niedziela, 6 maja 2012

Wakacje


Beztroskie , no może dla mnie nie całkiem , lata szkoły podstawowej dobiegły końca. Wybrałam ogólniak, profil humanistyczny. Pierwszego września roku 1976 miało być zupełnie inaczej niż dotąd. Zanim jednak to nastąpiło czekały mnie bardzo długie wakacje . Bardzo długie, bo w myśl założeń tego samego eksperymentu, który narzucił wymieszanie klas , rok szkolny dla klas ósmych kończył się dwa tygodnie wcześniej. Oczywiście natychmiast z tego skorzystałam i pojechałam na
wakacje do babci, zaopatrzona w książki, kilka zeszytów z przeznaczeniem na raplutaż i opowiadania i jak zwykle moje ukochane radio na baterie o nazwie „Jowita” . Radio dostałam od ojca na urodziny. Bardzo mnie cieszyło, bo mogłam bez ograniczeń słuchać muzyki a w wakacje audycji „Lato z Radiem” , która w latach 70-tych powstała . Radio miało też możliwość włączenia w gniazdo 220V dlatego popularne i trudno osiągalne wówczas baterie na dłużej wystarczały. Lato było deszczowe i smutne. Zaledwie kilka dni słonecznych . Z nieba lały się niemal nieustająco strumienie wody a powietrze pachniało oszałamiająco. Deszcz wzmacniał zapachy daglezji i świerków z pobliskiego lasu a mokra ziemia nie chłonęła już wody. Podwórko babci tonęło , a piwnicę zalało na metr.. Do kurnika i do wc chodziłyśmy po ułożonych cegłach i kamieniach. Po namyśle postanowiłyśmy coś z tym zrobić same , zamiast czekać do 22 lipca na przyjazd mojego ojca i wujków. Wykorzystując dwa czy trzy słoneczne dni zasypałyśmy cale podwórze piachem zwożonym z łąki pod lasem. Zajęło nam to cały dzień. Ja woziłam taczką piach i wysypywałam przed schodkami do domu, babcia rozgarniała równymi warstwami . Przywiozłam 27 pełnych taczek. Sytuacja się polepszyła, cegły i kamienie nie były już potrzebne. Tak poza pracą w obejściu i ogrodzie robiłam na szydełku poncho – z różnych resztek włóczki , które zabrałam ze sobą z domu. Wyszło ogromne , miało białe, czerwone i niebieskie pasy i długie frędzle w trzech kolorach. Dość długo je potem nosiłam . No i oczywiście pisałam . To wtedy, w to deszczowe lato powstała książka dla dzieci , której akcja toczyła się na Dzikim Zachodzie. Zaczęło się od tego, że mój kilku letni kuzyn zwichnął nogę . Babcia nastawiła mu ją ( to jeszcze jedna umiejętność babci, która mnie zadziwiała) , kazała moczyć w wodzie z szarym mydłem i nie biegać . Tylko jak utrzymać 6-ciolatka w pozycji siedzącej? Ten obowiązek przydzielono mnie, a wujkowie i mój ojciec zajęli się przygotowywaniem drewna na zimę . W szafunierce na strychu znalazłam pudełko papieru fotograficznego – był dawno prześwietlony i do wywoływania zdjęć już się nie nadawał, za to do rysowania na odwrocie jak najbardziej. Wspólnie kuzynem wymyśliliśmy różne postacie , Indian, kowbojów, jakieś dziewczyny kowbojów , żołnierzy i kilkoro innych, nadaliśmy im imiona i wymyśliliśmy życiorys , Rysowałam to wszystko na papierze fotograficznym a potem bawiliśmy się tymi rysunkami , mówiąc i wykonując za nie różne zadania . Trwało to dobrych kilka dni, aż kuzyn mógł znów biegać . A potem wymyślona na potrzeby sześciolatka zabawa zaczęła żyć własnym życiem . Długi godziny spędzałam w pokoju na strychu i spisywałam tę historię. A historia zaczęła się rozrastać i rozwijać . Po dwóch latach nie była jeszcze gotowa a zajmowała już 5 grubych 96- kartkowych brulionów. Skończyłam ją dopiero krótko przed maturą .
Tego lata przeżyłam też drugą potężną burzę , a moja fascynacja żywiołami jeszcze wzrosła. Pod koniec lipca trafiło się kilka dni upalnych. Wykorzystywaliśmy je na prace w obejściu , zbieranie malin i jagód – nie wiele było z tego pożytku, bo wszystko było mokre i szybko się psuło. Któregoś popołudnia po podwieczorku , jak zwykle wybrałam się po mleko do pobliskiego PGR-u . Kiedy wracałam nagle zaczęło się robić ciemno. Jedna strona nieba wciąż jeszcze była zalana słońcem , choć niebo przybrało barwę białą , a z drugiej , znad lasu nadciągnęły chmury granatowe i czarne. Gorące powietrze zamarło , a ptaki zamilkły. Chwilę po tym jak weszłam z banką mleka do domu uderzył pierwszy piorun.. Kilka minut później zapadły ciemności. Nawet babcia stwierdziła ,że takiej burzy nie widziała od wielu lat. Jakieś pół godziny później pioruny biły z czterech stron niemal bez przerwy . Nawałnica skupiła się tuż nad wsią. Nie spadła dotąd ani kropla deszczu . Ulewa rozszalała się dopiero po dwóch godzinach , a błyskawice i pioruny nie ustawały. Babcia już na samym początku ustawiła w oknie zapaloną gromnicę. Miało to chronić domostwo. Kuzynowi nie pozwolono wyglądać oknem, mnie też próbowano od okna przegonić , ale ja natychmiast szłam do okna obok i wpatrywałam się w błyskawice pełna zachwytu nad ich pięknem. W końcu dali mi spokój , ale wszyscy patrzyli na mnie z przerażeniem , szczególnie po tym jak burza zerwała linie energetyczną i zgasło światło. Około 21 , burza jeszcze zdwoiła siły. Piorun uderzył w lipę rosnącą za ogrodem babci rozczepiając ją prawie na pół . Potężny konar odłamał się i spadł do ogrodu niszcząc go prawie całkowicie. To szaleństwo żywiołów trwało prawie do godziny drugiej nad ranem.  

2 komentarze:

  1. Pamiętam i ja moje pisanie, jeszcze w szkole podstawowej pisałam opowiadanie, które potem czytałam koleżankom z bloku.
    Skończyłam chyba po zapisaniu 2-3 zeszytów 100 kartkowych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj ,bardzo mi miło ,że odwiedzasz moje blogi.

    OdpowiedzUsuń