wtorek, 13 listopada 2012

Maluchy dwa cd


Telefonowi a ściślej aparatowi telefonicznemu muszę poświęcić chwilkę , bo to nasze urządzenie było wyjątkowe. Jak wspominałam aparat telefoniczny , a dokładniej własne łącze telefoniczne czyli linia było w owym czasie przedmiotem marzeń ; dobrem pożądanym i długo wyczekiwanym. Na własny telefon czekało się niemal tak samo długo jak na mieszkanie spółdzielcze. Szanse mieli tylko działacze partyjni , dyrektorzy przedsiębiorstw , niektórzy urzędnicy i oczywiście tzw. obrotni , którzy sobie załatwili ( czytaj : dali w łapę komu trzeba) . Mąż dostał służbowo- prywatny jako pracownik . Monterzy wyprowadzili „druty” , resztą zajął się osobiście. Resztą czyli podłączeniem . Razem z linią i numerem aparat telefoniczny otrzymywało się od operatora . Były nawet do wyboru : kolor zielony lub czerwony , a kiedy parę lat później pojawiły się z klawiaturą nawet cztery : czerwony z tarczą , czerwony z klawiaturą oraz zielony z tarczą i zielony z klawiaturą . W grudniu 1982 jednak aparatów na stanie PPT i T(Poczta Polska Telefon i Telegraf ) nie posiadała żadnych – nawet 1 sztuki. Od czego jednak duch przedsiębiorczości . Mężuś aparat telefoniczny złożył sobie z części, które w jego firmie przeznaczono do kasacji. Aparat był szary z czarną ebonitową słuchawką i obrotową tarczą . Zamiast dzwonka wmontował jakiś elektroniczny „bzyczek” własnej produkcji , który w chwili gdy ktoś dzwonił wydawał dźwięk nie do opisania . To było coś pośredniego między ćwierkaniem , pianiem koguta , dzwonieniem kościelnej sygnaturki i gwizdem pociągów jednocześnie. Aparat działał i przetrwał długie lata , bo aż do początku lat 90-tych kiedy to zaczęły się wycieczki handlowe na Zachód i przywieziony został nowy , elektroniczny z klawiaturą .

Z drugim synkiem do domu wróciliśmy po trzech dniach. Czułam się wyjątkowo dobrze , nie popękałam nawet przy porodzie a i mały był okazem zdrowia i żywotności . Nie było potrzeby trzymać nas dłużej. Byłoby to zresztą trudne jak powiedziała mi pani doktor pediatra , bo „ te ostatnie , grudniowe , to już są takie wpadki , najgorzej tu było w sierpniu, wrześniu i październiku , rodziły się na potęgę , jak ogłosili stan wojenny i wyłączali prąd , to ludzie dzieci zaczęli robić , na drugi dzień musieliśmy wypisywać „ Tym razem odebrał mnie mąż i moja matka .
W kraju stan wojenny sobie trwał aczkolwiek złagodzono już większość rygorów , zachodziły rzeczy ważne , ale tu na naszej prowincji ludzie wciąż skupiali się na zabieganiu o sprawy codzienne i proste. My również zajęliśmy się tym co ważne dla nas . Historia działa się gdzieś obok, w jakimś dalekim tle i nie wiele nas wtedy obchodziła. Nasz powrót ze szpitala do domu wypadł jeszcze bardziej ponuro jak poprzedni. Ka oczywiście się cieszył ale rodzice byli wściekli. Złość dosłownie ich zżerała , szczególnie matkę .
Starszy synek na razie nie bardzo rozumiał sytuację. Przynajmniej tak to wyglądało ale jak się okazało myliliśmy się . I to było jedno z większych moich odkryć pedagogiczno – rodzicielskich jakie mnie spotkały . Kiedy przyszliśmy z małym do domu , najpierw się rozpłakał. Tłumaczyliśmy mu ,że dzidzia jest jego , że jak trochę urośnie to będzie się z nim bawił, a na razie dzidzia musi spać , żeby urosła, ze trzeba się takim maleństwem mocno opiekować itd. Okazało się ,że nasze tłumaczenia skutkują . Już po kilku godzinach niepewnego zaglądania do koszyka ,zaczął znosić i wkładać małemu do kosza robiącego tymczasowo za łóżeczko swoje zabawki , a kiedy dzidzia zaczęła płakać przyniósł mu swojego smoczka i próbował włożyć do buzi. Od razu nauczył się też słowa dzidzia. Młodszy synek przez kilka tygodni spał w koszu do prania przerobionym na łóżeczko , bo po prostu nie udało się nam kupić . Smoczka nie znosił , wszelkie próby uspokojenia go tym prostym i skutecznym sprzętem powodowały, ze darł się w niebo głosy jeszcze bardziej. Sklepy wciąż jeszcze świeciły pustakami. Rodzice prawie się do nas nie odzywali , a jeśli już to tylko po to ,żeby wyładować swoją złość. Do wigilii było już tylko kilka dni .Matka coś tam znosiła do domu .Ja nie brałam udziału w tych przygotowaniach. Starałam się tylko w jako takim spokoju zajmować dziećmi . Wigilia roku 1982 była najgorsza z wszystkich jakie utkwiły mi w pamięci , choć żadna z moich Wigilii z rodzicami nie przebiegła bezkonfliktowo .
Tego dnia Ka miał nockę. W pracy musiał być o 17.30. Matka uparła się ,że nie zrobi wieczerzy wcześniej niż o 19. Jasne było dlaczego , żeby Ka nie mógł wziąć w niej udziału. Cóż ... Około 16.00 Ka zabrał starszego synka i poszli do drugiej babci złożyć życzenia , ja na razie jeszcze nie mogłam . Młodszy miał zaledwie 10 dni. .Matka urządziła mi awanturę o to ,że pozwalam im wychodzić , w dodatku z synkiem, ojciec też coś tam do nas miał , już nawet nie pamiętam o co szło , tyle tego było. Wrócili kilka minut przed wyjściem Ka do pracy. Było mi strasznie smutno i miałam uzasadniony żal do rodziców, najchętniej nie siadałabym z nimi do tej wieczerzy. Przełamałam się wprawdzie z nimi opłatkiem ale złożenie życzeń ograniczyłam do zdawkowego „wesołych świąt” , a po wieczerzy zaraz wyszłam z dziećmi do naszego pokoju. Nie pamiętam czy były jakieś prezenty .
Wiedziałam już na pewno ,że kiedy w końcu będziemy u siebie , będzie zupełnie inaczej. Znalezienie mieszkania stało się prawie moją obsesją . Chodziłam , szukam , pytałam byle było cokolwiek , chociaż strych , chociaż jakiś pokój... Bez skutku. Dopiero wiosną urząd miasta przysyła nam komisję mieszkaniową i wciągnął na listę oczekujących. Takich jak my, było na tej liście 460 . Wysyłaliśmy kolejne wnioski , pisaliśmy pisma i dalej nic... A dzieci sobie rosły i się wspaniale rozwijały jakby na przekór wszystkim naszym trudnościom. Starszy synek w wieku 15 miesięcy potrafił mówić zdaniami i używał tak trudnych zwrotów jak " powiem ci coś w tajemnicy" , a młodszego już w 3 miesiącu życia musiałam szelkami do wózka przypinać , bo nawet zawinięty w becik i koce skakał i się kręcił tak mocno ,że groziło mu wypadnięcie a w wieku pięciu miesięcy sam usiadł. Do dziś zresztą jest bardzo silny , choć nawet ani razu nie był ćwiczyć na siłowni. Wiosną Ka wpadł na pomysł , żeby zapytać o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych , w jego zakładzie pracy. Poszedł porozmawiać w tej sprawie do dyrektora. Ubrał się na tę rozmowę w sportową marynarkę, koszulę i krawat i od tej pory jest to jego codzienny ubiór do pracy i na każdą niemal okazję, co jakiś czas później stało się również pretekstem do awantury dla moich rodziców. W marynarkach , nawet sportowych w tamtym czasie do pracy nikt nie chodził – obowiązywały spodnie lub spódnica, koszula i sweter - no, najwyżej dyrektorzy, a i to tylko wtedy , gdy mieli jakieś ważne spotkania lub uroczystości więc w ich mniemaniu łamał ustalony porządek zapewne. W każdym razie innego racjonalnego uzasadnienia tej afery nie mogłam nigdy się doszukać. Coś takiego jak własny styl nie mieściło się rodzince w głowach.

Dyrekcja obiecała Ka porozmawiać w tej sprawie z "górą " bo sam , tu na szczeblu wtedy podległego okręgowi urzędu decyzji podjąć nie mógł. Sprawa pociągnie się długo . Pod koniec lata pojawiła się oferta pracy z mieszkaniem w takim samym zakładzie jak Ka ,ale około 150 km od naszego miasta tyle tylko ,że był to wiejski obiekt. Pojechaliśmy obejrzeć. Jakoś udało mi się namówić matkę ,żeby została z dziećmi. Wyprawa trwała cały dzień co znów spowodowało kolejną aferę w domu zwłaszcza,że nie powiedzieliśmy dokładnie dokąd i po co się wybieramy. Potencjalne nowe miejsce pracy i zamieszkania mnie się podobało bardzo : dookoła las , niewielka miejscowość , mieszkanie całkiem spore ( takie mi się wydawało 40m2) , 2pokoje, kuchnia , łazienka , jakieś dodatkowe zabudowania gospodarcze i nawet ogródek. Na moment błysnęła mi nadzieje na spełnienie marzenia . Ka może zachwycony nie był, wolał nasze rodzinne miasto i bliskość rodziny i znajomych, ale w naszej sytuacji wszystko było lepsze niż wspólne zamieszkiwanie z moją rodzinką. Postanowiliśmy się tu przenieść. Czekaliśmy cierpliwie około 2 miesięcy na odpowiedź . W końcu Ka podzwonił sam. Okazało się ,że nie dostanie tej posady , bo obecny dyrektor nie wyraził zgody na jego odejście. Szansa na poprawienie sobie i dzieciom warunków egzystencji przepadła, ku mojemu wielkiemu żalowi i rozczarowaniu . Wraz z ofertą pracy i mieszkania przepadło moje wielkie życiowe marzenie: powrót na wieś . Wtedy nie wiedziałam , że przepada definitywnie i na zawsze, i później wiele razy jeszcze do tego marzenia wracałam .
Ka ponowił więc prośbę o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych. Sprawa znów zginęła gdzieś w jakimś biurku decydenta a nasz prywatny, rodzinny horror trwał. Bezpowrotnie traciliśmy wiele cennych chwil , które powinny czynić nasze, młodych rodziców życie bogatszym i sprawiać ,że wczesne dzieciństwo chłopców będzie radosne i niezapomniane. Najgorsze było to ,że moi rodzice podważali na każdym kroku nasz rodzicielski autorytet . Czego ja lub Ka zabroniliśmy lub pozwoliliśmy , rodzice natychmiast kwestionowali i robili dokładnie odwrotnie. Autorytet zresztą podważali również sobie nawzajem. Nawet sympatią do dzieci się podzielili . Jakoś w końcu zaakceptowali młodszego , szczególnie polubił go dziadek ( tak podejrzewam ,że na przekór matce , bo jej ulubieńcem był i jest do dziś dnia starszy) i rozpuszczali maluchy niemożliwie a z nami bez końca wykłócali się o każdy drobiazg. W tych warunkach przyjdzie nam przetrwać jeszcze ponad 2 lata, ale już w zimie sprawy przybrały lepszy dla nas obrót a przynajmniej dawały jakąś nadzieję. 

2 komentarze:

  1. Teraz - Moja Droga - musisz trochę przyśpieszyć, bo się zaczyna robić ciekawie bardzo, a ja do cierpliwych raczej nie należę!!! ;)))

    OdpowiedzUsuń
  2. I tu jest problem , bo dopiero teraz zacznie się dla mnie prawdziwa praca nad tymi wspominkami , zwłaszcza,że i parę starych tradycyjnych zeszytów z zapiskami znalazłam więc fragmenty z pewnością przytoczę i zacznie się dużo dziać.

    OdpowiedzUsuń