okazało się ,że oni również biorą ślub 5.09 czyli w tym samym dniu co my , z tą tylko różnicą ,ze w USC później , w kościele wcześniej. Zbieg okoliczności . Przyjęcie ślubne planowali urządzić w ogrodzie u P. Od słowa do słowa i wyszło ,że mamy te same problemy : w co się ubrać , skąd obrączki , jaki bukiet itd. Czasy były już naprawdę ciężkie , w sklepach nie było już dosłownie nic z wyjątkiem octu i musztardy. Czasem udawało się coś   wystać w kilkugodzinnej kolejce , czasem trafić na jakąś dostawę. Skompletowanie ślubnego stroju i zorganizowanie ceremonii było nie lada wyzwaniem. Dokładnie nie pamiętam już jak się to odbyło , ale moja matka pracująca w zakładach odzieżowych coś tam pozałatwiała i umożliwiła mamie Ka zakup garnituru z produkcji , koszulę wystała w kolejce , muszkę uszyła siostra Ka z jakiejś resztki weluru .Całkiem nie źle radziła sobie z maszyną do szycia. Ja materiał na suknię ślubną kupiłam przypadkiem – gdyby nie to ,nie wiem skąd bym go wzięła. Pojechaliśmy do chrzestnego Ka z zaproszeniem Prowadził razem z żoną kwiaciarnię . Przyszła ciotka okazała się bardzo bezpośrednia , od razu zapytała czy musimy i zaakceptowała ten fakt bez żadnych zastrzeżeń . Mnie również. W rozmowie wspomnieliśmy ,że planujemy przyjechać tu znowu następnego dnia , bo w sklepie obok dworca widzieliśmy materiał , który nada się na suknię ślubną, a nie mam ze sobą odpowiednio dużo pieniędzy. Ciotka bez namysłu wyciągnęła po prostu z kieszeni kuchennego fartucha plik banknotów , wcisnęła mi w rękę chyba z 600 zł i kazała nam jechać tam od razu , kupić ten materiał i co mi tam jeszcze potrzebne , jeśli coś akurat będzie w sklepach , bo następnego dnia może nie być i tego. Okropnie głupio się czułam, ale ona nic sobie z tego nie robiła.” Bierz , oddasz mi w niedziele , będziemy u szwagra” powiedziała tylko. Tak się też stało. Kupiłam „aż „ 2,5m materiału. Więcej nie chcieli mi sprzedać. , nie pomogły żadne prośby ani tłumaczenie ,że to na suknię ślubną.
Sprzedawczyni dzieliła po tyle i koniec, żadnego odwołania od tej zasady nie było. Udało mi się za to kupić rajstopy. Nie białe ale zwykły , delikatny beż. Sukienkę do cywilnego i buty kupiłam już za swoje pieniądze kilka dni później w miejscu gdzie się zatrudniłam , w jakichś prywatnych sklepikach nazywanych wtedy światowo butikami . Nic specjalnego , sukienka z beżowego bucle , prościutki krój jaki wtedy się nosiło i zwykle białe sandałki na średnio wysokim obcasie , który i tak musiał mi szewc obciąć. Byłabym wyższa od Ka , gdybym tego nie zrobiła. Następny problem to obrączki. Złoto również zniknęło ze sklepów. Odszukałam obrączki po mojej babci. Niestety jedna z nich okazała się zbyt delikatna ,żeby ją przystosować do moich wymiarów. Mama Ka zdecydowała się dać obrączkę swojego ojca. Jubiler dla Ka dopasował obrączkę po jego dziadku , dla mnie po moim. Niestety zatarł się przy tym grawerunek z inicjałami babci i dziadka.
W mieście były dwie pracownie modniarskie gdzie teoretycznie można było kupić kapelusze , czapki , stroiki ślubne i inne dodatki .
W obydwu jednak jedyne co zostało to kilka zakurzonych stroików ,kilka pożółkłych welonów i aż jeden duży , wciąż jeszcze biały.
Po namyśle kupiłyśmy go wspólnie z R i podzieliłyśmy na pół. Modystka upięła go mnie do stroika uszytego z resztki od sukni , R do wianka z żywego mirtu. Dla R welon coś znaczył , dla mnie był tylko rekwizytem , niezbędnym uzupełnieniem ślubnego stroju. Marzył mi się kapelusik z woalką , ale na zdobycie czegoś takiego nie było wtedy szans nawet na zamówienie a materiału na suknię miałam zbyt mało ,żeby część przeznaczyć na zrobienie kapelusza. No cóż … jak się nie miało co się lubiło , to trzeba było lubić to co udało się wystać w kolejkach. Kilka miesięcy później , alkohol w ilości potrzebnej na wesele i obrączki można będzie nabyć jedynie na zaświadczenie z Urzędu Stanu Cywilnego. To oczywiście nie był jeszcze koniec naszych perypetii związanych z organizacją ślubu . 

czwartek, 4 października 2012

Jeszcze więcej zmian


Po zakończeniu samodzielnych praktyk czekało mnie kolejne kolokwium i zaliczenia. Kończyło się kilka przedmiotów , za to doszły nowe praktyki: w poradni chirurgicznej , druga część szpitalnej , zostały te co dotychczas w szkołach i przed samym dyplomem dochodziła jeszcze jedna w poradni dziecięcej. Kolokwium zaliczyłam podobnie jak poprzednie.
Powroty wypadają mi teraz nieco wcześniej , nadal spotykamy się z Ka i jeśli tylko warunki nam sprzyjają kochamy ze sobą . Kiedyś zapytałam Ka co będzie jeśli zajdę w ciąże -przecież wiesz ,że może nam się tak zdarzyć  - dodaję . Ka patrzył na mnie przez chwilę trochę zdziwiony , po czym odpowiedział:   „a co ma takiego być , jedno buzi dostaniesz ty ,a drugie mały”. Że tak powiem wykrakaliśmy sobie . W lutym zaszłam w ciążę. Właściwie wiedziałam o tym natychmiast , już w chwili kiedy byliśmy z sobą blisko. jak również to ,że będzie mały. Trudno powiedzieć skąd mi się to brało , może uruchomiły się we mnie jakieś atawistyczne instynkty , a może tak jest ,że kobieta od razu o tym wie, a może to moje „coś mi mówi” podsunęło mi tę świadomość. Tak czy inaczej wiedziałam i już po tygodniu powiedziałam o tym Ka. Nie wiem ,czy nie do końca wtedy zdał sobie sprawę co to oznacza , ale wiadomość nie specjalnie nim wstrząsnęła. Nawet się ucieszył i jak obiecał ; dostaliśmy buzi ja i Mały. Od pierwszego dnia ciążę znosiłam bardzo dobrze. Nie dopadły mnie żadne typowe objawy , które przechodzą kobiety. Ze świadomością ,że będziemy rodzicami było nam po prostu dobrze. Nie zastanawialiśmy się co nas czeka i jak się wszystkie sprawy ułożą . Dopiero za kilka dni zaczęliśmy rozmawiać o tym jak sobie zorganizujemy dalsze życie. Przeliczyłam czas do porodu. Wyszedł mi początek listopada. Mieliśmy trochę czasu ,żeby skończyć naukę i gdzieś się zatrudnić. O kłopotach z podjęciem pracy nadal jeszcze w naszym kraju mowy nie było. Gorzej z mieszkaniem .Wiedziałam ,że Możemy ewentualnie zamieszkać u mnie , ale wiedziałam i to, co nas czeka jeśli tak się stanie , a nie chciałam narażać małego na żadne przykre doświadczenia. Jak każda matka na świecie myślałam już tylko o tym jak chronić swoje maleństwo. Ka przyznał mi rację. Jednak mimo ,że był to w tamtej chwili największy nasz problem, jak wszyscy młodzi ludzie patrzyliśmy na to optymistycznie i wierzyliśmy ,że damy sobie radę.
Jak się okaże później pokonanie tego problemu nie będzie takie proste.
Na razie jeszcze nie mówiliśmy o ciąży ani moim rodzicom , ani mamie i siostrze Ka. To zadanie również okazało się bardzo trudne dla obu stron . I dla nas i dla obu rodzin , co i tak nie zmieniło faktu ,że się cieszyliśmy się perspektywą bycia rodzicami.
Jeszcze przez 2 miesiące nikt o niczym nie wiedział. Po mnie żadnych oznak ciąży nie było widać . Zachowywaliśmy się normalnie, jeździliśmy do szkół i na praktyki , zdawaliśmy egzaminy . Kiedyś jednak musiał ten moment nastąpić i trzeba było z sytuacją się zmierzyć . Moi rodzice nie odzywali się do mnie prze kilka dni. Nie wiedziałam co o tym myśleć , spodziewałam się raczej awantury która i tak zresztą nastąpiła . Dowiedziałam się kim jestem i jaki to wstyd rodzinie przyniosłam . Nie da się tego w cywilizowany sposób powtórzyć. Wrzeszczeli tak i wyzywali mnie i Ka przez kolejnych kilka dni. Przeszło im po mniej- więcej 2 tygodniach i teraz dla odmiany wymuszali na nas podanie terminu ślubu i załatwianie formalności . Mama Ka też nie przyjęła tego zbyt dobrze, swoje od niej usłyszał , zadowolona nie była , ale przynajmniej wobec mnie zachowywała spokój i pytała o samopoczucie .
Jeszcze niczego nie załatwialiśmy. Ślub chcieliśmy zrobić po swojemu . Spokojne , skromne przyjęcie z muzyką z magnetofonu , bez zapraszania różnych starych ciotek . Następna awantura , że co my sobie myślimy ,że kto to widział , co ludzie powiedzą ( to moi) itd. Kłócili się z nami dosłownie o wszystko. Nawet w tak głupiej kwestii jak kolor muszki Ka . W końcu daliśmy sobie spokój i przestaliśmy się interesować przygotowaniami. Niech robią co chcą. Ten czas wykorzystaliśmy na poszukiwanie pracy i kompletowanie wyprawki.
Nasze rodziny po oficjalnym spotkaniu i zapoznaniu jakoś się dogadały i zgodnie zajęły przygotowaniami .
Po następnych kilku dniach ,kiedy już emocje nieco opadły i wszyscy zaczęłi się godzić na nowy status ,matka przyniosł mi śliczny, zielono-kremowy , puszysty kocyk do łóżeczka - nie mam pojęcia skąd go wytrzasnęła-   „To dla mojej wnuczki Ewy”   mówi. Tez sobie wymyśliła! Zatrzęsłam się ze złości. Oczywiście z całym spokojem na jaki mnie było stać wyprowadzam ją z błędu . Po pierwsze to będzie wnuczek , a nie wnuczka , a po drugie to nawet gdyby była , to na pewno nie będzie miała na imię Ewa tylko Cecylia i nie ona będzie wybierać imiona dla moich dzieci. Obraziła się na mnie . Cóż nie pierwszy i nie ostatni raz, było mi to najzupełniej obojętne.
Ślub chcieliśmy załatwić w sierpniu. Niestety nie możliwe. Najbliższy termin to 5.09, jeśli zgodzimy sie w USC na 12.30 , w kościele na 17.30. Zgodziliśmy się . Było to nam nawet na rękę , zwłaszcza,że ksiądz o tak późnej porze zaproponował tylko ślub , bez Mszy Św. Rodzinki znów szczęśliwe nie były , ale chodziło im żeby było jak najszybciej więc zaakceptowały. 

wtorek, 2 października 2012

Rok w studium - zimowisko



Minęło trochę czasu i niestety , musiałam wyjechać na niecałe dwa tygodnie odbyć samodzielną praktykę na zimowisku. Gdyby nie fakt ,ze w tym czasie nie mogłam się widywać z Ka , bardzo mi ta sytuacja odpowiadała. Dwa miesiące spokoju i życia bez pośpiechu i biegania na dworzec i przystanki tramwajowe . Dostałam przydział do harcerzy z Wejherowa. Kwatery mieli zapewnione w szkole w centrum Poznania. W wyznaczonym dniu czekałam na nich już od rana zgodnie z poleceniami ze szkoły. Przyjechali dopiero dopiero około 14.00 na obiad. Od rana zdążyłam pochodzić po centrum miasta , obejrzeć w kinie film , sławnych wtedy „Robotników 80” i wynudzić się niemożliwie . Na dwa tygodnie zostałam druhną higienistką. Nie miałam nic, nawet najzwyklejszej apteczki, nie mogłam też korzystać ze szkolnego gabinetu. Byłam przerażona. Zgodnie z tym co mówiła przełożona praktyk miało to wszystko być do naszej dyspozycji. Na szczęście kilka tygodni wcześniej nauczono nas procedur zamawiania leków dla szkół i innych placówek wychowawczych w tym i kolonii i obozów . Nie wiem czy dziś takie gotowe procedury , akceptowane i honorowane przez wszystkie bez wyjątku apteki i placówki medyczne jeszcze istnieją . Wtedy istniały i można było z nich korzystać , kiedy było trzeba.
Komendanta obozu uprzedzono ,że będzie miał przydzieloną "siłę medyczną" i to wszystko. Resztę sama musiałam zorganizować od zera. A to nie było takie proste choć procedury ustalone odgórnie były bardzo pomocne. Kiedy zostały załatwione sprawy organizacyjne związane z zakwaterowaniem , poszłam do komendanta i uzgodniłam z nim zakres obowiązków, napisałam zamówienie na podstawowe leki i środki opatrunkowe, a komendant podpisał . Po dwóch godzinach przywiozłam wszystko z apteki. W samą porę , bo jeden z chłopców rozciął sobie bardzo poważnie kolano. O łóżko „kandyjkę” , na którym miał spać, a zamiast tego po nim skakał. Nałożyłam opatrunek , a potem wspólnie komendantem zapakowaliśmy chłopaka do tramwaju i pojechaliśmy do szpitala na ostry dyżur, bo ranę trzeba było zszyć.
Takich urazów miałam w ciągu najbliższego tygodnia jeszcze kilka. Trzeciego dnia dopadła nasz obóz epidemia różyczki. Zorganizowałam wizytę lekarza , prowizoryczną izolatkę , a potem biegałam z termometrami i podawałam przepisane dzieciom leki. Nie podejrzewałam siebie o takie zdolności organizacyjne ( to zresztą do dziś moja mocna strona) . Jedyny problem jaki miałam to dogadanie się z kadrą. Z dziećmi nie było problemu, ale z dorosłymi... Szkoda gadać. Teraz myślę ,że chyba jednak nie było aż tak strasznie jak mi się wydawało , choć to prawda,że ciężko mi było przełamać nieśmiałość i kompleksy . Sytuacja w moim odczuciu się poprawiła gdy poznaliśmy się trochę lepiej. Najwyraźniej moje podejście do obowiązków zostało dobrze odebrane i potem wcale nie źle mi się z nimi układało.
W sobotę pojechałam na kilka godzin do domu. Nie powinnam tego robić – wytyczne szkolne zabraniały nam opuszczać placówkę , ale za opiekę nad dziećmi z różyczką komendant udzielił mi zgody i obiecał kryć gdyby ktoś chciał mnie sprawdzić. Nie mając osoby, która potrafiłaby się zaopiekować chorymi musiałby dzieci odesłać do domu , albo sam się nimi zajmować. Obiecałam wrócić popołudniowym pociągiem. Chciałam zabrać jakieś świeże ciuchy, coś do czytania i zobaczyć się z Ka ( ale tego już komendantowi nie mówiłam). Wróciłam prosto na dyskotekę dla młodzieży. Bawili się wszyscy: młodzież ,druhowie drużynowi , komendant , przewodnicy z Poznania .Wieczorem kadra urządziła swoją dyskotekę , na którą zostałam zaproszona. Dorosłych ze mną i dwoma przewodnikami z Poznania było dziewięcioro.
Po zakończeniu dyskoteki młodzieżowej i odesłaniu młodych do łóżek urządziliśmy sobie zabawę w pokoju komendanta. Jakieś drobne zakąski , kanapki , alkohol. Dla panów mocniejszy , dla pan wino i wiśniówka , muzyka z magnetofonu. Tyle, że nie tak żywiołowa jak dla młodzieży. Chyba po raz pierwszy w życiu brałam w tym udział z przyjemnością i nawet sporo wina wypiłam dziwiąc się , że głowę mam mocną , bo większego wrazenia to na mnie nie zrobiło. Z początku bawili się wszyscy ze wszystkimi , ale po dłuższej chwili zrobiło się bardziej nastrojowo. Przypadł mi w udziale druh R. obiekt westchnień wszystkich nastoletnich druhen . Druh R. był bardzo przystojnym facetem . Od początku podejrzewałam ,że o tym doskonale wie i potrafi z tego korzystać, chociaż muszę przyznać ,że zazwyczaj zachowywał się bardzo profesjonalnie, można z nim było ciekawie porozmawiać i solidnie wykonywał swoją pracę drużynowego młodszych chłopaków . Po jakimś czasie tańczył już tylko ze mną.. Wielkiego wyboru i tak zresztą nie miał, bo komendant, starszy gość , specjalnego zainteresowania tańcami nie wykazywał , a pozostałe dziewczyny zagarnęli drugi opiekun i przewodnicy. Tańczyliśmy, rozmawialiśmy, popijaliśmy wino , a przystojny druh R postanowił spróbować na mnie swoich sztuczek . W innych okolicznościach pewnie dałabym się ponieść nastrojowi i kto wie co by z tego wynikło , mogło być całkiem ciekawie, ale dla mnie istniał już tylko Ka i nikt inny . Delikatnie ale stanowczo przywołałam druha do porządku. Trochę się na mnie pogniewał i od następnego dnia rozmawiał bardzo oficjalnie . W piątek
zimowisko dobiegło końca. Tuż po obiedzie obóz wsiadł do autobusów i odjechał. Komendant wpisał mi do indeksu ocenę bardzo dobrą , a dzień wcześniej na apelu dostałam na pamiątkę książkę z dedykacją i podziękowaniem . Ka odwiedził mnie w piątek rano. Umówiliśmy się na wspólny powrót do domu a po powrocie zaczęło się dużo dziać w naszym życiu

poniedziałek, 1 października 2012

Rok w studium - dzieją się sprawy ważne


Jakoś w połowie października moi rodzice , a ja z nimi dostaliśmy od sąsiadów zaproszenie na 25-lecie ślubu. Niecały rok wcześniej ich syn ,W a mój dobry kumpel, były seminarzysta wyjechał i wszelki słuch po nim zaginął. Reszta tego towarzystwa jest na tyle nie do zniesienia ,że nie miałam ochoty ich oglądać. Powiedziałam o tym głośno rodzicom . Od razu na mnie nawrzeszczeli ,że nie wypada odmawiać ,że co sobie sąsiedzi pomyślą , co ja sobie myślę i w ogóle : tradycyjny repertuar wyzwisk. Przez jakiś czas bez skutku kombinowałam jak się z tej imprezy wywinąć . Nic z tego , do przyjęcia został niecały tydzień. Los tym razem był po mojej stronie. We środę po południu wróciłam z bólem głowy , temperaturą i drapiącym gardłem. Do wieczora straciłam głos. No , skoro tak ,to już ja sobie L4 na resztę tygodnia ,a sobotnie przyjęcie w szczególności, zapewnię. Wprawdzie na drugi dzień musiałam wlec się do Poznania , bo L4 honorowane w studium mógł wystawić tylko szkolny lekarz , ale wyruszyłam później . Po półtoragodzinnym błądzeniu trafiłam w końcu do naszej poradni , która mieściła się w nieznanej mi dzielnicy . Pani doktor stwierdziła anginę , przepisała antybiotyk i wystawiła L4 aż do wtorku. Pięknie i po mojej myśli. Oczywiście po powrocie do domu od razu zademonstrowałam jak to się poważnie rozchorowałam i położyłam do łóżka .Leki pomogły prawie natychmiast , ostatecznie było to moje pierwsze od 10 lat zachorowanie poważniejsze od kataru i już w piątek mogłabym wstać i jechać na zajęcia , ale nie. Leżałam dalej przekonując rodzinkę ,że nadal boli mnie gardło. W sobotę to samo. Uparcie powtarzałam ,że się wciąż jeszcze źle czuję i na żadne imprezy sąsiedzkie się nie wybieram .Rodzice nakrzyczeli na mnie znowu ale dali spokój i obiecali jakoś przed sąsiadami usprawiedliwić.
Ka odwiedzał mnie codziennie, wpadał na krótko i dość późno , bo akurat długie miał zajęcia i znów pracował. Już wiedziałam, że sobotni wieczór należy do nas. Umówiliśmy się na sobotnie popołudnie. Ka tym razem przyszedł wcześniej , zanim jeszcze rodzice wyszli na przyjęcie. Wiadomo było ,że prędko nie wrócą. A wieczór okazał się dla nas bardzo ważny . Prawdę mówiąc to się do tego przyczyniłam . Już wcześniej włożyłam swoją najlepszą , nocną koszulkę . Białą , dwuwarstwową z cieniutkiego szyfonu , z opadającymi z ramion bufkami , sięgającą do kostek. Na to dość nieciekawy flanelowy szlafrok , który zrzuciłam zaraz po wyjściu rodziców. Trochę rozmawialiśmy i słuchaliśmy muzyki, przygotowałam skromną , kanapkową kolację , zapaliłam świece. Nic, czego nie robiłabym przy każdym spotkaniu z Ka – no, z wyjątkiem stroju , bo przecież udawałam przed rodzicami poważnie chorą. Po kolacji przenieśliśmy się na moja panieńską kanapę … I przyszła ta wyczekiwana przez nas chwila , ale szybko się skończyło . Trochę mało wyraźne znaki jednak wskazywały na to ,że jest tak jak być powinno. Oczywiście wiedzieliśmy oboje ,ze pierwszy raz z natury rzeczy nie koniecznie musi być udany. Wyszło ,że w naszym przypadku tak jest. Myślę ,że chyba oboje za bardzo się staraliśmy i stąd ten nie zbyt udany początek. Nie przypuszczałam jaka czeka nas niespodzianka ... Wiem jak śmiesznie zabrzmi to co teraz napiszę , ale bywa i tak. Los lubi sobie z ludźmi szczególnie tymi niedoświadczonymi pogrywać .Rzecz całą powtórzyliśmy kilka dni później, w biały dzień , na dywanie w moim pokoju. Ka jechał na popołudnie, ja miałam ostatni dzień na L4. Rodzice w pracy więc wtorkowe przedpołudnie mieliśmy dla siebie. Dopiero teraz , bez presji, że to po raz pierwszy i takie ważne wszystko stało się tak jak być powinno. Tym razem znaki nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Po tym drugim pierwszym razie już wiedzieliśmy, że pasujemy do siebie i pod tym względem , i że zawsze już będzie nam z sobą dobrze. Ka sprawił ,ze stałam się kobietą , jego kobietą … Podobała mi się ta świadomość . O tym ,ze możemy ponieść konsekwencje na razie nie myśleliśmy .

Coś musi być w charakterze przypisywanym zodiakalnemu koziorożcowi, którym jestem , bo fakt ,ze jestem podziwiana i kochana przez swojego mężczyznę i nie wielkie ale niezaprzeczalne sukcesy w studium niespodziewanie mocno mnie podbudowały . Może też swoje zrobiła pewna aura tajemnicy , bo przecież nikt nie wiedział ,że za przyczyną Ka stałam się kobietą , a może po prostu kobiecość sama w sobie tak działa? Teraz , kiedy to piszę , kojarzy mi się tajemniczy uśmiech Mony Lizy. Takie ledwie uchwytne coś. I kto wie , może to właśnie za takimi urokliwymi uśmiechami kryją się tajemnice spełnionych miłości? Mnie w każdym razie to na duchu podniosło i wzmocniło samoocenę. Nadal przygnębiały uwagi rodziców, źle znosiłam ciągłe wyzwiska i awantury , ale nie odbierałam ich już wyłącznie jako swoją osobistą porażkę i coraz mniej dręczyło mnie poczucie winy , które wciąż jeszcze próbowali u mnie wzbudzać swoją postawą. To był pierwszy mój krok w dobrą stronę , aczkolwiek bardzo nieśmiały i maleńki. Pozbywanie się kompleksów zajmie jeszcze długie lata .
Dzień miałam wypełniony od 4.30 do 20.00- zajęciami, dojazdami na zajęcia, wieczory i niedziele spotkaniami z Ka. Mało mnie teraz w domu , nie siedziałam już za zamkniętymi drzwiami niby - swojego pokoju , ale kiedy już byłam ciągle słyszałam ,że się nie uczę , że nic nie robię , nie skończę szkoły itd. Nawet nie chce mi się tu tego wszystkiego przytaczać. Teraz ,po latach , kiedy o tym myślę zastanawiam się co takiego tkwiło w moich rodzicach ,że przez całe życie odmawiali mi choćby minimum wsparcia i zaufania i niszczyli dzień po dniu, wszelką wiarę w siebie. Gdzieś daleko to wciąż we mnie siedzi. Objawia się tym ,że po każdym niepowodzeniu długo nie umiem się pozbierać i tracę motywację do działania i bez końca rozpamiętuję każdą , nawet drobną wpadkę . A wracając do zarzutów, nawet nie próbowałam już z nimi polemizować czy w jakikolwiek sposób przed tym bronić. Po listopadowym kolokwium nie pochwaliłam się wynikami. Po kolejnej złośliwej uwadze matki "zapomniałam " indeksu. Zostawiłam na stole w kuchni. Kiedy wróciłam leżał w tym samym miejscu. Czy ktoś go oglądał nie pytałam. Z wszystkich przedmiotów i praktyk miałam bardzo dobre. Za praktyki dostawaliśmy pieniądze więc nawet prosić rodziców nie musiałam o więcej niż potrzebowałam na bilet miesięczny. I to mnie tym bardziej podbudowało i dało motywację do pracy.
Prawdziwą radość dawały spotkania z Ka. Każde kolejne zbliżenie przynosiło nam nowe przeżycia , rozwijało i wzmacniało naszą miłość. Jeśli o mnie chodzi , nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie tylu wspaniałych przeżyć , nie przypuszczałam ,że w ogóle takie istnieją , a już na pewno nigdy nie myślałam ,że staną się moim udziałem. Mnie , takiej szarej i smutnej , zbyt wcześnie wydoroślałej istoty. Nie minęło wiele czasu od chwili, gdy tęskniłam za jakimkolwiek towarzystwem i marzyłam ,żeby ktoś chociaż zwrócił na mnie uwagę i np. poprosił do tańca. Los jednak jak już wiele razy to podkreślałam bywa przewrotny i lubi sobie pogrywać – może w ten sposób postanowił mi wynagrodzić brak uczuć ze strony rodziców. Ka odbierał to chyba nieco prościej , bardziej po męsku , ale też go te nasze wspólne chwile cieszyły i dowartościowywały . Twierdził nadal ,że był nieśmiały i bał się ,że nie znajdzie sobie dziewczyny.
Doskonale wiedzieliśmy ,czym te nasze zbliżenia grożą. Próbowaliśmy się nawet zabezpieczać. Wybór jak to roku osiemdziesiątym ze wszystkim bywało , bardzo skromny. Dla panów wiadomo, dla pań istniały wprawdzie jakieś globulki , spiralki i coś tam , ale zakup tych akcesoriów graniczył z cudem. A nawet jeśli przypadkiem się udało , to było to kłopotliwe w użyciu i odbierało całą przyjemność. O pigułkach antykoncepcyjnych dopiero zaczynało się mówić i sami lekarze uważali je za szkodliwe. Pozostawały domowe sposoby opisane w książkach o życiu płciowym człowieka (szczegóły pominę ) i słabo opisany w stosownej literaturze kalendarzyk małżeński .
Okazji żeby być ze sobą blisko mieliśmy niewiele więc na razie nam się udawało konsekwencji nie ponosić.
Tymczasem ojciec wyjechał na kilka dni do brata. Po tej podróży bez słowa położył mi na biurku obrączki po babci. Nie mówił jak je odzyskał, a ja nie pytałam. Nie chciałam już tego wiedzieć, nie chciałam wracać do tamtego czasu. Kiedy wyszedł z pokoju , schowałam je tak, żeby nikt nigdy nie znalazł, owinęłam w kilka warstw zeszytowego papieru , wcisnęłam w najgłębszy kąt swojej szafki , przycisnęłam dawno przeczytanymi książkami, do których się nie wracało , zamknęłam na klucz . Miałam wrażenie ,że to wszystko dzieje się gdzieś daleko poza mną i mnie nie dotyczy. Jedyne co odczułam to pustkę i zmęczenie... Dziwaczna reakcja .
Grudzień 1980 i styczeń 1981 były wyjątkowo mroźne . W czasie dojazdów odmroziłam sobie policzki. Dostrzegł problem i poratował mnie wykładowca od farmakologii , doradzając jakąś miksturę do wykonania we własnym zakresie i smarowania - skuteczną . Niestety zapiski zgubiłam a przepis zapomniałam . Szkoda .
Ka miał już dużo mniej zajęć i zmierzał do finału nauki. W najbliższym czasie czekało nas dwutygodniowe rozstanie. W ramach nauki zawodu , my słuchaczki i słuchacze studium musieliśmy odbyć samodzielną praktykę na zimowisku. Było to nie małe wyzwanie , szczególnie dla słuchaczy płci męskiej – sztuk cztery , którzy przyszli do naszej grupy żeby uciec przed wojskiem .