sobota, 8 grudnia 2012

Na swoim cd


Na zdjęciach z Gwiazdki 1985 widać nasze puste ściany , kraciasty narożnik i choinkę. Ta ostatnia jest sztuczna , ze sterczącymi sztywno gałązkami i rzadkimi foliowymi igiełkami. Brzydki, 'wyliniały ogigiel” jak się tu u nas mówi , ale nasz własny . Ostatnie dni roku upłynęły w spokojnej atmosferze . Nikt nie krzyczał, nie obrzucał wyzwiskami , sytuacja prawie nie do uwierzenia . Zaraz po nowym roku zaczęłam pracę. Wolałabym wprawdzie jeszcze trochę pobyć z dziećmi , ale trudno . Praca na miejscu ważniejsza, nie prędko mogła się trafić taka okazja. Okazało się jednak ,że nie tak całkiem na miejscu , bo pielęgniarka naczelna przydzieliła mi szkoły wiejskie. Nadal dojazdy z tą tylko różnicą, że szkolnymi autobusami. Powrót we własnym zakresie , zwrot kosztów dojazdu na podstawie delegacji; w praktyce , jeśli kasa miała na to pieniądze , a zwykle nie miała jak się miało niebawem okazać. Wróciłam do pracy w momencie gdy zarobki w służbie zdrowia znów były najniższe w kraju, po chwilowej podwyżce wywalczonej w roku 1980 i 81 strajkami. Prawie cała moja pensja szła na wynagrodzenie opiekunki. Pocieszaliśmy się myślą ,że tylko do czasu aż dzieci pójdą do przedszkola.
Praca jak praca. Robiłam swoje , chociaż nie było to to , co miałam w starym miejscu a warunki urągały wszelkim normom . W żadnej ze szkół nie było gabinetu, sprzęt do szczepień zabierało się ze sobą i szczepiło w klasach , w warunkach zupełnie do tego celu nieprzystosowanych. Ot po prostu na stole nauczycielskim rozkładało się serwety , sterylizatory ze strzykawkami i igłami oraz szczepionki , lekarz siadał obok i pobieżnie badał dzieci kwalifikując do szczepienia , ja wykonywałam zastrzyk, potem wpisywałam symbol szczepionki i datę na kartę szczepień . Podobnie wyglądały badania okresowe i bilanse. Na szczęście na taki wyjazd na szczepienia albo badania wolno mi było zamawiać karetkę . W takich .Dokumentację medyczną nie wypełniano od lat. Pracy więc na samym początku miałam bardzo dużo, ale mi to nie przeszkadzało. Lubiłam pracować , lubiłam kontakty z dziećmi i nawet z personelem szkół udawało mi się zaprzyjaźnić . Porządek w tym wszystkim zaprowadziłam szybko . Opracowałam sobie też plan pracy i posunęłam się nawet do tego żeby go omówić z dyrektorami szkół i za ich akceptacją konsekwentnie realizować . Okazało się ,że zapunktowałam . Szczególnie w oczach pewnego dyrektora „starej daty” znanego z tego,ze jest wymagający i nie można się z nim dogadać. Ja się dogadałam od razu , bo podobnie jak on okazałam się wymagająca i poważnie traktująca to co robię a jemu to bardzo odpowiadało. Świetnie nam się razem współpracowało a w zozie zaczęły krążyć legendy o tym jak to sobie radzę . Potem były już tylko bieżące sprawy i dużo wolnego czasu . Wracałam do miasta tak jak kończyły się lekcje w szkołach czyli ok. 13. Resztę godzin spędzam w poradni dziecięcej . Pracowały tam same starsze kobiety . Szybko mnie jednak zaakceptowały i wcale nie źle nam się współpraca układała, mimo moich problemów z nieśmiałością i nawiązywaniem kontaktów. Traktowały mnie trochę jak przyszywaną wnuczkę. Polubiłyśmy się nawet . Pomagałam im w pracy choć wcale to nie należało do moich obowiązków i piekłam im pierniki na święta, wymieniałyśmy się przepisami na różne dania z niczego , bo wciąż jeszcze było trudno o dobrej jakości zaopatrzenie i pamiętały o mnie kiedy udawało im się kupić kawę czy słodycze. Gorzej było z szefową . Nie powinno się źle pisać ani mówić o zmarłych , ale nie była typem szefa z autorytetem. Posłuch wymuszała nakazami , była wyniosła i podwładnym dawała odczuć , że to ona się liczy a podwładny ma znać swoje miejsce. Ciężko mi się było z nią porozumieć. Problem z nawiązywaniem kontaktów pociągnie się za mną jeszcze długo. Takich pozostałości po moim życiu w domu rodzinnych miałam więcej. Do dziś zresztą mi to zostało. Załamuje mnie każda nawet najdrobniejsza wpadka , żle znoszę uwagi krytyczne , nie umiem swobodnnie rozmawiać z ludźmi, nie umiem się bronić a niepowodzenia sprawiają ,że tracę motywację do działania, brak mi pewności siebie . To fatalne cechy , których tak naprawdę nie przełamałam do końca do dnia dzisiejszego choć zdaję sobie sprawę ,że wiele zmieniło się na lepsze.
Teraz dopiero żyliśmy swobodnie i po swojemu. Dużo czasu poświęcaliśmy naszym dzieciom. Czasy schyłku gospodarki planowej a co za tym idzie ustroju socjalistycznego miały tę zaletę,że czasu było dużo . Nie istniał wyścig szczurów , nie było presji konkurencji . Miało to przełożenie na życie rodzinne i towarzyskie . Nasi chłopcy taty prawie nie odstępowali , szczególnie wtedy kiedy ,majstrował przy elektronice. Od czasu do czasu musiałam iść z nimi do rodziców , bo chcieli do dziadka. Za babcią za bardzo nie tęsknili. Ka w dni , w których nie ma dyżurów robił zlecone urządzenie lub wymyślał jakieś wnioski racjonalizatorskie , za które zakład dodatkowo płacił, czasem wyjeżdżał na szkolenia. To też było nagradzane dodatkowymi pieniędzmi. Dzięki temu nie narzekaliśmy na warunki materialne. Jeszcze nie , bo na razie wszystko funkcjonowało jak dawniej , a widmo kryzysu i dwucyfrowej inflacji dopiero się czaiło . Mogliśmy sobie pozwolić na kino, kupno książek czy zabawek dla dzieci, jakiś wyjazd do zoo, albo na inną wycieczkę. Jak w każdym małżeństwie zdarzały się i nam jakieś nieporozumienia . Miewałam gorsze dni , kiedy czułam się nie doceniona i niepotrzebna , zdarzało się ,że i Ka miał o coś pretensje do mnie, „spinki” bywały bardzo ostre , ale teraz kiedy o tym piszę właściwie nie umiem już określić czego tak naprawdę te nieporozumienia dotyczyły. Szybko zresztą o nich zapominaliśmy. W łóżku było nam tak dobrze ,że wszystko inne się nie liczyło. Teraz dopiero mogliśmy czuć się swobodnie i kochać na wszelkie możliwe sposoby jakie tylko udało nam się wymyślić. Często na jednym razie się nie kończyło. Obecność dzieci za ścianą wcale nam w tym nie przeszkadzała , a i wpadki z wtargnięciem ich do naszego pokoju w trakcie zabawy jakiegoś złego wpływu nie miały. Nie krzyczeliśmy , nie wyganialiśmy ich z pokoju w panice; spokojnie i po prostu na pytanie „ co robicie ?” odpowiadaliśmy ,że się kochamy . Dzieciom natychmiast uśmiechały się buzie i grzecznie oznajmiały „aha , dobrze, to my idziemy spać „ i rządkiem w ustalonym porządku starszy przodem , młodszy za nim maszerowali na swoją kanapę. Ten czas, był dla nas pod każdym względem szczęśliwy. Nadal podobałam się Ka i dawał mi to odczuć , choć wciąż nie rozpieszczał prezentami i nadmiarem ciepłych słów. Ja zachowywałam się podobnie, nawet bardziej powściągliwie niż on . Nigdy zresztą nie mieliśmy zwyczaju przesadnie obnosić się ze swoją miłością. Jeśli już to tylko w u siebie w domu. Dzieci to obserwowały a ich reakcja na nasze przytulenia , była taka, że od razu biegły do nas i wpychały się nam na kolana domagając pieszczot, a potem opowiadali babciom i dziadkowi ,że " tata mówi do mamy kochanie i mama mówi do taty kochanie" .
Od chwili kiedy wyprowadziliśmy się z domu matka straciła jeden obiekt do atakowania , od tego momentu całą złość przeniosła na ojca. Bywały dni kiedy miał jej dość tak bardzo ,że uciekał z domu. Przychodził do nas w odwiedziny, albo zabierał gdzieś dzieci , byle tylko pobyć z dala od niej. Po raz drugi doradziłam
mu rozwód. Ojciec jednak nie chciał o tym słyszeć. Rozumiałam i szanowałam jego wybór , ale widziałam ,że ta sytuacja męczy go i że coraz częściej ją odchorowuje. Wytrwał w niej jeszcze tylko 12 lat .

Już od czasu , kiedy przyszedł do nas ze zleceniem dla Ka ,odwiedzał
nas co jakiś czas jego dyrektor. Tak po prostu wpadał po pracy ,żeby porozmawiać. Z początku nie bardzo wiedzieliśmy co o tym myśleć , po jakimś czasie jednak sam przyznał ,że niewielu ludzi w mieście zna (poza kontaktami służbowymi), bo dopiero od kilku lat tu mieszka , a z nami mu się dobrze rozmawia, a poza tym lubi dzieci i sam ma synka w wieku naszego młodszego. Częstowałam kawą , czasem czymś słodkim jeśli akurat miałam i rozmawialiśmy. Z Ka o różnych sprawach , czasem o elektronice, czasem o samochodach , filmach , które obaj lubili oglądać , albo innych sprawach interesujących mężczyzn. Ze mną o książkach , wybrykach dzieci, a oprócz tego mówił mi komplementy i był po staroświecku szarmancki. Z początku nie wiedziałam jak na to reagować. Deprymowała mnie ta sytuacja. Dotąd komplementy od czasu do czasu mówił mi Ka, nikt inny, z innymi mężczyznami rozmawiam tylko o sprawach służbowych w pracy , znajomych płci męskiej z którymi rozmawiałabym , a nie tylko odpowiadała   dzień dobry nie miałam w ogóle. Od razu zostałam też panią Haneczką . Do Ka zwracał się po imieniu, on do niego panie P, w końcu mówił do przełożonego. Znajomość rozwinie się szerzej jeszcze tego samego roku , tymczasem jednak kończył się kwiecień 1986 . Pewnej niedzieli tuż przed obiadem zadzwonił telefon - pielęgniarka naczelna wzywała mnie natychmiast do pracy .Sytuacja zapowiadała się groźnie skoro szefowa osobiście chwyciła za słuchawkę. Dowiedziałam się ,że organizują akcję podawania płynu Lugola. Od niej dowiedzieliśmy się o wybuchu w Czarnobylu. Telewizja wciąż jeszcze na usługach przewodniej siły narodu milczała w tej sprawie . Po godzinie byłam gotowa. Ka miał nockę , nie było problemu z opieką nad dziećmi , a ja poszłam pomagać. Po mieście jeździł samochód milicyjny z megafonem informujący mieszkańców o konieczności stawienia się z dziećmi w przychodni. Ka przyszedł z naszymi dziećmi ,nasz nowy kolega pan P. ze swoim synkiem. Jakoś tak się stało ,że spotkali się w poczekalni. Weszli razem Ciężko dzieci przekonać żeby spokojnie wypiły to paskudztwo , nie tylko nasze . Darło się i protestowało prawie każde. Jakoś udało mi się namówić do tego całą trójkę . Wypili ale wrzeszczeli potem jeden przez drugiego ,że niedobre. Wróciłam tego dnia o 22.00 . Mąż zabrał dzieci na kilka godzin na dyżur . Mój srebrny komplet biżuterii, wisiorek i kolczyki w kształcie kwiatów jabłoni , który Ka kazał zrobić specjalnie dla mnie na rocznicę ślubu ,zrobił sie granatowy od oparów jodu. Nie pomyślałam ,żeby go zdjąć . Dało się go doczyścić ale przestał błyszczeć. Akcja podawania płynu Lougola , który miał zapobiegać skutkom wybuchu trwała jeszcze trzy dni . Jeździliśmy po szkołach i ośrodkach wiejskich i częstowaliśmy dzieci tym świństwem. Co do skuteczności mam mieszane uczucia. Może gdyby podano zanim opad radioaktywny dotarł w postaci chmury na nasz teren , ale informacje o wybuchu przyszły z opóźnieniem , władza skutecznie ograniczała przepływ informacji. Następnego roku w ogródku kuzynki zakwitły tulipany , te same, które rosły wcześniej tyle,że ich kielichy miały po 25cm wysokości ! W ciągu kolejnych lat , szczególnie w moim roczniku wzrosła ilość zachorowań na tarczycę. Wybuch miał zapewne jakieś swoje następstwa , choć dla przeciętnego śmiertelnika mało zauważalne.

czwartek, 29 listopada 2012

Na swoim cd


Ka zapisał się na kurs prawa jazdy, chociaż nie mieliśmy samochodu. Uważał jak najbardziej słusznie zresztą ,że może mu się to kiedyś przydać i że za jakiś czas kupimy sobie jakieś auto .Za jakiś czas , to nie znaczy ,że będzie na niego zarabiał 30 lat jak mój ojciec , zaznaczył. Gdy mowa o aucie , to w granicach mojej wyobraźni mieścił się maluch , ewentualnie trabant ; duży Fiat , Wardburg czy Łada wydawały mi się luksusem , na który na pewno nie będzie nas stać , a już fiat klasy Mirafiori czy Mercedes , moją wyobraźnię przerastały . Kursy prawa jazdy i egzaminy odbywały się wtedy na miejscu więc problemów ze zdawaniem nie miał Ka i nie było takich co mieli . Dopiero parę lat później wprowadzą inne przepisy i mój egzamin to już będzie zupełnie inna bajka o czym napiszę we właściwym czasie. Jak wspominałam Ka był jest pasjonatem elektroniki. Wiedzieli o tym dobrze również jego współpracownicy i dyrekcja. Któregoś dnia, późną jesienią, po godzinach pracy odwiedził nas w mieszkaniu sam dyrektor Ka. Miał dla niego propozycje; do wykonania dla jego kuzyna – badylarza było urządzenie do sterowania pracą szklarni. Kuzyn- badylarz widział takie na Zachodzie i bardzo by chciał wprowadzić takie rozwiązanie w swoich szklarniach . Duże wyzwanie, bo trzeba to zaprojektować i wykonać tylko na podstawie opisu sposobu funkcjonowania. Ka postanowił spróbować i przynajmniej sprawdzić z czym ma do czynienia .Umówili się na wieczór i pojechali wspólnie zapoznać się z tym zadaniem. Ka podjął się wykonania tego urządzenia. Projekt powstał w kilka wieczorów . Z samym wykonaniem było już gorzej. Brak potrzebnych elektronicznych podzespołów. Skompletowanie ich zajmie kilka miesięcy, ale zleceniodawcy się nie śpieszyło , rozumiał sytuacje. Tegoroczne święta po raz pierwszy mieliśmy spędzić w miłej i spokojnej atmosferze. Już pod koniec listopada zapowiedzieliśmy ,że tę wigilię spędzamy sami u siebie. Rodzinę zaprosiliśmy na świąteczny obiad i kawę po wieczerzy. Byłam bardzo zadowolona z tej sytuacji. Zanim jednak zasiedliśmy do Wigilii teściowa przyniosła mi dobrą informację . Właściwie dobrą i nie dobrą. Miałam szansę podjęcia pracy w naszym mieście. Jedyny warunek ,że od 1 stycznia następnego roku. Musiałabym rezygnować z reszty urlopu wychowawczego. Po przedyskutowaniu sytuacji z Ka postanowiłam przyjąć tę pracę. W ciągu kilku dni załatwiłam wszystkie formalności: rozwiązanie umowy w poprzednim zakładzie ,poszukałam miejsca w przedszkolach dla dzieci i podpisałam umowę w naszym miejscowym zozie. Niestety do września nie było szans ,żeby dzieci przyjęto do przedszkola. Zatrudniliśmy więc opiekunkę, której płaciliśmy prawie tyle ile zarabiałam , ale nie prędko może mi się trafić taka okazja z pracą więc uznałam ,ze jakoś przeżyjemy. 

wtorek, 27 listopada 2012

Na swoim


Miejsce zamieszkania na terenie zakładu pracy , chociaż małe okazało się nie takie złe. Ka dostał dawny szyb od windy do przechowywania narzędzi ,który przy okazji wykorzystywaliśmy jako piwnicę, dzieci miały świetny i bezpieczny - bo po 15.00 zamykany plac zabaw , a ja nawet 12m2 ogródka , który mieścił się za boksem do opału - dotąd pracownicy sadzili tam sobie pomidory. Kiedy się wprowadziliśmy, odstąpili nam ten kawałek ziemi. Plac zabaw synowie wspominają do dziś.
Z początku głupio się czułam mieszkając w takim miejscu , wydawało mi się,że nasza obecność tam może wszystkim przeszkadzać ale po kilku tygodniach przywykłam.
Nowe mieszkanie miało to do siebie ,że było często odwiedzane. Drzwi się u nas nie zamykały : znajomi , teściowa, ciotki , kuzynki itd. Zaraz po wprowadzeniu się założyłam coś w rodzaju księgi pamiątkowej. Zapisywałam w niej wszystkie ważne dla nas zdarzenia i rocznice , wklejałam zdjęcia i pamiątki związane z wydarzeniami, pierwsze rysunki dzieci , pocztówki i bilety z miejsc , które zwiedzaliśmy , notatki z wyjazdów, itd. Księgę prowadziłam długo, bo do roku 1998 .Właściwie nie wiem dlaczego zaprzestałam, po części z braku czasu . Do księgi wpisywali się też goście. Tkwiła we mnie jakaś żyłka historyka - pisarza, bo przecież to też kawałek historii . A małe jej, pojedyncze fragmenty składają się przecież na tę wielką . Tak poza tym ,że często bywali u nas goście , żyliśmy spokojnie. Ka pracował nadal w dyżurach, ja opiekowałam się dziećmi , gotowałam i dbałam o mieszkanie , dzieci się bawiły się i uczyły . Wieczorami na zmianę czytaliśmy im różne książki. Najbardziej lubili wyprawy Tomka Wilmowskiego. Zaczęłam żałować ,że zniszczyłam swoją własną książkę dla dzieci , którą napisałam w szkole . Mogłabym im ją teraz czytać. Spaliłam wszystkie moje opowiadania , raplutaż i tę książeczkę, po tym jak matka zaczęła zaglądać do naszych szaf, a potem opowiadać znajomym czego to ja nie napisałam. To bylo krótko po urodzeniu się naszego pierwszego synka. Szkoda ,że nie zapanowałam wtedy nad emocjami i tak zareagowałam. Wiedliśmy spokojną egzystencję , nazywaną przez propagandę „małą stabilizacją” . „Telewizor,meble … To standardu brakowało nam tylko małego fiata . Na auta jednak , jakie by ono nie było pracowało się kilkanaście , a czasem i kilkadziesiąt lat .
Któregoś jesiennego dnia przy okazji robienia zakupów trafiłam na dostawę pralek automatycznych . Stały w sklepie aż dwie –radzieckie „wiatki” z kartką ,że zakup tylko na kredyt dla młodych małżeństw. Weszłam , spytałam grzecznie czy mogę kupić i wyjęłam książeczkę MM. Nie mogę , bo muszę mieć przynajmniej dwoje dzieci. Pani ekspedientka nawet nie spytała czy mam, od razu mówi –„nie” i nie wierzy, kiedy odpowiadam że mam .Żąda pokazania dowodu osobistego. Oglądała zapis długi i wnikliwie ( nie wiem , może myślała,że sfałszowałam wpis, albo posługuję się nie swoim dowodem ?) i zła na mnie - nie wiadomo czemu , sprzedała mi w końcu tę te pralkę. Braki w zaopatrzeniu w pewnym momencie były tak wielkie,ze nawet towar , który można było kupić na kredyty dla młodych małżeństw limitowano . Kiedy już zaczęło się towaru pojawiać więcej nikt nie wpadł na pomysł,żeby to ograniczenie cofnąć , stąd wymóg posiadania dwojga dzieci .
Znów musieliśmy kombinować żeby pralkę przewieźć do nas i i zataszczyć na górę , co nie było takie proste bo wiatki swoje ważyły . Wózek dziecięcy w tym przypadku odpadał . Wróciłam do domu dumna z siebie,że udało mi się takiego zakupu dokonać. Jak zwykle pomogły układy ojca , załatwił nam
jakiegoś służbowego żuka do przewiezienia pralki. Firmy transportowe , taksówki bagażowe i firmy obsługujące przeprowadzki miały dopiero powstać . Póki co , trzeba było sobie radzić we własnym zakresie.
Mieliśmy więc już mocno ułatwione życie . Koniec prania w rękach. Mniej - więcej w tym samym czasie odkupiliśmy od znajomych chłodziarkę na freon. Miała
już jakieś 15 lat , ale działała a jak przestawała działać , co zdarzało się raz na kilka miesięcy odwracaliśmy ją do góry nogami i znów działa. Mebli nadal nie mieliśmy , zastawy stołowej i innych kuchennych drobiazgów na razie wystarczało. Reszty zamierzaliśmy się dorobić – nie spieszyło nam się , uznaliśmy ,że na wszystko przyjdzie czas. 

sobota, 24 listopada 2012

Remonty i nie tylko


Wiele wysiłku kosztowało mnie pozwalanie dzieciom na bliski kontakt moimi rodzicami. Nie mogliśmy nie pozwolić, raz dlatego,że przecież wciąż jeszcze mieszkaliśmy pod jednym dachem , a dwa jak wytłumaczyć sytuację 2 i 3- latkom? Mało prawdopodobne żeby zrozumiały o co chodzi. My sami za bardzo nie rozumieliśmy. Najchętniej jednak bym im zabroniła kontaktowania się z dziadkami . No , ale była jeszcze jedna kwestia, bardzo prozaiczna. Dzieci w tym wieku potrafią zmęczyć . My rodzice też czasem potrzebowaliśmy odetchnąć więc opieka dziadków była przydatna i perfidnie z tego korzystałam. Chcieli się czasem nimi zająć , to się zajmowali , proszę bardzo. Ojciec kupił w tym czasie swój pierwszy samochód : jaskrawo - turkusowego trabanta. Matka się wkurzała , wyzywała go za ten zakup , ale w końcu nie miała wyjścia i zaakceptowała , a potem całkiem często z tego dobrodziejstwa korzystała. Zabierali więc dzieci na różne wycieczki. Małym jednak najbardziej pasowało oglądanie przejeżdżających pociągów. Jeździli więc prawie co dziennie około 17.00 na przejazd kolejowy oglądać ciuchcie, aż któregoś dnia spisała ojca Straż Ochrony Kolei , bo w tamtym czasie kolej była obiektem o charakterze strategicznym i paramilitanym . Na razie postanowiliśmy nie mówić nic rodzicom ,że dostaliśmy mieszkanie. Nasz dobytek powoli przy każdym spacerze wywoziliśmy do nowego mieszkania pakując w różne torby zakupowe . Niestety sprawa musiała się wydać , bo potrzebowaliśmy narzędzi ,żeby zagospodarować te nasze 32m i trzeba je było pożyczyć od ojca. O własnych na razie mogliśmy pomarzyć , a wypożyczalnie istniały w filmach zza żelaznej bramy . Owszem pożyczył nam ; ręczną wiertarkę , piłki , mniejsze i większe śrubokręty i kilka innych przydatnych akcesoriów. Najpierw jednak stracił mowę z wrażenia. Matka oczywiście zareagowała wyzwiskami pod naszym adresem. Już się tym nie przejmowałam. Remont ruszył teraz pełną parą, jeśli w ogóle można o jakiejś "parze " mówić w tym przypadku. Załatwiliśmy sobie a ż ! dwie płyty wiórowe i kilka bukowych kantówek. Z tego zbudowaliśmy ściankę działową , która z kawałka pomieszczenia przeznaczonego na kuchnię wydzieliła pokoik dla dzieci. Zmieściła się w nim tylko kanapa do spania , maleńka półka na zabawki, druga wisząca na książki i pawlacz na ich ubranka. Po wannę i zlewozmywak do kuchni Ka jechał do jakiejś oddalonej od miasta wsi , bo jego kolega z pracy widział w drodze do pracy , w wiejskim sklepie. Umywalka do łazienki została po pokoju gościnnym , byle jaka ale była. Z pozostałych płyt wiórowych zrobiliśmy zabudowę w przedpokoju. Powstało coś w rodzaju niedużej trzydrzwiowej szafy połączonej z pawlaczem. Niestety płyt było za mało . Drzwiczki od pawlaczy wyszły za krótkie. Do sufitu brakowało 15cm. Postanowiliśmy na razie zostawić taki lufcik a zabudować to do końca jak uda nam się dokupić płyt. Jakieś ścinki płyt załatwił nam jeszcze ojciec , ale te przeznaczyliśmy na zbudowanie pawlacza nad wejściem do kuchni. Niedokończona zabudowa korytarza została i przetrwała całe 11 lat , do kolejnej wyprowadzki. .Potwierdziła się zasada ,że najlepsze są prowizorki. Zagospodarowaliśmy każdy możliwy zakamarek tego niewielkiego mieszkanka . Półki i pawlacze niestety nie wystarczyły ,żeby zamieszkać. Potrzeba szafek , stołu , miejsca do spania itd. Piec elektryczny również "kupił" nam ojciec; za pół litra . Zobaczył go u kumpla ślusarza . Interes był wybitnie korzystny, bo razem to pół litra wypili , a potem kolega ślusarz doleciał po drugą połówkę . Piec był popsuty i pamiętał chyba II wojnę światową , ale ojciec go naprawił . Bardzo nam się przydał , bo tego towaru w sklepach jeszcze nie było, miał się pojawić dopiero za kilkanaście miesięcy .Piec też przetrwał i posłużył nam ładnych kilka lat zanim kupiliśmy sobie nowy. A jak wspaniale piekł się w nim chleb! Szafkę pod zlewozmywak i drugą z szufladkami kupiliśmy w wiejskim domu towarowym , w okolicy. Przywieźli je koledzy męża służbowym samochodem. Składany stół kuchenny i taborety udało nam się wypatrzyć w sklepie miejscowym GS. Do mieszkania stół przyjechał spacerówką , taborety przynieśliśmy w rękach. Kiedy w końcu do matki dotarło ,że naprawdę idziemy na swoje ,zaczęła i ona na swój sposób pomagać i też nam coś nie coś załatwiać : przyniosła materiał na zasłony ( brzydki , brązowy stilon , ale nic innego nadającego się na zasłony nie było nigdzie ) i wykładziny do pokoiku chłopaków i naszego też brązowe . Łaskawie pozwoliła mi zabrać ławę i dwie brzydkie , obite brązowym skajem pufy. W sumie wszystko to razem do siebie pasowało , ale brązowego koloru w wystroju wnętrz , po kilku latach spędzonych wśród tych brązów mam dosyć do dziś . A to nie wszystkie brązy jakie mieliśmy w domu , bo i zastawa była z brązowych porcelitów , potem arcoroku , kiedy się pojawił. Ciągle jeszcze niewiele towaru było w sklepach i naprawdę trzeba szczęścia żeby coś kupić, choć powoli , powoli przybywało. Idąc do naszego mieszkania robić remont i je urządzać zabieraliśmy ze sobą dzieci i kilkanaście samochodzików . Z taboretów i deski robiliśmy im tor samochodowy , żeby mieli zajęcie , ale ich interesowały młotki , kombinerki i inne narzędzia. Plątali się pod nogami i przeszkadzali , ale koniecznie chcieli pomagać. Co było robić , pozwoliliśmy i faktycznie już po dwóch dniach rozróżniali bezbłędnie wszystkie narzędzia i nam je podawali. Niby nic , ale zeskakiwać za każdym razem z drabiny lub taboretu nie było trzeba – oszczędność czasu duża.
Któregoś dnia , w czasie spaceru trafiłam w sklepie na dostawę materiałów. Między innymi świetną bawełnę, nadającą się na dekoracje do dziecinnego pokoju. W śliczne kolorowe ciuchcie. Wydałam ostatnie pieniądze , chociaż do wypłaty było jeszcze kilka dni i kupiłam aż 5m. Uszyłam potem zasłonki , poduszki i powłoczki na kołdry, te ostatnie tylko jednostronne . Spód zrobiłam z prześcieradła, ale i tak chłopcy mieli niesamowitą frajdę , bo obaj wszelkie ciuchcie kochali .A co dopiero cały pokoik w ciuchciach! Dwuosobową kanapkę dla nich dostałam od ciotki , lekko już nadwyrężoną , ale trochę im jeszcze posłużyła. Ojciec jechał w podróż służbową do Bydgoszczy jak często bywało, bo ich firma współpracowała z bydgoskimi . Po drodze zauważył w jakimś sklepie stojące narożniki . Po przyjeździe spytał czy nie chcielibyśmy sobie kupić na nowe mieszkanie, bo jeśli tak to mamy tam zaraz jechać. Pewnie ,że chcieliśmy , moja panieńska kanapa była ciasna , twarda i krzywa. Spało się na tym bardzo niewygodnie. Taki zakup 60km od miejsca zamieszkania, w tamtym czasie był nie lada przedsięwzięciem logistycznym. Ojciec jednak załatwił ( bo nadal wszystko się załatwiało ) nam zgodę na przywiezienie narożnikowej kanapy służbowym żukiem , w drodze powrotnej z dostawy towaru. Pojechaliśmy wcześnie rano aż do Żnina bo tam były te narożniki ,zapłaciliśmy i czekaliśmy do popołudnia na transport. Mieliśmy szczęście , bo akurat tego dnia przywieźli wiszące szafki kuchenne , zwykle pokryte białym laminatem. Kupiliśmy przy okazji dwie szerokie i jedną wąską. Maluchy były z nami. Nudzili się strasznie ale dzielnie czekali na załadunek, ciekawi tego co się będzie działo..Dopiero po załadowaniu tego wszystkiego na żuka poszliśmy do autobusu. Na zakup narożnika i szafek poszła nam więcej niż połowa wypłaty. Pod wieczór zostawiliśmy dzieci z dziadkami i udaliśmy się wnieść nasze meble do mieszkania. Pomogli koledzy z pracy męża .Narożnik jak wszystko w tym czasie był brzydki , zrobiony byle jak przez więźniów z zakładu karnego w Potulicach i o zgrozo też brązowy , a dokładnie w brązowo- kremową kratkę. Potem po złożeniu okazało się ,że nie pasują dobrze wszystkie części i na złożeniu , dokładnie pod plecami mamy paro centymetrową dziurę. Skoro już mieliśmy nową kanapę , pierwszą , własną kanapę - to trzeba ją od razu wypróbować. Wypróbowaliśmy , nawet dwa razy . Dalszy ciąg remontu mógł do następnego dnia poczekać i poczekał . Ściany pomalowaliśmy farbą kredową w kolorze piaskowym , bo tylko taka była w sklepach oprócz białej z odcieniem błonej szarości. Kilka dni później zaczęliśmy przeprowadzkę. Była już pełnia lata. Do przewozu dobytku posłużyliśmy się wózkami naszych pociech. Nie pamiętam jak przewieźliśmy ławę , ale z rzeczy , które zabieraliśmy z domu rodziców ława była największa. Pewnie też jechała na wózku dziecięcym. Łóżeczka zostały sprzedane .Maluchy spały odtąd na kanapie, jednej , wspólnej. Mieliśmy więc na początek : kuchnię złożoną z różniących się kolorem okładzin szafek- górne białe, dolne w buro-beżowo-białą pepitkę , przedpokój zabudowany surową płytą wiórową , pomalowaną tylko jedną warstwą lakieru , bo tylko jedną puszkę udało nam się kupić, łazienkę złożoną tylko z wanny i umywalki -lustro i resztę kupimy dopiero za parę tygodni i pokój wyposażony w kanapę , dwie skrzynie , które w poprzednim mieszkaniu służyły do siedzenia i jako pojemniki do zabawek, ławę w stylu „wczesny Gierek”, 2 pufy obite skajem do siedzenia i telewizor stojący na skrzyni do butów ( domowej roboty) . Ława „wczesny Gierek” do dziś nam służy , Ka zdążył ją pokochać i za nic rozstać się z nią nie chcę , ja kombinuję jak popsuć ,żeby wreszcie kupić nową . Resztę wystroju uzupełnia sterta książek . Pokój był mały i nieustawny, z wnęką 1,20 x1,2m , którą zagospodarował sobie mąż wstawiając tam jedyny regał ( również do dziś służy mężowi w jego pracowni) , też zabrany z mojego pokoju jaki miałam i dorabiając do niego stół do majsterkowania . Nie wiedzieliśmy wprowadzając się tam, że w tej wnęce za kilka lat zacznie się nasza przygoda z biznesem . Na dzisiejszy standard warunki marne , ale my się cieszyliśmy. Po prawie 4 latach mieszkania z rodzicami to małe mieszkanko , było dla nas prawdziwym luksusem. I nie liczyło się to, że było bardzo wysoko na trzeciej kondygnacji - odpowiednikowi 4 piętra w normalnym bloku, nie liczyło się to ,że trzeba przechodzić przez portiernię i główny hol w zakładzie , ważne było ,że nareszcie byliśmy sami. No i kasa za pół etatu pracownika gospodarczego też swoje robiła. Nie było to zbyt uciążliwe zajęcie. Nie często wysiadają przecież żarówki , urywają klamki czy zapychają sedesy. Jedynie zimą , kiedy spadł śnieg było trzeba odśnieżać podwórze przed zakładem,co zresztą zostało uwiecznione na slaydzie. Nareszcie lepszy czas przed nami . 

wtorek, 20 listopada 2012

Będzie lepiej cd


Latem wyjechaliśmy w Bieszczady. Mimo 26- godzinnej podróży odpoczęliśmy wspaniale , z dala od wszelkich awantur rodzinnych. Mieszkaliśmy u znajomych poznanych przez Ka w czasie jego wyjazdu w październiku w Prełukach , blisko stacji kolejki wąskotorowej. Nasi gospodarze mieli troje dzieci w wieku naszych więc było wesoło. Dużo chodziliśmy po szlakach , kąpaliśmy się w strumieniu ,wieczorami paliliśmy ogniska , zwiedzaliśmy cerkiewki ,rozmawialiśmy ze znajomymi , pomagaliśmy im w gospodarstwie itd. Świat i sposób myślenia zupełnie inny niż w naszym regionie. Wracaliśmy wypoczęci. Niestety , czekała nas znana nam sytuacja, czyli awantury i wyzwiska. Do dziś nie umiem i nie umiałam też w czasie kiedy to wszystko się działo sprecyzować powodów tych wszystkich awantur. Powodem stawało się właściwie wszystko. Nawet postawione krzywo buty , sposób rozpalania w piecu , sposób ubierania ...

Jak wspomniałam dobra wiadomość przyszła pod koniec roku. " Góra" wyraziła zgodę na zamieszkanie w pokojach gościnnych . Do realizacji doszło jednak dopiero za parę miesięcy. Nikomu oprócz nas się nie spieszyło , a i kłopoty z zaopatrzeniem w materiały do remontów też swoje robiły. Mniej - więcej na wiosnę przystąpiono do prac adaptacyjnych. Ciągnęły się do następnej wiosny , a my żyliśmy nadzieją na jako taki spokój . W tym czasie nadal wybuchały awantury. Po raz drugi doszło do tego,że nie rozmawialiśmy z rodzicami przez kilka miesięcy . Dziadkowie nas – dyskredytują jak tylko mogą , nie licząc się z tym ,że chłopcy na to patrzą i choć mali to jednak coś rozumieją i zapamiętują . Zapewne pod wpływem matki i jej nieustającego jątrzenia złość udzieliła się i ojcu . Nie rozumiałam tego i nie rozumiem do dziś , zwykle kiedy matki nie było w pobliżu z ojcem wcale nie źle się rozumieliśmy . Wtedy nie miałam ani sił ani nastroju ,żeby z nim o tym porozmawiać . Matka zawsze miała na ojca wpływ , a wtedy , w pierwszych latach naszego małżeństwa wyjątkowo zły. Nie wiele mogłam na to poradzić . Kiedy zresztą było inaczej ? Wyczyny matki zaczęły przybierać często formy kuriozalne. Któregoś dnia, nie pamiętam już o co poszło; przyjechała z pracy , weszła do domu i nim jeszcze do końca zamknęła drzwi zaczęła coś wykrzykiwać,coś tam odpowiedziałam i wtedy matka zapała stojące w przedpokoju buty Ka i wyrzuciła je przez okno. Moja reakcja była natychmiastowa. Złapałam buty matki i wyrzucam je przez drugie okno, bez jednego słowa, ale w "środku " aż się trzęsłam z tłumionej furii. Sąsiedzi musieli mieć nie zły ubaw oglądając lecące z pierwszego piętra buty. Ka po swoje poszedł, matka nie. Następnego dnia buty matki stały na wycieraczce. Musiał je przynieść któryś ze sąsiadów. Nawet mnie to nie ruszyło , przeżyłam już gorsze rzeczy, związane z zachowaniem matki. Latem po raz drugi wyjechaliśmy w Bieszczady. Chociaż dwa krótkie tygodnie odetchnęliśmy od domowej atmosfery. Byłoby jednak zbyt pięknie gdyby wszystko szło gładko. Kiedy czekaliśmy na pociąg powrotny , na peronie w Zagórzu jakiś młodzieniec ukradł jeden z naszych plecaków. Plecaki stały przed nami na peronie , obok nasze dzieci . Pilnowaliśmy i dzieci i dobytku , a jednak znalazł się złodziej. Widziałam moment jak zabierał nasz plecak i zaczał uciekać. Krzyknęłam tylko do Ka " pilnuj dzieci" i rzuciłam się za złodziejem w pogoń. Goniłam go dobre 200m , ale udało mi się wyrwać mu plecak i tym samym odzyskać naszą własność. Niby nic cennego w nim nie było , tylko ubrania ,kilka pamiątek z wyjazdu i aparat fotograficzny , ale byłoby mi szkoda to stracić. Pozostali podróżni tylko się przyglądali , a może po prostu zajęci swoimi sprawami zajścia nawet nie zauważyli. Kiedy wróciłam z plecakiem do moich ,dopiero teraz dotarło do Ka co się działo. Nie widział momentu kradzieży. Nakrzyczał na mnie ,że nie powinnam takich rzeczy robić , bo mógł mnie złodziej zaatakować. No prawda , rozsądne to to nie było , ale zanim wytłumaczyłabym Ka o co chodzi , albo zawołała o pomoc , złodziej zdążył by uciec. Na jesieni skończył się pierwszy etap prac adaptacyjnych w zakładzie Ka. Wstawiono w końcu drzwi dzielące kondygnacje Następne prace zaczną się znów na wiosnę , teraz będą przebudowane ścianki , tak żeby z czterech pokoi powstały dwa mieszkania z małymi łazienkami. Cierpliwie czekaliśmy i kupowaliśmy co tylko się dało ,żeby mieć z czym zacząć. Załatwiliśmy sobie książeczkę MM czyli kredyt dla młodych małżeństw. Nie pamiętam dokładnie jak się to spłacało , wiem ,że można to było wykorzystać przez dwa lata , a przy zakupie wpłacać 5% wartości towaru. Kolejny raz też udało się Ka uniknąć wojska . Drugie dziecko więc tym bardziej uznano odroczenie za uzasadnione. Ka miał się zgłosić dopiero w wieku 24 lat po wypis do rezerwy. Bez krętactw i kombinacji ominęła mojego męża służba wojskowa. Mamy się z czego cieszyć. Połowa mojej rodziny ze strony ojca to wojskowi , ale ja miałam do wojska uraz. Kilka lat wcześniej trzech moich kolegów znanych mi z miejsca gdzie jeździłam na wakacje do babci, zginęło w wojsku , czwarty ,żeby uniknąć służby rzucił się pod pociąg. Cieszył się i mężuś , bo wciąż twierdził, że do wojska się nie nadaje. Fakt , mąż jest bardzo silną osobowością i indywidualistą . Tacy ludzie nie poddają się rozkazom . O ile ich służba pod komendą nie zniszczy , to raczej sami zostają dowódcami.
Młodszy synek nadal nie mówił , choć rozumiał wszystko i potrafił pokazać o co mu chodzi. Starszy zaczął zadawać pytania. Nie nadążaliśmy odpowiadać. Kolejna zima minęła i wreszcie , wiosną roku 1985 , a konkretnie w Wielki Piątek Ka przyszedł z pracy i położył przede mną na stole klucz do naszego nowego mieszkania, a właściwie do czegoś z czego mieszkanie trzeba zrobić. Bo jedyne co zrobiono , to wyprowadzono piony do wanny ,umywalki i zlewu oraz dwa pokoje połączono w jedno mieszkanie za pomocą dobudowanej ścianki i wstawienia drzwi. Całość miała 32m i składała się z czterech pomieszczeń , jednego przeznaczonego na kuchnię , drugiego na pokój , trzeciego na łazienkę i czwartego na mały przedpokoik , który powstał po wybudowaniu ścianki. Ubikacja była osobno. Trzeba wyjść na hol. Po czasie okazało się to nawet przydatne , bo tylko my z tego korzystaliśmy i dzięki temu zyskaliśmy dodatkowe metry. Resztę musieliśmy zrobić sami. Kupić zlew, umywalkę , wannę , wymalować ściany i w ogóle zagospodarować te nasze metry. Z powodu braków w zaopatrzeniu stanęło przed nami zadanie nie łatwe , ale i tak było to jedno z najradośniejszych zdarzeń w naszym życiu. Kilka dni później młodszy synek nagle zaczął mówić. Tak po prostu , od razu poprawnie , całymi zdaniami.






czwartek, 15 listopada 2012

Będzie lepiej


Żadne małżeństwo, żaden związek nie jest wolny od konfliktów , sprzeczek czy jakichś nieporozumień. Nie ominęły one i nas pomimo wielkiej łączącej nas miłości. W tak ponurej, nieprzyjaznej i nerwowej atmosferze , jak ta ,w której przyszło nam układać sobie życie nie trudno o jakieś nieporozumienie i wybuch złości. Miałam swoje żale i pretensje, miał je do mnie i Ka. Czasem mocno między nami iskrzyło . W tym wszystkim jednak zdołaliśmy zachować zdrowy rozsądek i w pewnym sensie i klasę . Dzieci nigdy nie były świadkami naszych sprzeczek . Nigdy też nie kłóciliśmy się w obecności rodziców. Jeśli , któreś z nich się pojawiało w pobliżu natychmiast milkły między nami wszelkie spory. Miało to i tę zaletę ,że po czasie wszelkie pretensje i animozje traciły swoją moc i albo zostały zapomniane , albo można było porozmawiać bez nadmiernych emocji , albo przychodziła noc i wtedy godziło nas małżeńskie łóżko. W naszym przypadku moja nieszczególnie wygodna , panieńska wersalka. Wprawdzie trzeba było się trochę starać , żeby rodzina za ścianą nie słyszała za dużo co się u nas dzieje , ale faktycznie dobrze wpływało na zgodność małżeństwa. Nadal było nam dobrze i odkąd poszłam na wizytę kontrolną po porodzie całkowicie bezpiecznie. Poprosiłam panią doktor o środki antykoncepcyjne . Mądra kobieta zaproponowała mi od razu tabletki. Uznała ,że to skuteczny środek mimo różnych opinii na ten temat a ja była słuchaczka szkoły medycznej natychmiast skorzystałam bez żadnych oporów. Tabletki antykoncepcyjne dziś, to jest rzecz znana i dość powszechnie stosowana , ale w roku 1983 to wcale takie oczywiste nie było , prawie wszyscy lekarze ginekolodzy uważali je za szkodliwe , choć wcale takie nie były. Zapowiedziała mi tylko ,ze mam natychmiast do niej przyjść gdybym odczuła jakieś skutki uboczne. Nie odczuwałam żadnych i nie tyłam , choć w ulotce była informacja, że jest to jeden z niemal w 100% występujących skutków ich stosowania . Co ciekawsze już po kilku miesiącach stwierdziłam ,że mam ładniejsze włosy i paznokcie . No i naprawdę nie martwiliśmy się już ,że będzie następne dziecko. Mnie się nadal marzyła dziewczynka , ale przecież wiedziałam ,że nie mamy warunków ani szans na ich poprawę. Mężowi dwoje dzieci wystarczyło – zdanie zmienił dopiero kilka lat temu , gdy synowie poszli na swoje.
Robiliśmy co się dało , żeby znaleźć sobie jakieś miejsce do życia i jakoś je ułożyć, wciąż jeszcze bez skutku.
Stan wojenny odchodził do historii. 22 lipca 1983 roku zniesiono go całkowicie. Sytuacja w kraju daleka jednak była od chociażby dobrej. Zmieniły się władze centralne , nie jakoś radykalnie , jak wtedy bywało pozamieniali się krzesłami . Zaczęli realizować jakieś postulaty i dogadywać się klasą robotniczą ,dla uspokojenia sytuacji zapewne ale dobrze nie było , a ludzie po tych ciężkich doświadczeniach ostatnich prawie 2 lat nie wierzą , że może być lepiej. Ten stan kojarzył mi się wtedy i nadal kojarzy ze spaloną ziemią .
W październiku Ka wyjechał na kilka dni w Bieszczady. Jego stary kolega z bloku w którym kiedyś mieszkał dostał zaproszenie od swoich znajomych. Nie specjalnie podobał mi się ten pomysł wiedziałam ,że nasłucham się od rodziców i nie podobało mi się ,że mam zostać sama z dziećmi ( której zresztą kobiecie taka sytuacja się podoba) , ale w końcu się zgodziłam . Rozumiałam ,ze mógł mieć dość tych ciągłych awantur, a dla dla mnie to w końcu nic nowego. Rodziców zbyłam , mówiąc ,że Ka wyjeżdża na kurs z pracy , dokąd i na jaki już nie raczyłam poinformować , udawałam ,ze nie słyszę pytań i jakoś te kilka dni przetrzymałam , a po powrocie Ka okazało się ,że mamy świetne miejsce na spędzenie wakacji letnich. Postanowiliśmy na nie wyjechać w najbliższe lato.
Tymczasem urząd miasta nagabywany przez nas częstymi pismami , zaproponował nam mieszkanie: dwa pokoje po 16 m2 ze wspólną kuchnią , łazienką i korytarzem z jeszcze trzema rodzinami ! Może byśmy przyjęli i taką propozycję , bo wszystko wydawało się być lepsze niż mieszkanie z moimi rodzicami , ale moja teściowa szybko przeprowadziła wywiad wśród znajomych i dowiedziała się kto tam mieszka i jak się tam sprawy układają. Nie układały się dobrze . Mówiąc krotko : patologia – cokolwiek się za tym kryło i dwie zdziwaczałe stare panny z manią prześladowczą . Ogólnie nie była to ciekawa propozycja . Nie pamiętam czy byliśmy obejrzeć , raczej nie, po prostu zrezygnowaliśmy . I nawet dobrze się stało , bo już parę tygodni potem w czasie spaceru po mieście ,na własne oczy zobaczyłam rozrubę na wspólnym balkonie , którą urządzali nasi , na szczęście niedoszli sąsiedzi.
W sklepach zaczął się raz po raz pojawiać towar ; najpierw zabawki i artykuły przemysłowe , potem słodycze – głównie przywożone z NRD , kawa , jakieś ubrania.
Znikało to wszystko bardzo szybko , ale kolejki bywały jakby mniejsze.
Na pierwsze urodziny młodszemu synkowi kupiliśmy ogromnego, pluszowego słonia , na którym mógł siedzieć jak na koniu. Przedłużyłam sobie na najbliższe 3 lata urlop wychowawczy. Na Wigilię zaprosiła teściowa. Wszystkich , moich rodziców również. Zawsze ją podziwiałam za przymioty charakteru . Wtedy nie byłam jeszcze jej „kochaną , drugą córeczką „ jak nazywa mnie dziś po wielu latach . .Święta minęły w miarę zgodnie. Nie na długo jednak jak nie trudno zgadnąć. Młodszy synek zaczął chodzić już na przełomie września i października , przed skończeniem roku, ale niestety nie mówił poza swoim dziecinnym gaworzeniem. Trudno powiedzieć dlaczego ; rozmawialiśmy z nim tak samo jak ze starszym , a braciszkowi też się buzia nie zamykała. Starszy zdobył nawet pewną wiedzę. Obaj lubili bawić się z dziadkiem, a ten pokazywał im swoje książki , z dziedzin , którymi się interesował.. Starszy synalek w wieku dwóch lat potrafił rozróżnić modele wiatraków, czym zszokował nawet panią doktor do której czasem musieliśmy się udać . Na ścianie w jej gabinecie wisiał obrazek z wiatrakiem. Mały go natychmiast zauważył , wymienił nazwę i opowiedział z czego jest zbudowany. Pani doktor z wrażenia klapnęła na kozetkę i zaraz zaczęła pytać czy się nie pomyliłam podając jego wiek .Młodszy był za to większym pieszczochem. Uwielbiał się przytulać , siadać na kolanach i nawet na swój sposób pomagać . Zawsze kiedy Ka wracał z pracy biegł po taty kapcie i mu przynosił całym sobą demonstrując swoją radość ,że tata wrócił . I nie wiadomo dlaczego uwielbiał wszystko co futrzane. Przytulał się nawet do czapek taty i dziadka. Oczy musiałam mieć teraz dookoła głowy. Nie mogłam maluchów nawet na chwilę spuścić z oczu. Wszędzie ich pełno. Najzabawniej wyglądali wtedy , gdy brali swoje – „jaśki”, rogi wkładali do buzi i chodzili w rządku po mieszkaniu. Starszy przodem , młodszy za nim. W ogóle młodszy był cieniem starszego. Robił dokładnie to samo co on. Jakiś dzień czy dwa przed Sylwestrem przyszła wspaniała dla nas wiadomość : „góra” czyli dyrekcja okręgu wyraziła zgodę , byśmy zamieszkali w pokojach gościnnych pod warunkiem ,ze zostaną zaadoptowane w tym celu i że Ka przyjmie na pół etatu pracę jako gospodarczy , kolokwialnie rzecz ujmując: cieć , bo tylko w takim przypadku jest możliwość zamieszkiwania na terenie zakładu pracy. Mój mąż - mężczyzna pracujący , żadnej pracy się nie bał i perspektywa wkręcania żarówek , przepychania sedesów i odśnieżania podwórka większego wrażenia na nim nie zrobiła , posadę wraz z mieszkaniem przyjął. Pozostało przystosować obiekt . Zakład brał na siebie zamontowanie dodatkowych drzwi na kondygnacjach i przebudowanie dwóch ścianek , my mieliśmy zrobić resztę . No i tu się znów problem pojawił . Zaopatrzeniowy . Na przeprowadzkę przyszło nam poczekać jeszcze ponad rok

wtorek, 13 listopada 2012

Maluchy dwa cd


Telefonowi a ściślej aparatowi telefonicznemu muszę poświęcić chwilkę , bo to nasze urządzenie było wyjątkowe. Jak wspominałam aparat telefoniczny , a dokładniej własne łącze telefoniczne czyli linia było w owym czasie przedmiotem marzeń ; dobrem pożądanym i długo wyczekiwanym. Na własny telefon czekało się niemal tak samo długo jak na mieszkanie spółdzielcze. Szanse mieli tylko działacze partyjni , dyrektorzy przedsiębiorstw , niektórzy urzędnicy i oczywiście tzw. obrotni , którzy sobie załatwili ( czytaj : dali w łapę komu trzeba) . Mąż dostał służbowo- prywatny jako pracownik . Monterzy wyprowadzili „druty” , resztą zajął się osobiście. Resztą czyli podłączeniem . Razem z linią i numerem aparat telefoniczny otrzymywało się od operatora . Były nawet do wyboru : kolor zielony lub czerwony , a kiedy parę lat później pojawiły się z klawiaturą nawet cztery : czerwony z tarczą , czerwony z klawiaturą oraz zielony z tarczą i zielony z klawiaturą . W grudniu 1982 jednak aparatów na stanie PPT i T(Poczta Polska Telefon i Telegraf ) nie posiadała żadnych – nawet 1 sztuki. Od czego jednak duch przedsiębiorczości . Mężuś aparat telefoniczny złożył sobie z części, które w jego firmie przeznaczono do kasacji. Aparat był szary z czarną ebonitową słuchawką i obrotową tarczą . Zamiast dzwonka wmontował jakiś elektroniczny „bzyczek” własnej produkcji , który w chwili gdy ktoś dzwonił wydawał dźwięk nie do opisania . To było coś pośredniego między ćwierkaniem , pianiem koguta , dzwonieniem kościelnej sygnaturki i gwizdem pociągów jednocześnie. Aparat działał i przetrwał długie lata , bo aż do początku lat 90-tych kiedy to zaczęły się wycieczki handlowe na Zachód i przywieziony został nowy , elektroniczny z klawiaturą .

Z drugim synkiem do domu wróciliśmy po trzech dniach. Czułam się wyjątkowo dobrze , nie popękałam nawet przy porodzie a i mały był okazem zdrowia i żywotności . Nie było potrzeby trzymać nas dłużej. Byłoby to zresztą trudne jak powiedziała mi pani doktor pediatra , bo „ te ostatnie , grudniowe , to już są takie wpadki , najgorzej tu było w sierpniu, wrześniu i październiku , rodziły się na potęgę , jak ogłosili stan wojenny i wyłączali prąd , to ludzie dzieci zaczęli robić , na drugi dzień musieliśmy wypisywać „ Tym razem odebrał mnie mąż i moja matka .
W kraju stan wojenny sobie trwał aczkolwiek złagodzono już większość rygorów , zachodziły rzeczy ważne , ale tu na naszej prowincji ludzie wciąż skupiali się na zabieganiu o sprawy codzienne i proste. My również zajęliśmy się tym co ważne dla nas . Historia działa się gdzieś obok, w jakimś dalekim tle i nie wiele nas wtedy obchodziła. Nasz powrót ze szpitala do domu wypadł jeszcze bardziej ponuro jak poprzedni. Ka oczywiście się cieszył ale rodzice byli wściekli. Złość dosłownie ich zżerała , szczególnie matkę .
Starszy synek na razie nie bardzo rozumiał sytuację. Przynajmniej tak to wyglądało ale jak się okazało myliliśmy się . I to było jedno z większych moich odkryć pedagogiczno – rodzicielskich jakie mnie spotkały . Kiedy przyszliśmy z małym do domu , najpierw się rozpłakał. Tłumaczyliśmy mu ,że dzidzia jest jego , że jak trochę urośnie to będzie się z nim bawił, a na razie dzidzia musi spać , żeby urosła, ze trzeba się takim maleństwem mocno opiekować itd. Okazało się ,że nasze tłumaczenia skutkują . Już po kilku godzinach niepewnego zaglądania do koszyka ,zaczął znosić i wkładać małemu do kosza robiącego tymczasowo za łóżeczko swoje zabawki , a kiedy dzidzia zaczęła płakać przyniósł mu swojego smoczka i próbował włożyć do buzi. Od razu nauczył się też słowa dzidzia. Młodszy synek przez kilka tygodni spał w koszu do prania przerobionym na łóżeczko , bo po prostu nie udało się nam kupić . Smoczka nie znosił , wszelkie próby uspokojenia go tym prostym i skutecznym sprzętem powodowały, ze darł się w niebo głosy jeszcze bardziej. Sklepy wciąż jeszcze świeciły pustakami. Rodzice prawie się do nas nie odzywali , a jeśli już to tylko po to ,żeby wyładować swoją złość. Do wigilii było już tylko kilka dni .Matka coś tam znosiła do domu .Ja nie brałam udziału w tych przygotowaniach. Starałam się tylko w jako takim spokoju zajmować dziećmi . Wigilia roku 1982 była najgorsza z wszystkich jakie utkwiły mi w pamięci , choć żadna z moich Wigilii z rodzicami nie przebiegła bezkonfliktowo .
Tego dnia Ka miał nockę. W pracy musiał być o 17.30. Matka uparła się ,że nie zrobi wieczerzy wcześniej niż o 19. Jasne było dlaczego , żeby Ka nie mógł wziąć w niej udziału. Cóż ... Około 16.00 Ka zabrał starszego synka i poszli do drugiej babci złożyć życzenia , ja na razie jeszcze nie mogłam . Młodszy miał zaledwie 10 dni. .Matka urządziła mi awanturę o to ,że pozwalam im wychodzić , w dodatku z synkiem, ojciec też coś tam do nas miał , już nawet nie pamiętam o co szło , tyle tego było. Wrócili kilka minut przed wyjściem Ka do pracy. Było mi strasznie smutno i miałam uzasadniony żal do rodziców, najchętniej nie siadałabym z nimi do tej wieczerzy. Przełamałam się wprawdzie z nimi opłatkiem ale złożenie życzeń ograniczyłam do zdawkowego „wesołych świąt” , a po wieczerzy zaraz wyszłam z dziećmi do naszego pokoju. Nie pamiętam czy były jakieś prezenty .
Wiedziałam już na pewno ,że kiedy w końcu będziemy u siebie , będzie zupełnie inaczej. Znalezienie mieszkania stało się prawie moją obsesją . Chodziłam , szukam , pytałam byle było cokolwiek , chociaż strych , chociaż jakiś pokój... Bez skutku. Dopiero wiosną urząd miasta przysyła nam komisję mieszkaniową i wciągnął na listę oczekujących. Takich jak my, było na tej liście 460 . Wysyłaliśmy kolejne wnioski , pisaliśmy pisma i dalej nic... A dzieci sobie rosły i się wspaniale rozwijały jakby na przekór wszystkim naszym trudnościom. Starszy synek w wieku 15 miesięcy potrafił mówić zdaniami i używał tak trudnych zwrotów jak " powiem ci coś w tajemnicy" , a młodszego już w 3 miesiącu życia musiałam szelkami do wózka przypinać , bo nawet zawinięty w becik i koce skakał i się kręcił tak mocno ,że groziło mu wypadnięcie a w wieku pięciu miesięcy sam usiadł. Do dziś zresztą jest bardzo silny , choć nawet ani razu nie był ćwiczyć na siłowni. Wiosną Ka wpadł na pomysł , żeby zapytać o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych , w jego zakładzie pracy. Poszedł porozmawiać w tej sprawie do dyrektora. Ubrał się na tę rozmowę w sportową marynarkę, koszulę i krawat i od tej pory jest to jego codzienny ubiór do pracy i na każdą niemal okazję, co jakiś czas później stało się również pretekstem do awantury dla moich rodziców. W marynarkach , nawet sportowych w tamtym czasie do pracy nikt nie chodził – obowiązywały spodnie lub spódnica, koszula i sweter - no, najwyżej dyrektorzy, a i to tylko wtedy , gdy mieli jakieś ważne spotkania lub uroczystości więc w ich mniemaniu łamał ustalony porządek zapewne. W każdym razie innego racjonalnego uzasadnienia tej afery nie mogłam nigdy się doszukać. Coś takiego jak własny styl nie mieściło się rodzince w głowach.

Dyrekcja obiecała Ka porozmawiać w tej sprawie z "górą " bo sam , tu na szczeblu wtedy podległego okręgowi urzędu decyzji podjąć nie mógł. Sprawa pociągnie się długo . Pod koniec lata pojawiła się oferta pracy z mieszkaniem w takim samym zakładzie jak Ka ,ale około 150 km od naszego miasta tyle tylko ,że był to wiejski obiekt. Pojechaliśmy obejrzeć. Jakoś udało mi się namówić matkę ,żeby została z dziećmi. Wyprawa trwała cały dzień co znów spowodowało kolejną aferę w domu zwłaszcza,że nie powiedzieliśmy dokładnie dokąd i po co się wybieramy. Potencjalne nowe miejsce pracy i zamieszkania mnie się podobało bardzo : dookoła las , niewielka miejscowość , mieszkanie całkiem spore ( takie mi się wydawało 40m2) , 2pokoje, kuchnia , łazienka , jakieś dodatkowe zabudowania gospodarcze i nawet ogródek. Na moment błysnęła mi nadzieje na spełnienie marzenia . Ka może zachwycony nie był, wolał nasze rodzinne miasto i bliskość rodziny i znajomych, ale w naszej sytuacji wszystko było lepsze niż wspólne zamieszkiwanie z moją rodzinką. Postanowiliśmy się tu przenieść. Czekaliśmy cierpliwie około 2 miesięcy na odpowiedź . W końcu Ka podzwonił sam. Okazało się ,że nie dostanie tej posady , bo obecny dyrektor nie wyraził zgody na jego odejście. Szansa na poprawienie sobie i dzieciom warunków egzystencji przepadła, ku mojemu wielkiemu żalowi i rozczarowaniu . Wraz z ofertą pracy i mieszkania przepadło moje wielkie życiowe marzenie: powrót na wieś . Wtedy nie wiedziałam , że przepada definitywnie i na zawsze, i później wiele razy jeszcze do tego marzenia wracałam .
Ka ponowił więc prośbę o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych. Sprawa znów zginęła gdzieś w jakimś biurku decydenta a nasz prywatny, rodzinny horror trwał. Bezpowrotnie traciliśmy wiele cennych chwil , które powinny czynić nasze, młodych rodziców życie bogatszym i sprawiać ,że wczesne dzieciństwo chłopców będzie radosne i niezapomniane. Najgorsze było to ,że moi rodzice podważali na każdym kroku nasz rodzicielski autorytet . Czego ja lub Ka zabroniliśmy lub pozwoliliśmy , rodzice natychmiast kwestionowali i robili dokładnie odwrotnie. Autorytet zresztą podważali również sobie nawzajem. Nawet sympatią do dzieci się podzielili . Jakoś w końcu zaakceptowali młodszego , szczególnie polubił go dziadek ( tak podejrzewam ,że na przekór matce , bo jej ulubieńcem był i jest do dziś dnia starszy) i rozpuszczali maluchy niemożliwie a z nami bez końca wykłócali się o każdy drobiazg. W tych warunkach przyjdzie nam przetrwać jeszcze ponad 2 lata, ale już w zimie sprawy przybrały lepszy dla nas obrót a przynajmniej dawały jakąś nadzieję. 

środa, 7 listopada 2012

Maluchy dwa


Dopiero we wrześniu wybrałam się do lekarza . Już nie do tego, u którego byłam przy pierwszej ciąży, a którego nie polubiłam , tylko do pani doktor , która odbierała naszego pierwszego synka. Położne nie bardzo chciały mnie do niej przenieść , ,takie zasady podobno obowiązywały , ale zbyt długo przekonywać ich nie musiałam . Pani doktor trochę na mnie nakrzyczała, że tak późno , że chodzę w butach na koturnie i zdziwiła ,że przyszłam do niej zamiast do tamtego, ale zajęła się mną rzetelnie i zostałam jej pacjentką na długo. Na jesieni dostaliśmy też zaproszenie do I. - pierwsze, możliwe do zrealizowania w stanie wojennym. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba od sierpnia przestał obowiązywać zakaz poruszania się po kraju i godzina policyjna . Zdążyliśmy się już wcześniej zaprzyjaźnić ale odległość , brak telefonów i w końcu stan wojenny skutecznie kontynuowanie znajomości nam utrudniały. I postanowiła przedstawić nam swojego chłopaka . Polubiliśmy się od razu i do dziś kontynuujemy tę znajomość.
Tymczasem nasz mały rósł i nie miały na to wpływu żadne klęski żywiołowe , stan wojenny ani wrogo nastawieni dziadkowie , drugi rozrabiał jak szalony w brzuszku mamy , a my rodzice nadal próbowaliśmy zapewnić im jakieś lepsze warunki i znaleźć jakieś mieszkanie. Bez skutecznie niestety. Nadal gnieździliśmy się razem z wrogo nastawioną do nas rodziną na 48 m2 z których 11 przypadło w udziale nam. Coraz trudniej było się porozumieć. Doszło do tego ,ze osobno gotowałam, osobno robiłam zakupy i co mogłam to chowałam w naszym pokoju. Radziliśmy sobie jak się dało , nie inaczej niż każdy w tamtych czasach. Ciuszki dla małego przerabiała mi znajoma krawcowa z moich albo szyła z jakichś resztek, czapeczki i sweterki robiłam na drutach z resztek włóczek jakie udało mi się zdobyć , często pruteych po kilka razy . Zimowy kombinezon np. krawcowa przerobiła z dwóch stilonowych fartuchów , takich z rękawami , z przodu zapinanych na guziki. Ocieplenie zrobi ze starej kołdry. Jesień tego roku była przepiękna i ciepła. Jeszcze w październiku można było chodzić tylko w żakietach . Mały wymawiał już pierwsze słowa: zaczął od głośnego krzyknięcia –„tata”. Oczywiście tata rósł w oczach z dumy , jakiego to ma zdolnego synka. A mały z dnia na dzień przyswajał sobie więcej słów. Po dwóch tygodniach mówił już :tata, mama, baba , kółko- co oznaczało piłkę, i niektóre trochę przekręcone –„pcinka” ,  „mybka” i – „dudełko” , co w jego języku oznaczało pieska, rybkę i smoczek. Wyjątkowo zdolne to nasze dziecko się okazało . Pierwsze słowa wypowiadane przed skończeniem pierwszego roku życia , to raczej wyjątek .Teraz to już oboje puchniemy z dumy, tymbardziej ,że stawał też na nóżkach i trzymając się czegoś potrafił przemieścić dostawiając jedną nóżkę do drugiej. Chodzić samodzielnie zaczął dokładnie w swoje 1 urodziny . Oczywiście na urodziny urządziliśmy mu przyjęcie z tortem i świeczką . Kryzys kryzysem , ale nie mogło być inaczej . Zwyczajowo ułożyliśmy pieniążek , książkę , różaniec i obrączkę na wróżbę kim będzie. Mały jest zachłanny , obiema rączkami zgarnął dla siebie wszystko, a świeczkę na torcie po prostu przewrócił . Babcie i dziadek nie mogą wyjść z podziwu jaki to wnuczek sprytny. Moi zachowują się bardzo dziwnie , nieprzewidywalnie i nie konsekwentnie . Nas nienawidzą , małego kochają i rozpieszczają do granic możliwości. Uważają przy tym ,że my się źle nim opiekujemy i oni wiedzą lepiej i próbują udowadniać nam to na każdym kroku , nie licząc się z tym ,że mały obserwuje .
Już kilka tygodni wcześniej udało mi się wystać dużego tym razem misia. Miś jest dużo ładniejszy niż ten gwiazdkowy i po naciśnięciu na brzuszek piszczy. Mały pokochał go od chwili gdy go zobaczył od razu powtórzył za mną " miciu". Z dnia na dzień uczył się coraz więcej. Oboje z Ka dużo do niego mówiliśmy , tak normalnie , bez zdrabniania jak rozmawia się z dorosłymi. Wszystkim innym też stanowczo zabraniam zabroniłam zdrabniania . Może dlatego mały mówił tak szybko i poprawnie .Do dziś zresztą łatwo mu przychodzi wypowiadanie się. Kolejne tygodnie mijały, zbliżał się grudzień , a w grudniu miało się urodzić nasze drugie dziecko.
Zanim jednak przyszedł ten czas miało miejsce zdarzenie o charakterze, że tak powiem religijno -społecznym. Mianowicie do naszego miasta dotarł obraz Matki Boskiej Częstochowskiej . Obraz krążył od parafii do parafii , od miasta do miasta i od domu do domu. Dzień po dniu . Nie wiem od kiedy trwała ta peregrynacja , do nas dotarł na początku grudnia 1982 roku. Dla parafii i rodzin miało to być wielkie święto i wielkie przeżycie duchowe . Oczywiście przyjęliśmy i my cudowny obraz , nikt nie kwestionował wartości tego wydarzenia , przygotowaliśmy miejsce , a ja zgodziłam się czytać modlitwy . Do każdego mieszkania schodzili się sąsiedzi i rodzina na wspólną modlitwę . I pewnie i u nas byłoby to święto i wzniosłe wydarzenie , ale jak to u nas nie obeszło się bez podniesionych głosów i złości. Nie pamiętam o co poszło i dlaczego , ale było. Rodzice deklarowali swoją wiarę i przynależność do kościoła katolickiego ale w praktyce żadne świętości większego znaczenia nie miały , przynajmniej dla matki . Ojciec bardziej przestrzegał zasad.

Wydawało mi się ,że mam jeszcze trochę czasu, termin porodu pani doktor wyliczyła mi na 23 grudnia ( tym razem zgonie z moimi wyliczeniami ). Taki żywy prezent na Gwiazdkę nam się szykował . Miałam nadzieję ,że maleństwu za bardzo śpieszyć się nie będzie i chociaż do nowego roku poczeka . Nic z tego jednak. W niedzielę , na tydzień przed terminem postanowiłam poprzerabiać wszystko na różowo, żeby było dla dziewczynki ( bo wciąż bardzo chciałam mieć, choć w gruncie rzeczy wiedziała,że będzie chłopak ) , ale wyszło inaczej, zgodnie zresztą z tym co mi szeptało moje „coś mi mówi” . Ka poszedł do swojej matki , wrócił około 22, mały już spał. My też postanowiliśmy się położyć . Niestety nie dane nam było pospać. Godzinę później chwyciły mnie bóle. Od razu bardzo silne . Ka poszedł po karetkę pogotowia. Telefonu nadal nie mieliśmy. Około 23.30 zabrali mnie do szpitala , a już za 2 i pół godziny , na 9 dni przed terminem na świat przyszedł i nasz drugi synek. Zgodnie z moimi przeczuciami zresztą. Następnego dnia mąż zadzwonił do mnie do szpitala z naszego własnego telefonu. Firma przydzieliła mu coś w rodzaju służbowego. Zakład pokrywał abonament, my przeprowadzone rozmowy. Prawdziwy luksus w tamtym czasie. Oczywiście moi rodzice zamiast się ucieszyć , urządzili kolejną awanturę pod hasłem po co nam telefon, co nie zmienia faktu ,że nie raz z niego korzystali.

sobota, 3 listopada 2012

Rodzice i dziadkowie



Krótko po nowym roku życie w domu wróciło na swoje tory. Matka swoim zwyczajem awanturowała się dosłownie o byle co, nawet o to , w jaki sposób Ka nakłada węgiel do pieca i próbowała wtrącać we wszystko co robię przy małym , twierdząc uparcie,ze robię dziecku krzywdę .(!) Jeśli oczywiście zdarzyło jej się przyjechać z pracy wcześniej i na tyle przytomnie że od razu nie zasypia. Ojciec raz przytakiwał jej , raz mnie zależnie od humoru , albo od tego czy to najpierw jego obrzucała wyzwiskami. Nic nowego ale atmosfera mało sprzyjająca wychowywaniu dziecka .Kiedy tylko mogliśmy wychodziliśmy z domu. Niestety , zima była ciężka więc za długo nie dało się spacerować. Zaczęliśmy szukać jakiegoś mieszkania, albo chociaż pokoju , gdzie moglibyśmy zamieszkać z dala od rodziców. Pytaliśmy po znajomych , chodziliśmy co kilka dni do urzędu miasta i gdzie tylko możliwe. Ka nadal próbował się w te awantury nie wtrącać . Tłumaczył ,że nie chce stawać pomiędzy mną i moimi rodzicami. Nie byłam co do tego przekonana, choć rozumiałam jego punkt widzenia , przecież od dawna wiedziałam , że rodzice na pewno nie są po mojej stronie. Przyznać muszę ,ze miałam o to lekki żal.

Mały rósł i rozwijał się bardzo szybko . To była dla nas wielka radość patrzeć na to, jak zmienia się z dnia na dzień , zaczyna się uśmiechać i machać rączkami na widok rodziców , jak gaworzy , próbuje podnosić główkę itd. Niby wiedziałam o tym ,że takie maleństwa bardzo szybko się rozwijają ale i tak wprawiało mnie to w podziw. Może zresztą wszystkie mamy tak mają? Radość z rozwoju naszego dziecka i udane życie małżeńskie wyrównywały nam na razie niemiłą sytuację domową ale i tak miałam wrażenie ,że ten czas powinien mijać inaczej , że coś mi ucieka bezpowrotnie . W kwietniu okazało się ,że znów jestem w ciąży. Z jednej strony cieszyliśmy się ,że mały nie będzie sam . Znów od początku wiedziałam ,że to chłopak ale milczałam i wmawiałam sobie, że nie ,że teraz na pewno będzie dziewczynka a mąż wierzył w to co mówiłam , pewnie też marzył o córeczce. Z drugiej strony tak zwana sytuacja życiowa skomplikowała nam się jeszcze bardziej. No bo gdzie na 11m2 zmieścić drugie łóżeczko i drugi wózek, gdzie miejsce dla nas i dla dzieci choćby tylko na zabawki ? I jak dalej znosić te wszystkie awantury ? Okazało się ,że można. Tymczasem Ka znów dostał wezwanie na komisję wojskową. Umierałam ze strachu ,że tym razem dadzą mu bilet i że zostanę sama z dwójką dzieci i złością rodziny . Bałam się tak bardzo ,że zareagowałam płaczem. Okazało się jednak ,że Ka dostał odroczenie , jako jedyny żywiciel rodziny i to aż na dwa lata. Mieliśmy szczęście... Chociaż tyle. Radość jednak nie trwała długo. Na wieść ,że szykuje się im drugie wnuczątko rodzice urządzili nam dziką awanturę. Ojciec tylko krzyczał , matka mnie uderzyła. Trzymałam małego na rękach , nie mogłam się obronić. Ka był akurat w naszym pokoju , kawałek ode mnie i też nie zdążył zareagować . Arsenału wyzwisk jakie poleciały pod naszym adresem nie przytoczę .Całe to zajście skończyło się tak,ze mieszkając pod jednym dachem nie odzywaliśmy się do siebie przez kilka miesięcy , a mały dotąd spokojnie przesypiający noce teraz budził się i płakał. Siedziałam przy nim i trzymałam za rączkę , wtedy było wszystko dobrze, jak tylko zrobię jakiś ruch mały znów zaczynał płakać. Przesiedzę tak przy nim kilka miesięcy , zamiast wypoczywać jak przystało kobiecie ciężarnej. Ka też siedział przy nim , ale pracował więc siłą rzeczy robił to rzadziej niż ja. Drugą ciążę znosiłam właściwie jeszcze lepiej niż pierwszą. Znowu jadłam nieprzeciętne ilości , ale poza tym nic się ze mną nie działo. Teraz tym bardziej zabiegaliśmy o jakieś mieszkanie. Poszłam w tej sprawie nawet do miejscowego Komitetu Partyjnego . Gadałam różne głupoty ,jak to jest zagrożona podstawowa komórka społeczna i młodzi obywatele- przyszłość tego kraju nie mają szansy na prawidłowy rozwój itp. Pierwszy sekretarza coś tam obiecywał interweniować w urzędzie miasta , ale sądzę ,że nic w naszej sprawie nie zrobił , bo nic z tego nie wynikło. Kiedy przyszło lato a mały już samodzielnie siedział, kupiliśmy od gościa , który wyplata wiklinę koszyk do roweru i mały jeździł z nami po okolicy . Ciąża wcale mi w tym nie przeszkadzała. Dawały się nam we znaki letnie upały i brak wody. Podejrzewam ,że to było spowodowane ograniczeniami w dostawach prądu. Nadal obowiązywał 21 stopień zasilania czyli około 21.00 wyłączano prąd. Można było korzystać jedynie ze świec , pod warunkiem ,że udało się je kupić. W tym względzie nic się nie zmieniło, choć inne obostrzenia związane ze stanem wojennym złagodzono. Dyżury Ka okazały się całkiem korzystne dla życia rodzinnego. Co prawda zdarzało się co jakiś czas ,ze wypadały w niedzielę lub święta od czego odwołania nie było , ale poza tym całe dwa dni i połowę trzeciego byliśmy wszyscy razem . Mogliśmy wspólnie cieszyć się rozwojem małego. Chodziliśmy na spacery i na zakupy. Dzięki temu udało nam się różne rzeczy dostać. Zbieraliśmy zastawę stołową , garnki i inne przybory kuchenne. Wszystko z myślą żeby coś mieć jak pójdziemy na wymarzone swoje. Upychaliśmy to wszystko na naszych 11m gdzie tylko się dało: w kanapie, za kanapą ,pod piecem , w każdym wolnym kącie. Do dziś się zastanawiam jak to wszystko się tam mieściło. Jednak na swoje przyjdzie nam jeszcze długo poczekać.  

niedziela, 28 października 2012

W cieniu 13 drudnia cd


Mniej – więcej na wiosnę zaczęły się pojawiać dary. Zachód wstrząśnięty sytuacją w Polsce postanowił zorganizować pomoc. Nie wiem co sobie tamci ludzie myśleli organizując zbiórki i transporty z pomocą dla nas , nie chcę kwestionować ich dobrej woli ale zdanie o tych akcjach mam oględnie mówiąc kiepskie. W kościołach albo w opiece społecznej raz po raz ogłaszano rozdawanie darów z Europy Zachodniej . Jakieś produkty żywnościowe , odżywki dla dzieci, odzież i leki. Te ostatnie w dużej części okazywały się przeterminowane , niektóre były częściowo zużyte. Żywność najtańsza i często również albo na granicy ważności albo już po , naszpikowana chemią do granic możliwości. Wciąż miałam przeświadczenie ,że rzucano nam biednym ochłapy z pańskiego stołu , tak dla poprawienia sobie samopoczucia i wbicia się w dumę i podbudowania sobie morale z samego faktu jacy to są wspaniałomyślni i szczodrzy. Taka faryzeuszowska moralność.
Po dary ustawiali się wszyscy czy tego potrzebowali czy nie – kusiło zachodnie pochodzenie. Niektórzy perfidnie wykorzystywali sytuację i nie źle się na tym obławiali . Handel darami czy to wymienny , czy też w formie tradycyjnej kwitł , również wśród tych , którzy mieli je rozprowadzać. My , za namową znajomego księdza wybraliśmy się po dary dwukrotnie. Już po pierwszym razie powiedziałam ,że nigdy więcej ale potem rozdawali żywność dla niemowląt więc poszłam raz jeszcze. Jakieś dwa lata później kadrowa z zoz- u w Środzie Wlkp. gdzie nadal byłam zatrudniona choć korzystałam z urlopu wychowawczego przesłała mi telegram ,że mam się stawić po przydziałową żywność z darów, która mi przysługuje bo mam dwoje małych dzieci. Pojechałam . Dali mi 5 kg amerykańskiej mąki i 4 litrowy baniak oliwy sojowej. Oliwę wykorzystaliśmy , była nie złej jakości , natomiast mąka nie nadawała się do użytku , zrobiony z niej makaron rozsypywał się natychmiast na grudki wielkości ziaren kaszy gryczanej . Nie pamiętam czy znalazłam dla niej jakieś zastosowanie czy po prostu ją wyrzuciłam.
Jakoś szczególnie mocno nie odczuliśmy tych wszystkich ograniczeń wynikających z wprowadzenia stanu wojennego .Drażniło oczywiście ,że nie można pojechać w odwiedziny do znajomych czy rodziny , nawet do sąsiedniej miejscowości , że trzeba przestrzegać godziny policyjnej , a listy przychodzą rozcięte i opieczętowane wielkim stemplem” ocenzurowano” . Mnie osobiście to śmieszyło , zwłaszcza gdy odbierałam listy od przyjaciółki. Pisałyśmy różne babskie bzdurki . J , akurat się zaręczyła i w każdym liście były jakieś zachwyty nad jej wybrankiem, ja pisałam o sprawach domowych., książkach , pomysłach na przeróbki . Nic co mogło w jakikolwiek sposób komukolwiek zagrozić czy choćby wzbudzić podejrzenia. Widać jedna korespondencja krążyła zbyt często.
Faktem wprowadzenia stanu wojennego nie bardzo się wtedy przejęliśmy poza tym pierwszym dniem .Wiadomo: szok , zaskoczenie, nie wiadoma przyszłość. Z patrolami dyżurującymi w portierni mąż nie raz ucinał sobie pogawędki , ja koncentrowałam się na opiece nad synkiem i przeciwstawianiu się rodzicom , wszyscy na zapewnieniu sobie jako tako dostatniej egzystencji. .Ludzie pozałatwiali sobie sobie przepustki i przywykli ,że nie należy kręcić się po mieście po 21.00 kiedy to zaczynała obowiązywać godzina policyjna. Po paru tygodniach telewizja wznowiła emisję programu , co sprowadzało się do nadawania dziennika telewizyjnego i filmów wojennych.. Skutek był taki , że roczniki 1981, 82 i 83 są bardzo liczne. Skoro nie było nic innego do roboty , 21 stopień zasilania i na dodatek brakowało w sklepach świec i baterii do latarek , a wiadomo,że ciemności skutecznie uniemożliwiają wszelką ludzką aktywność, to robiło się dzieci . Stan wojenny miał więc od razu jeden pozytywny skutek dla Kraju ; wzrósł znacząco przyrost naturalny. Rzeczy ważne działy się gdzieś daleko , w Warszawie, Gdańsku , Wrocławiu. Poznaniacy nie specjalnie się udzielali politycznie , krążył z tego powodu nawet slogan „Poznaniacy – nie Polacy” . Trudno powiedzieć co było przyczyną. Osobiście myślę ,że wyszło zamiłowanie do spokojnego życia i spraw materialnych i zakodowane w genach poszanowanie prawa. Walka nie leży w wielkopolskiej naturze. Nasza walka to praca u podstaw i pomnażanie .

czwartek, 25 października 2012

W cieniu 13 grudnia cd


Na czas Świąt Bożego Narodzenia i Nowy Rok stan wojenny został zawieszony. Ludzie spotykali się na rodzinnych kolacjach i później na prywatkach sylwestrowych (większych bali nikt nie odważył się zorganizować ) , ale nastrój nie sprzyjał beztroskiej zabawie i świętowaniu. Wszyscy byli smutni i przygnębieni , minęło zbyt mało czasu ,żeby ludzie zdążyli się z tą sytuacją oswoić 
Kilka dni przed wigilią w naszym osiedlowym kiosku ruchu pojawił się towar: „Rzucili „ żyletki , szampon , rajstopy , jakieś zabawki w ilości dość konkretnej jak na tamte czasy . Na samym środku wystawy siedział śliczny pluszowy miś - jedyny w całej dostawie zabawek. Postanowiłam zdobyć go dla małego. Stałam na ponad 20 stopniowym mrozie prawie półtorej godziny i zaklinałam w duchu żeby nikt go nie kupił. Miałam szczęście : miś był mój. Dziś nie byłby żadną atrakcją : jakieś 30cm wysokości , żółto- bury plusz , oczka z plastikowych guzików, ale wtedy taki zakup to było coś. Przy okazji załapuję się na dwa szampony "familijne", dwie pary rajstop , pudełko żyletek i przydział kartkowych papierosów "popularne". Miałam prezenty na Gwiazdkę dla szwagierki ( szampon i rajstopy ) , a żyletki sprawiedliwie podzieliłam pomiędzy męża i ojca. Dla mam wyszyłam po komplecie serwetek z resztek szarego płótna , które leżały wcześniej nie zagospodarowane. Nie całkiem pamiętam co dostali na tę Gwiazdkę mąż i ojciec , ale chyba jakiś zdobyczny alkohol . Śmiesznie to brzmi dzisiaj , ale taki był rok 1981. Wigilię mieliśmy nawet całkiem zasobną. Jak wspomniałam wspólnymi siłami z rodzinnych zrzutek i dzięki zaradności szefów zakładów udało się zapewnić zaopatrzenie w artykuły spożywcze. Mały dostał nowe – używane ciuszki , które teściowa załatwiła u znajomej z opieki społecznej i oczywiście misia. Kupić coś nowego dla malucha można jedynie na kartę ciąży lub książeczkę zdrowia jeśli akurat trafi się na dostawę w sklepie dziecięcym i odpowiednio długo postoi w kolejce. Zdesperowani ludzie godzinami wystają w kolejkach po wszystko : od jedzenia i pasty do zębów po telewizory i meble .Ja zadowalam się tym co się uda bez długiego czekania. Postanowiłam sobie ,że na stanie w kolejkach nie poświęcę więcej niż godzinę . Oczywiście gdyby sytuacja tego wymagała i od tego zależałoby czy rodzina będzie głodna to pewnie żadne takie postanowienie nie miałoby znaczenia i zrobiłabym wszystko ,żeby rodzinę nakarmić . Na szczęście jednak nigdy do aż tak drastycznych braków nie doszło i po kolejkach przesadnie długo nie wystawałam ani ja ani nikt z naszej rodziny. Nad tym codziennym zabieganiem skrzydła rozpościerał i rzucał złowrogi cień stanu wojennego ,codziennie , drogą poczty pantoflowej rozchodziły się informacje o internowaniach , aresztowaniach , strajkach i strzelaniu do ludzi . Informacje nie sprawdzone i nie możliwe do zweryfikowania , bo żadna łączność nie działała. Na szczęście te informacje nie dotyczyły naszego miasta. Wigilia i Święta przebiegły w miarę spokojnie. Mama i teściowa nawet wspólnie i w świętej zgodzie gotowały zupę rybną w naszej kuchni , co nie zmieniło faktu, że wyciszony na chwilę konflikt między nimi nie wybuchł niedługo po Nowym Roku ponownie. Ka znów miał dyżury : w pierwsze święto dzień , w drugie nockę. Na razie trudno mi było taki tryb życia i pracy zaakceptować. Wolałabym ,żeby to był zwykły tydzień pracy z wolnymi niedzielami i świętami. Tak jednak zostało na długie 13 lat. Z czasem okaże się to nie takie złe. Nowy Rok spędziliśmy w towarzystwie znajomych : brata i bratowej mojego kolegi W, byłego seminarzysty. Nastrój raczej ciężki. Nikt nie wiedział co będzie dalej , nie było o czym rozmawiać , brakowało chęci do żartów i beztroskiej zabawy. Kolejne tygodnie zdominowała walka o byt , po kilku następnych wszyscy się przyzwyczaili do stanu wojennego oraz sytuacji jako takiej i uczyli z tym żyć a po pół roku nikt już się tym specjalnie nie przejmował i jak zwykle w naszym mieście każdy pilnował swoich garnków i swojego podwórka.

środa, 24 października 2012

W cieniu 13 grudnia


Stan wojenny paradoksalnie zastał nas w łóżku. Była niedziela , mąż miał w planach nockę w pracy a ja cieszyłam się,że matki nie będzie , bo wybierała się tego dnia do Poznania w odwiedziny do znajomej, która leżała w szpitalu , a to zapowiadało dłuższą część niedzieli bez awantur. A nasz 6-cio tygodniowy synek spał sobie smacznie w łóżeczku z błękitnymi firaneczkami całkowicie nieświadom tego,że wokół szaleje wiatr historii i dzieją się rzeczy ważne. Jako ranny ptaszek obudziłam się wcześnie , około 7,00 . Mąż spał w najlepsze. Próbowałam uruchomić radio , ale nie zadziałało . Kręciłam chwilę gałkami - bez skutku. Pomyślałam, że się popsuło . Za chwilę spróbowałam włączyć telewizor. Na ekranie pojawił się „śnieg” . To moje kręcenie obudziło męża. Spróbował i on z tym samym skutkiem. . Po chwili do naszego pokoju zaglądnął mój ojciec z pytaniem czy może u nas pooglądać telewizję ( nie pamiętam co , ale miał jakiś swój ulubiony niedzielny program) , bo ich telewizor wysiadł . Trochę nas to zdziwiło , bo i u nas nie działał. Ojciec i mąż orzekli, zgodnie, że to pewnie coś z anteną . W tym czasie matka wyszła z domu ,żeby zdążyć na pociąg do Poznania o 8.10.. Kilka minut później „ożyły „ oba telewizory. Na ekranie pojawił się Wojciech Jaruzelski i usłyszeliśmy słynne przemówienie. Staliśmy we troje obok drzwi gapiąc się z niedowierzaniem na czarno - biały ekran , z którego płynęły informacje o... wojnie domowej ? Jakoś nie mieściło się nam to w świadomości. Nie rozumieliśmy. Informacji wysłuchaliśmy tego ranka jeszcze kilka razy . Po jakiejś godzinie wróciła matka z jeszcze dziwniejszymi nowinami: pociągi odwołane , na ulicach i dworcu wojsko , kontrolują i legitymują wszystkich . Ją i jej dwie koleżanki zawrócili z dworca. Na szczęście mąż jednej z nich nie zdążył jeszcze odjechać maluchem i miała czym wrócić do sąsiedniej miejscowości gdzie mieszkała ( przepustki zaczęły obowiązywać od następnego dnia) , dzieje się coś złego. Nie baliśmy się . Na razie był szok i niedowierzanie i jakieś wrażenie absurdalnej groteski . Tego dnia największe wrażenie zrobiła na mnie cisza panująca w mieście. Jak zwykle w niedzielę wybraliśmy się z mężem do kościoła na 11.30 . Przysypane grubą warstwą śniegu miasto sprawiało wrażenie martwego. Nikt nie odśnieżał ulic, znikąd nie dobiegała żadna muzyka, żadna rozmowa, , żaden śmiech , nie przejechał samochód, nie zaszczekał nawet pies nie zapachniał niedzielny obiad. Wydawało mi się, że nawet wrony, których w mieście było pełno i zwykle darły się bez opamiętania , tego dnia ucichły ( realnie rzecz biorąc pochowały się z powodu siarczystego mrozu, a nie stanu wojennego) . Ludzie w ciszy przemykali się do Fary na Mszę Św. Proboszcz ani słowem nie nawiązał do tego co się stało , jedynie po Credo odmówił modlitwę za Ojczyznę i na koniec zaintonował „Boże Coś Polskę” .Głośny zwykle śpiew , potęgowany wspaniałą akustyką zabytkowego kościoła tym razem brzmiał jakoś cicho i bez werwy. Ludzie wychodząc pozdrawiali się skinieniem głowy i szli w swoją stronę nie przystając i nie zagadując się nawzajem. Po drugiej stronie ulicy , naprzeciw kościoła od budynku sądu aż prawie do rynku stały uzbrojone patrole . Nie zaczepiali nikogo , po prostu stali. Taka psychologiczna demonstracja siły. Tego dnia atrakcji czekało nas więcej. Mąż pracował wówczas w urzędzie telekomunikacyjnym . Była to jednostka paramilitarna. Tego dnia miał nockę , która u nich zaczynała się o 17.30. Tuż po 15.00 usłyszeliśmy dzwonek do drzwi . Poszłam otworzyć . Za drzwiami stał uzbrojony w kałasznikowy patrol żołnierzy. Na moment ugięły mi się nogi.. Zapytali o męża , który w tym akurat momencie wyszedł z pokoju. Okazało się ,że ma się natychmiast stawić w pracy . Czekali aż się ubierze i razem z nim wyszli , odprowadzili go do samego zakładu.. Na portierni wartę pełnił inny uzbrojony patrol. I tak już zostało na długie miesiące. Mąż powinien wrócić z dyżuru następnego dnia po 7 .00 rano . Nie wrócił . I to był jedyny moment kiedy się bałam.. .Przyszedł dopiero około 18.00. Nocą , kiedy wstałam żeby nakarmić Małego usłyszałam dobiegający zza okna jakiś hałas. Sąsiednią ulicą , 50m od naszego bloku jechała kolumna czołgów . Mój ojciec także nie spał . Stał w oknie i liczył. Naliczył ich 236. Następnego dnia , kiedy mąż wrócił już do domu i siedzieliśmy razem przy kolacji , to co się stało podsumował krótko:” trzydzieści lat pracowałem na to ,żeby dostać w pysk” , matka histeryzowała od rana,że jak to , do pracy nie można jechać , tylko trzeba załatwiać przepustki i co to będzie jak do ludzi zaczną strzelać , ja milczałam , bo już tak mam,że jak mnie coś mocno ruszy to nim sprawę sobie przemyślę milczę jak zaklęta. A mój mąż jak zwykle trzeźwy i umiejący wszystko natychmiast zanalizować i wyciągnąć wnioski stwierdził,że zbyt długo to nie potrwa ; rok może dwa i nic nadzwyczajnego się nie stanie a ludzie niedługo się przyzwyczają , szkoda tylko Kraju jako takiego , bo nas to cofnie w rozwoju. Trafniej ująć tego nie mógł. I stało się jak przewidział. Po części rację miała i moja matka : strzelali , choć nie u nas , a inne represje też jakoś nasze miasto ominęły. Internowali zaledwie jedną osobę – takiego wiecznego pieniacza , który po zapisaniu się do Solidarności psuł wszystko do czego dotknął a potem przypisał sobie zasługi,których nie położył. w żadnej sprawie. Informacja o jego internowaniu dotarła do nas po świętach.
A potem przyszedł dzień jak co dzień i trzeba się było zająć przyziemną walką o byt . Zbliżały się Święta i wszystkich pochłonęły przygotowania . Karpie załatwiła matka przez swój zakład pracy , drogą handlu wymiennego . Gospodarstwo rybackie karpie – zakład odzieżowy resztki tkanin z produkcji mundurów. Kapustę, fasolę , warzywa , jabłka, susz owocowy jakoś dawało się kupić w dwu istniejących prywatnych sklepikach warzywnych - obrotni badylarze nawet w stanie wojennym potrafili zapewnić towar swoim klientom – nic dziwnego,że w gospodarce rynkowej szybko wyrosły im fortuny. Grzybów mieliśmy jeszcze spory zapas z czasów kiedy zbieraliśmy je co roku w wakacje u babci. Gorzej było z cukrem , margaryną , mąką i kawą czy herbatą ale i to udało się kupić bez jakiegoś długiego wystawania w kolejkach. - sklep mieliśmy na wprost okien. Kiedy podjeżdżali z dostawą , należało tylko odpowiednio szybko zbiec ze schodów i przebiec ulicę – zanim ustawiła się kolejka. Nie pamiętam sytuacji,żeby odmówiono komuś sprzedaży , albo odkładano ją na później. Jaja załatwiał ojciec od kolegi z pracy, który pochodził z gospodarstwa. Mięso , również zorganizowała matka, tą samą drogą co ryby . Pierniki w sławnej czekoladopodobnej polewie dostarczyła teściowa – z okazji świąt NBP – gdzie pracowała załatwił jakiś ekstra – przydział dla swoich pracowników. Chleba nie brakowało nigdy, bywało jednak,że często był nie świeży albo zakalcowaty , a w soboty trzeba było iść po niego wcześnie rano ..
Przygód związanych z tamtym czasem było wiele. Z zaopatrzeniem w artykuły żywnościowe kłopotów większych nie mieliśmy. Ludzie u nas obrotni ,szybko nauczyli się sobie radzić. Były kolejki , a jakże, największe przy sklepie firmowym, gdzie od czasu do czasu pojawiały się kolumny . Raz po raz musiała interweniować milicja . Ciężko było o kartkowy alkohol a żyletki, rajstopy, papier toaletowy i szampon familijny kioskarka wydzielała po sztuce na osobę. Wszystkie produkty z tamtych czasów kojarzą mi się jako popularne ale temu poświęciłam już cały rozdział. Nauczyliśmy się robić coś z niczego . Robiło się kotlety z konserw turystycznych , blok z mleka w proszku , zbierało skrzętnie resztki mydła , wkładało do plastikowych siateczek po warzywach , taką siateczkę wypełnioną mydłem moczyło w gorącej wodzie , ugniatało w zwartą bryłkę , a potem wiązało siateczkę na zlewie i używało mydła aż do wyczerpania., przerabiało ubrania, dziergało swetry i czapki... Kombinowanie i załatwianie stało się naszą rzeczywistością . Kraj pogrążył się w szarościach . Miało się wrażenie,że wokół snuje się szary , lepki opar . Ciężar codziennej egzystencji pozbawił życie wszelkich barw w sensie niemal dosłownym i w przenośni.  

wtorek, 23 października 2012

Rodzinnie cd


Wróciliśmy do domu . Powrót nie wypadł ciekawie. Rodzinka zła na mnie ,na siebie , na Ka. Bóg jeden wie dlaczego , zamiast cieszyć się narodzinami pierwszego wnuka
Babcie skakały nade mną i próbowały jakieś archaiczne przesądy mi wciskać , typu ,że przez 6 tygodni mam leżeć i nie ruszać się z domu , pić herbatę z mlekiem
( totalna bzdura ) , której nie cierpię, a jak już wyjdę , to najpierw mam iść do kościoła a nie z dzieckiem na spacer itp. Nie dałam się w to wrobić więc był pierwszy powód do awantur. Babcie uważały,że one wiedzą lepiej a ja jestem młoda, głupia i niedoświadczona . Na moje prośby o jakieś rozsądne uzasadnienie tych ich praktyk odpowiadały ,że tak m a być. Nikt mnie podobnych bredni w studium nie uczył . Nie wiedziałam czego nie powinnam lub co powinnam , wiedziałam czego mnie uczono w szkole i tego się trzymałam. I nie zamierzałam ustąpić. Wylazła moja paskudna cecha charakteru: nie znosiłam i do dziś nie znoszę gdy ktoś próbuje decydować za mnie i wtrąca się w moje sprawy. Następnym powodem do awantur ,było imię , które postanowiliśmy nadać małemu. Tu akurat ojciec stanął po naszej stronie i stwierdził ,że to nasze dziecko i my sami mamy o tym zadecydować. Oczywiście fakt, że nauczona swoimi doświadczeniami z nazywaniem mnie z dwóch imion postanowiłam nadać synowi tylko jedno znów wywołał spięcie. Matka chodziła wściekła na nas dobre dwa tygodnie. Ale na swoim postawiłam. Przeszło jej gdy trzeba urządzić chrzest. Znowu próbowała się wtrącać we wszystko co robię. Nie słucham żadnych  „ światłych „ rad babć i ciotek. Z domu wyszłam po dwóch tygodniach , jak tylko wygoiły mi się szwy i przestały utrudniać chodzenie i od razu małego zabrałam na pierwszy, krótki spacer . Poduszkę nazywaną u nas „deczką” do chrztu uszyła mi nasza krawcowa z mojej sukienki pierwszokomunijnej. Zrobiła z tego prawdziwe dzieło sztuki krawieckiej . Do dziś ją przechowujemy , miała być dla wnuków ,ale czasy się zmieniły , chrzciny odbywają się kiedy dzieci mają już po 2, 3 i więcej miesięcy i nikt nie okrywa już becików deczkami . Została więc tylko na pamiątkę. Udało mi się też kupić mały bukiecik z białych alpejskich fiołków , słownie 3 sztuki do przypięcia na deczkę. Udało , bo i kwiaciarnie przeważnie świeciły pustkami . Trafił się czasem jakiś goździk na drucie albo podwiędnięta paprotka , a jeśli już się pojawiły gerbery to był prawdziwy ewenement. Przyjęcie urządziłam bardzo skromne.Na obiad podałam  pieczoną kaczkę i biszkopt z kremem .Nie bardzo były możliwości , jeśli chodzi o zaopatrzenie i nie bardzo bardzo było gdzie. Jak wszystkie przyjęcia w latach 80-tych i to nasze odbyło się w domu. Mały przyszedł na świat a o zamianie na pokoje rodzice nie chcieli słyszeć jak można było przewidzieć , chociaż obiecali . Żeby było ciekawiej daliśmy im nasze pieniądze z prezentu ślubnego na zakup meblościanki , bo jakoś udało się załatwić wprost z fabryki w Wolsztynie . Meblościanka zgodnie z zapewnieniami rodziców miała stanąć w dużym pokoju i służyć nam kiedy się tam przeniesiemy . Stanęła , owszem ( stoi tam do dziś dnia ) ale kiedy wspomniałam o przeprowadzce posypały się na mnie wyzwiska , usłyszeliśmy kategoryczną odmowę i temat się skończył. Oczywistym było ,że więcej o to nie poproszę . Te wszystkie awantury choć dotyczyły również mojego męża zwykle działy się pomiędzy rodzicami i mną . Ka zwykle przemilczał, tłumacząc mi ,że nie chce wchodzić pomiędzy nas . Rozumiałam to, ale trochę miałam też i za złe,ze nie staje po mojej stronie choć powinien. Chrzciny wypadły nam tydzień przed stanem wojennym ( ale o tym,że coś takiego będzie , na naszej prowincji nikomu się nawet nie śniło w najgorszych koszmarach ) .
Jak to z nami bywało i jeszcze wiele razy bywać będzie , nic nie dzieje się normalnie, tylko z różnymi przygodami. Próbowaliśmy załatwić jakąś taksówkę ,żeby nas zawiozła o kościoła. Blisko wprawdzie , ale jak tu dziecka do chrztu z fasonem nie zawieźć? Nic z tego . Obeszliśmy wszystkie postoje w mieście. Właściciel jedynej , którą znaleźliśmy był pijany. Nie bardzo rozumiał co do niego mówiliśmy. Wpadłam na pomysł ,żeby poprosić znajomego , który dysponowała własnym pojazdem Zgodził się chętnie ale niestety. W niedzielę , bardzo mroźną ( zima jakoś wcześnie w tym czasie zawitała) , samochód kolegi odmówił współpracy nie odpalił i już. Kiedy zbliżała się pora wyjścia do kościoła , a kolegi nie było zdecydowaliśmy ,że jedziemy tradycyjnie wózkiem .Opatuliłam małego kilkoma kocami , deczkę położyłam na wierzchu a bukiecik kwiatów owinęłam w papier i włożyłam do szmacianej torby na zakupy, żeby nie zmarzł i pojechaliśmy . Koledze udało się uruchomić samochód pod koniec Mszy. Przyjechał pod kościół dopiero kiedy mieliśmy wychodzić. W tej samej Farze gdzie braliśmy ślub , małemu nadano imię i przyjęto go do wspólnoty .Zgodnie z naszym życzeniem otrzymał jedno imię , które oznacza rządzącego ludem i ma dwóch św . patronów. Sprawdziło się ; od dziecka wykazywał predyspozycje do rządzenia a jeśli dodać do tego fakt ,że skorpion jest znakiem przywódców , to wszystko wskazywało na to , że będzie silnym człowiekiem. Na przyjęciu wszyscy zachowywali się , no powiedzmy poprawnie i w miarę przyjaźnie. Nawet moja matka nie powiedziała tym razem nic głupiego. Zaprosiła nawet teściową i szwagierkę na Wigilię. Przez chwile znów łudziłam się ,że się ułoży. Następnego dnia jednak było już wszystko jak zwykle czyli wrzaski i awantury. Na razie jakoś się tym jeszcze nie przejmowałam zbyt mocno i starałam nie tracić spokoju .Obydwoje nie mogliśmy się doczekać kiedy znowu będziemy się kochać . Zalecany przez lekarza zakaz współżycia przez 6 tygodni złamaliśmy po trzech . Pod tym względem nic się nie zmieniło ,znów było nam dobrze a powszechnie panujący pogląd ,że kobiety po porodzie tracą ochotę na seks i czują się mniej atrakcyjne w moim przypadku okazał się fikcją . Nic takiego miejsca nie miało , twierdzę nawet ,że było dokładnie odwrotnie. Może właśnie dlatego ,że tak dobrze nam się układały sprawy łóżkowe , nie odczuwaliśmy aż tak dotkliwie konfliktu z rodzicami. 
Po czasie nie dało się tego znosić , ale na razie najgorzej jeszcze nie było. Zajmowałam się małym i jak mogłam tak dbałam o męża.Wymyślałam przysmaki z tego co udało się dostać , a że wybór był mocno ograniczony to trzeba było się trochę postarać i ruszyć wyobraźnią  . Umiejętności nabyte u babci teraz bardzo mi w tym pomagały , a poza tym po prostu to lubiłam.
Wydawało się ,że kryzys w Kraju nie może już być większy ,puste półki sklepowe , strajki , 21 stopień zasilania , kilometrowe kolejki po wszystko od pasty do zębów, i herbaty po meble, ubrania i sprzęt rtv,  w tv propaganda sukcesu - jakby na ironię i mroźny początek zimy ...  Tymczasem już kilka dni później historia miała uderzyć w nas potężnie i zadać cios dla wszystkich obywateli straszny . Im jednak potężniejsze ciosy zadawała historia tym większa objawiła się w Narodzie wola ich wytrzymania i zemsty . Nad Krajem zawisło widmo wojny domowej i na długie miesiące rzuciło cień na naszą codzienność. 

poniedziałek, 22 października 2012

Rodzinnie



Następnego dnia pojechałam do pracy , jeszcze wszystko było normalnie,kolejny dzień zapowiadał się tak samo. Ale tylko zapowiadał. Około 10 rano chwyciły mnie bóle, od razu bardzo silne. Trochę spanikowałam , nie pomyślałam ,żeby policzyć co ile minut i spróbować je zlokalizować . Postanowiłam wracać do domu. Jak na złość nie było mojej szefowej , ani nikogo z dyrekcji szkoły. Zadzwoniłam do poradni dziecięcej , gdzie pracowałam latem z prośbą ,żeby koleżanki przekazały informację szefowej ,że się źle poczułam i jadę do lekarza. Domyśliły się od razu ,że już mnie w pracy prędko nie będzie . Po powrocie kilka godzin spędziłam w domu , bóle się nasilały i przed 15.00 poprosiłam męża , żeby poszedł po karetkę . Na szczęście Ka miał wolne po nocce i był na miejscu. Inaczej musiałabym sama dotrzeć do szpitala. Daleko nie miałam jak to w małym mieście i pewnie dałabym sobie radę bez męża i bez karetki. Telefonu jeszcze wtedy nie mieliśmy ,a w bloku był tylko jeden i pewnie jeszcze ze 3 może 4 na całym osiedlu. Żeby wezwać lekarza , milicję czy powiadomić kogoś np. o śmierci w rodzinie sąsiedzi użyczali sobie nawzajem albo po prostu szło się na pocztę i zamawiało rozmowy. Pogotowie miało swoją siedzibę na sąsiedniej ulicy jakieś 150m od naszego bloku. Karetka przyjechała bardzo szybko. Mały przyszedł na świat o 17.10.Szybko jak na pierwszy raz i niemal co do dnia według mojego wyliczenia - mnie wychodził 4 listopada , a nie 27 jak lekarzowi. Pani doktor – nie lubiana przez kobiety za pewną szorstkość w sposobie bycia poganiała mnie żartobliwie, bo sąsiadka zza parawanu nie zdąży. Ja ją polubiłam ; jakoś tak bezpiecznie się przy niej poczułam . Przez tę swoją szorstkość emanowała jakąś przyjazną energią i życzliwością. Tego dnia i następnego chłopaki pchały się na świat jeden za drugim. Wszystkich razem urodziło się 11 i tylko jedna dziewczynka . Zwiastowało to jakąś wojnę , jeśli wierzyć różnym „Mądrym”. Nam przeciętnym śmiertelnikom w prowincjonalnym mieście nie śniło się nawet jak bliskie były prawdy te wieszczenia . Położne przynosiły dzieci od razu i układały maleństwa w łóżeczkach stojących obok łóżek mam. Wbrew powszechnie wtedy przyjętemu zwyczajowi w naszym szpitalu maluchami opiekowały się mamy a położne jedynie uczyły i pomagały . Szpital już wtedy cieszył się wzięciem i przyjeżdżały do nas rodzić kobiety nawet z Poznania i Konina. Nasz mały był śliczny , wcale nie wyglądał jak większość noworodków, nie był pomarszczony , miał delikatną, różową skórę i bujne czarne włoski układające mu się w zabawną tonsurkę . Nie miał też ochoty spać jak inne noworodki .Przyczyną był tlen , który mu podawano przez kilkanaście minut , zaraz po porodzie, bo pani doktor orzekła ,że ja słabo oddychałam rodząc i mały może mieć lekkie niedotlenienie. W każdym razie nie spał tyle co jego koledzy. Rozglądał się tylko i poruszał rączkami. Byłam mocno obolała , ale nie pozwoliłam zajmować się nim położnym. Sama go karmiłam ,kąpałam i przewijałam . Nawet specjalnie nie musiały mnie położne tego uczyć. W studium mieliśmy zajęcia również z opieki nad niemowlętami a ja się do tych zajęć przykładałam i w dodatku je lubiłam. I znowu jadłam , jeszcze więcej niż w ciąży. Wciąż miałam ochotę na biały ser . Kiedy go podali na śniadanie w szpitalu był okropnie kwaśny; wiadomo czasy były ciężkie , jaki intendentce udało się kupić taki nam kuchnia podała . Większość kobiet zrezygnowała ze zjedzenia , ja zjadłam całą porcję, po prostu musiałam . Do domu wypisali nas w następny poniedziałek . Przyszły po nas do szpitala obie babcie. Ka miał dyżur w dzień a jego szef nie chciał słyszeć o tym ,żeby go na kilka godzin zwolnić , co oczywiście wywołało kolejną awanturę , bo mojej matce nie mieściło się w głowie, że zwyczajnie szef odmówił udzielenia wolnego pracownikowi, który dopiero co zaczął pracę , wbiła sobie do głowy, że specjalnie , że dziecko i ja go nie obchodzimy . Rzeczy oczywistej do wiadomości przyjąć nie chciała. Mały zobaczył tatę dopiero popołudniu. Odwiedziny na oddziale nawet tylko przez ojców były surowo zakazane w tamtym czasie i nawet tak nowatorsko funkcjonujący oddział jak u nas nie mógł sobie na to pozwolić. Nowatorsko jak na rok 1981 oczywiście. Sanepid nie pozwalał i już. W wieczór kiedy mały przyszedł na świat tata i dziadek wspólnie opili sobie jego narodziny butelką brandy , zdobyczną i specjalnie na taką okazję przechowywaną. Ka z emocji, dzwoniąc do szpitala podał moje panieńskie nazwisko . Słyszałam jakiej reprymendy udzieliła mu pani doktor, która odbierała małego, bo akurat leżałam na sali na wprost dyżurki . Pękałam ze śmiechu , a ze mną trzy inne mamy. Pani doktor przyszła po chwili ,żeby mnie powiedzieć ,że tata poinformowany i szczęśliwy i żartowała,że bardziej przejęty niż ja . Przyjście na świat wnuka dziadek opił po raz drugi dnia następnego wspólnie z kolegą z pracy , któremu tej samej nocy urodził się syn i to był jeden z nielicznych przypadków kiedy mój ojciec pozwolił sobie zaszaleć