Na zdjęciach z Gwiazdki
1985 widać nasze puste ściany , kraciasty narożnik i choinkę. Ta
ostatnia jest sztuczna , ze sterczącymi sztywno gałązkami i
rzadkimi foliowymi igiełkami. Brzydki, 'wyliniały ogigiel” jak
się tu u nas mówi , ale nasz własny . Ostatnie dni roku upłynęły
w spokojnej atmosferze . Nikt nie krzyczał, nie obrzucał wyzwiskami
, sytuacja prawie nie do uwierzenia . Zaraz po nowym roku zaczęłam
pracę. Wolałabym wprawdzie jeszcze trochę pobyć z dziećmi , ale
trudno . Praca na miejscu ważniejsza, nie prędko mogła się trafić
taka okazja. Okazało się jednak ,że nie tak całkiem na miejscu ,
bo pielęgniarka naczelna przydzieliła mi szkoły wiejskie. Nadal
dojazdy z tą tylko różnicą, że szkolnymi autobusami. Powrót we
własnym zakresie , zwrot kosztów dojazdu na podstawie delegacji; w
praktyce , jeśli kasa miała na to pieniądze , a zwykle nie miała
jak się miało niebawem okazać. Wróciłam do pracy w momencie gdy
zarobki w służbie zdrowia znów były najniższe w kraju, po
chwilowej podwyżce wywalczonej w roku 1980 i 81 strajkami. Prawie
cała moja pensja szła na wynagrodzenie opiekunki. Pocieszaliśmy
się myślą ,że tylko do czasu aż dzieci pójdą do przedszkola.
Praca jak praca. Robiłam
swoje , chociaż nie było to to , co miałam w starym miejscu a
warunki urągały wszelkim normom . W żadnej ze szkół nie było
gabinetu, sprzęt do szczepień zabierało się ze sobą i szczepiło
w klasach , w warunkach zupełnie do tego celu nieprzystosowanych. Ot
po prostu na stole nauczycielskim rozkładało się serwety ,
sterylizatory ze strzykawkami i igłami oraz szczepionki , lekarz
siadał obok i pobieżnie badał dzieci kwalifikując do szczepienia
, ja wykonywałam zastrzyk, potem wpisywałam symbol szczepionki i
datę na kartę szczepień . Podobnie wyglądały badania okresowe i
bilanse. Na szczęście na taki wyjazd na szczepienia albo badania
wolno mi było zamawiać karetkę . W takich .Dokumentację medyczną
nie wypełniano od lat. Pracy więc na samym początku miałam bardzo
dużo, ale mi to nie przeszkadzało. Lubiłam pracować , lubiłam
kontakty z dziećmi i nawet z personelem szkół udawało mi się
zaprzyjaźnić . Porządek w tym wszystkim zaprowadziłam szybko .
Opracowałam sobie też plan pracy i posunęłam się nawet do tego
żeby go omówić z dyrektorami szkół i za ich akceptacją
konsekwentnie realizować . Okazało się ,że zapunktowałam .
Szczególnie w oczach pewnego dyrektora „starej daty” znanego z
tego,ze jest wymagający i nie można się z nim dogadać. Ja się
dogadałam od razu , bo podobnie jak on okazałam się wymagająca i
poważnie traktująca to co robię a jemu to bardzo odpowiadało.
Świetnie nam się razem współpracowało a w zozie zaczęły
krążyć legendy o tym jak to sobie radzę . Potem były już tylko
bieżące sprawy i dużo wolnego czasu . Wracałam do miasta tak jak
kończyły się lekcje w szkołach czyli ok. 13. Resztę godzin
spędzam w poradni dziecięcej . Pracowały tam same starsze kobiety
. Szybko mnie jednak zaakceptowały i wcale nie źle nam się
współpraca układała, mimo moich problemów z nieśmiałością i
nawiązywaniem kontaktów. Traktowały mnie trochę jak przyszywaną
wnuczkę. Polubiłyśmy się nawet . Pomagałam im w pracy choć
wcale to nie należało do moich obowiązków i piekłam im
pierniki na święta, wymieniałyśmy się przepisami na różne
dania z niczego , bo wciąż jeszcze było trudno o dobrej jakości
zaopatrzenie i pamiętały o mnie kiedy udawało im się kupić kawę
czy słodycze. Gorzej było z szefową . Nie powinno się źle pisać
ani mówić o zmarłych , ale nie była typem szefa z autorytetem.
Posłuch wymuszała nakazami , była wyniosła i podwładnym dawała
odczuć , że to ona się liczy a podwładny ma znać swoje miejsce.
Ciężko mi się było z nią porozumieć. Problem z nawiązywaniem
kontaktów pociągnie się za mną jeszcze długo. Takich
pozostałości po moim życiu w domu rodzinnych miałam więcej. Do
dziś zresztą mi to zostało. Załamuje mnie każda nawet
najdrobniejsza wpadka , żle znoszę uwagi krytyczne , nie umiem
swobodnnie rozmawiać z ludźmi, nie umiem się bronić a
niepowodzenia sprawiają ,że tracę motywację do działania, brak
mi pewności siebie . To fatalne cechy , których tak naprawdę nie
przełamałam do końca do dnia dzisiejszego choć zdaję sobie
sprawę ,że wiele zmieniło się na lepsze.
Teraz dopiero żyliśmy
swobodnie i po swojemu. Dużo czasu poświęcaliśmy naszym dzieciom.
Czasy schyłku gospodarki planowej a co za tym idzie ustroju
socjalistycznego miały tę zaletę,że czasu było dużo . Nie
istniał wyścig szczurów , nie było presji konkurencji . Miało to
przełożenie na życie rodzinne i towarzyskie . Nasi chłopcy taty
prawie nie odstępowali , szczególnie wtedy kiedy ,majstrował przy
elektronice. Od czasu do czasu musiałam iść z nimi do rodziców ,
bo chcieli do dziadka. Za babcią za bardzo nie tęsknili. Ka w dni ,
w których nie ma dyżurów robił zlecone urządzenie lub wymyślał
jakieś wnioski racjonalizatorskie , za które zakład dodatkowo
płacił, czasem wyjeżdżał na szkolenia. To też było nagradzane
dodatkowymi pieniędzmi. Dzięki temu nie narzekaliśmy na warunki
materialne. Jeszcze nie , bo na razie wszystko funkcjonowało jak
dawniej , a widmo kryzysu i dwucyfrowej inflacji dopiero się
czaiło . Mogliśmy sobie pozwolić na kino, kupno książek czy
zabawek dla dzieci, jakiś wyjazd do zoo, albo na inną wycieczkę.
Jak w każdym małżeństwie zdarzały się i nam jakieś
nieporozumienia . Miewałam gorsze dni , kiedy czułam się nie
doceniona i niepotrzebna , zdarzało się ,że i Ka miał o coś
pretensje do mnie, „spinki” bywały bardzo ostre , ale teraz
kiedy o tym piszę właściwie nie umiem już określić czego tak
naprawdę te nieporozumienia dotyczyły. Szybko zresztą o nich
zapominaliśmy. W łóżku było nam tak dobrze ,że wszystko inne
się nie liczyło. Teraz dopiero mogliśmy czuć się swobodnie i
kochać na wszelkie możliwe sposoby jakie tylko udało nam się
wymyślić. Często na jednym razie się nie kończyło. Obecność
dzieci za ścianą wcale nam w tym nie przeszkadzała , a i wpadki z
wtargnięciem ich do naszego pokoju w trakcie zabawy jakiegoś złego
wpływu nie miały. Nie krzyczeliśmy , nie wyganialiśmy ich z
pokoju w panice; spokojnie i po prostu na pytanie „ co robicie ?”
odpowiadaliśmy ,że się kochamy . Dzieciom natychmiast uśmiechały
się buzie i grzecznie oznajmiały „aha , dobrze, to my idziemy
spać „ i rządkiem w ustalonym porządku starszy przodem ,
młodszy za nim maszerowali na swoją kanapę. Ten czas, był dla
nas pod każdym względem szczęśliwy. Nadal podobałam się Ka i
dawał mi to odczuć , choć wciąż nie rozpieszczał prezentami i
nadmiarem ciepłych słów. Ja zachowywałam się podobnie, nawet
bardziej powściągliwie niż on . Nigdy zresztą nie mieliśmy
zwyczaju przesadnie obnosić się ze swoją miłością. Jeśli już
to tylko w u siebie w domu. Dzieci to obserwowały a ich reakcja na
nasze przytulenia , była taka, że od razu biegły do nas i wpychały
się nam na kolana domagając pieszczot, a potem opowiadali babciom
i dziadkowi ,że " tata mówi do mamy kochanie i mama mówi do
taty kochanie" .
Od chwili kiedy
wyprowadziliśmy się z domu matka straciła jeden obiekt do
atakowania , od tego momentu całą złość przeniosła na ojca.
Bywały dni kiedy miał jej dość tak bardzo ,że uciekał z domu.
Przychodził do nas w odwiedziny, albo zabierał gdzieś dzieci ,
byle tylko pobyć z dala od niej. Po raz drugi doradziłam
mu rozwód. Ojciec jednak
nie chciał o tym słyszeć. Rozumiałam i szanowałam jego wybór ,
ale widziałam ,że ta sytuacja męczy go i że coraz częściej ją
odchorowuje. Wytrwał w niej jeszcze tylko 12 lat .
Już od czasu , kiedy
przyszedł do nas ze zleceniem dla Ka ,odwiedzał
nas co jakiś
czas jego dyrektor. Tak po prostu wpadał po pracy ,żeby
porozmawiać. Z początku nie bardzo wiedzieliśmy co o tym myśleć
, po jakimś czasie jednak sam przyznał ,że niewielu ludzi w
mieście zna (poza kontaktami służbowymi), bo dopiero od kilku lat
tu mieszka , a z nami mu się dobrze rozmawia, a poza tym lubi dzieci
i sam ma synka w wieku naszego młodszego. Częstowałam kawą ,
czasem czymś słodkim jeśli akurat miałam i rozmawialiśmy. Z Ka
o różnych sprawach , czasem o elektronice, czasem o samochodach ,
filmach , które obaj lubili oglądać , albo innych sprawach
interesujących mężczyzn. Ze mną o książkach , wybrykach
dzieci, a oprócz tego mówił mi komplementy i był po staroświecku
szarmancki. Z początku nie wiedziałam jak na to reagować.
Deprymowała mnie ta sytuacja. Dotąd komplementy od czasu do czasu
mówił mi Ka, nikt inny, z innymi mężczyznami rozmawiam tylko o
sprawach służbowych w pracy , znajomych płci męskiej z którymi
rozmawiałabym , a nie tylko odpowiadała dzień dobry nie
miałam w ogóle. Od razu zostałam też panią Haneczką . Do Ka
zwracał się po imieniu, on do niego panie P, w końcu mówił do
przełożonego. Znajomość rozwinie się szerzej jeszcze tego
samego roku , tymczasem jednak kończył się kwiecień 1986 . Pewnej
niedzieli tuż przed obiadem zadzwonił telefon - pielęgniarka
naczelna wzywała mnie natychmiast do pracy .Sytuacja zapowiadała
się groźnie skoro szefowa osobiście chwyciła za słuchawkę.
Dowiedziałam się ,że organizują akcję podawania płynu Lugola.
Od niej dowiedzieliśmy się o wybuchu w Czarnobylu. Telewizja wciąż
jeszcze na usługach przewodniej siły narodu milczała w tej sprawie
. Po godzinie byłam gotowa. Ka miał nockę , nie było problemu z
opieką nad dziećmi , a ja poszłam pomagać. Po mieście jeździł
samochód milicyjny z megafonem informujący mieszkańców o
konieczności stawienia się z dziećmi w przychodni. Ka przyszedł z
naszymi dziećmi ,nasz nowy kolega pan P. ze swoim synkiem. Jakoś
tak się stało ,że spotkali się w poczekalni. Weszli razem Ciężko
dzieci przekonać żeby spokojnie wypiły to paskudztwo , nie tylko
nasze . Darło się i protestowało prawie każde. Jakoś udało mi
się namówić do tego całą trójkę . Wypili ale wrzeszczeli
potem jeden przez drugiego ,że niedobre. Wróciłam tego dnia o
22.00 . Mąż zabrał dzieci na kilka godzin na dyżur . Mój
srebrny komplet biżuterii, wisiorek i kolczyki w kształcie kwiatów
jabłoni , który Ka kazał zrobić specjalnie dla mnie na rocznicę
ślubu ,zrobił sie granatowy od oparów jodu. Nie pomyślałam ,żeby
go zdjąć . Dało się go doczyścić ale przestał błyszczeć.
Akcja podawania płynu Lougola , który miał zapobiegać skutkom
wybuchu trwała jeszcze trzy dni . Jeździliśmy po szkołach i
ośrodkach wiejskich i częstowaliśmy dzieci tym świństwem. Co do
skuteczności mam mieszane uczucia. Może gdyby podano zanim opad
radioaktywny dotarł w postaci chmury na nasz teren , ale informacje
o wybuchu przyszły z opóźnieniem , władza skutecznie ograniczała
przepływ informacji. Następnego roku w ogródku kuzynki zakwitły
tulipany , te same, które rosły wcześniej tyle,że ich kielichy
miały po 25cm wysokości ! W ciągu kolejnych lat , szczególnie w
moim roczniku wzrosła ilość zachorowań na tarczycę. Wybuch miał
zapewne jakieś swoje następstwa , choć dla przeciętnego
śmiertelnika mało zauważalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz