środa, 23 maja 2012

LO cd


Poświęciłam sporo tekstu tym najfajniejszym z belfrów to teraz kolej na tych , których młodzież bała się jak ognia . Do takich należały matematyczka i obie chemiczki. Pozostali niczym szczególnym się nie wyróżniali, choć przyznać muszę ,że i tym razem dobrze trafiłam . Grono profesorskie było wyjątkowo mądre i z pasją do nauczania. Generalnie oprócz wyżej wymienionych lubiłam wszystkich z wyjątkiem profesorki od biologii , z wzajemnością zresztą . Nie doszłam nigdy dlaczego ( może jej czymś podpadłam, a może moja facjata jej się nie podobała ) ale powzięła do mnie ,mniej – więcej w połowie klasy pierwszej ,wyraźną niechęć oględnie mówiąc i gnębiła niemiłosiernie. Żadnego przedmiotu , nawet matematyki i chemii tak nie kułam jak biologii a i tak z wielkim trudem udawało mi się zaliczyć na 3= . Nie powiem ; po czasie mi się to przydało, ale o tym będzie później.
Matematyczka pochodziła chyba z Rosji , a w każdym razie z tamtych stron. Miała wspaniałe włosy , zawsze starannie upięte w kok, zawsze chodziła w granatowym kostiumie ze spódnicą „równo z kolanem” i wiązanych półbutach . Nigdy nie zamieniła z nami słowa na temat inny niż matematyka . Roześmianą widzieliśmy ją jeden , jedyny raz , kiedy pod oknem w trakcie lekcji jakiś zachrypnięto- piszczący i fałszujący głos przechodzący mutację zaryczał: „cztery słonie zielone słonie , każdy kokardkę ma na ogonie „ , ale trwało to sekundy. Zaraz potem wywołała kogoś do odpowiedzi. Na jej lekcjach można było usłyszeć przelatującą muchę . Nikt nie ośmielił się nawet zmienić pozycji w ławce. Była bardzo wymagająca i mało sympatyczna , czasami sprawiała wrażenie jak by nie lubiła ludzi , ale matmę nam wyłożyła tak ,ze pojmowaliśmy. Przynajmniej w stopniu wymaganym na naszym profilu. Matematyki na szczęście my mieliśmy mniej niż inne klasy i nieco lżejszy kaliber . Ocena dobra lub bardzo dobra u „Luty” - jak ją nazywaliśmy była wielkim ewenementem. Królowały dostateczne . Czy nam się to podobało czy nie , musieliśmy się matematyki uczyć. Średnio mi to wychodziło i do dziś przekonania do tej gałęzi nauki nie mam i podchodzę ostrożnie.
Chemiczki w szkole były dwie . Właściwie nie wiadomo , która gorsza. Obie były postrachem i nie było chyba w szkole ucznia , który nie miał by z chemią kłopotów. No , może z wyjątkiem tych z klas matematyczno- fizycznych , bo tam trafiali sami najlepsi i biologiczno- chemicznych , bo był to w pewnym sensie ich konik, chociaż i ci narzekali. Nam trafiła się sympatyczniejsza w obejściu , ale równie wymagająca jeśli chodzi o naukę. Chemię miała w małym palcu , ale jakiegoś szczególnego daru do wykładania już nie posiadała. Podobnie jak na matematyce siedzieliśmy jak trusie i mało kto miał stopień lepszy niż 3 . Dla mnie ten przedmiot był wyjątkowo trudny . Jakoś tych wszystkich wzorów , stężeń i przeliczeń załapać nie mogłam. Mimo wszystko chemii mniej się bałam niż biologii. Chemiczkę przezywaliśmy czasem „traktor na białych oponach „ - bo ważąc na oko ponad 100kg ubierała się w białe rajstopy. Wyglądało to dość śmiesznie i nas bawiło, choć właściwie nie było się z czego śmiać ,bo zwyczajne beżowe rajstopy były pewnym rarytasem i nie zawsze można je było kupić . W szkole przezwisko miała inne , ale w naszej klasie funkcjonowały oba.
Inni Profesorowie nie zapisali się w mojej pamięci ani źle ani dobrze. Lubiłam profesorkę od j.francuskiego . Świetnie potrafiła nauczać , choć nigdy nie kazała nam kuć regułek gramatycznych .Po prostu od pierwszej lekcji mówiła wyłącznie po francusku. Pomagała sobie rysunkami, gestykulacją i oprócz pierwszych 15 minut , kiedy ponadawała nam francuskie imiona i powiedziała jakie ma wymagania , nie odezwała się po polsku ani razu. Skutkowało. Do dziś rozumiem język, choć nie posługuję się nim od ponad 30 lat więc nie umiem już formułować zdań. Osobną sprawą był język rosyjski. Uczyliśmy się go z musu. Takie było założenie i odgórny „prikaz” . Ówczesne władze zakładały,że każdy obywatel naszego Kraju ma znać język sojusznika i bratniego narodu. W liceum , na profilu humanistycznym program języka rosyjskiego był rozszerzony . Po 4 latach nauki w podstawówce już się nim umieliśmy posługiwać , ale dla zasady nie należało się wysilać . Traktowaliśmy to trochę na zasadzie,że trzeba znać język swoich wrogów. „Profesorka „Striełka” wymagała od nas posługiwania się językiem na co dzień. Któregoś razu ,kiedy zwyczajnie zwialiśmy z lekcji na seans kinowy ( na ekrany wszedł wówczas film „Omen” ) kazała nam się z tego tłumaczyć po rosyjsku . Chyba zadowolona z tego nie była, bo gnębiła nas pytaniem i sprawdzianami kilka kolejnych lekcji.
Jak w każdej porządnej budzie tak i w naszej, był profesor , z którego wszyscy robili sobie żarty . U nas trafiło na belfra od PO ( przysposobienia obronnego) . Za czasów mojej młodości , przedmiot ten w każdej szkole traktowano śmiertelnie poważnie. Tak było i w naszym ogólniaku. A profesor w szkole potocznie nazywany „Glapa” - od „ptasiego” nazwiska uważał PO za najważniejszy przedmiot w szkole. Poza tym ,że uczył tego przedmiotu ; pamiętam jakieś rzucanie granatami na boisku, uruchamianie radiostacji i musztrę- zajmował się organizowaniem prac społecznie – użytecznych czyli wykopek , zbierania jabłek lub kamieni w pobliskich PGR-ach i czynów społecznych , oraz tropieniem palaczy w szkolnej ubikacji. Średnio mu to wychodziło, zazwyczaj palący po kabinach uczniowie zdążyli mu zwiać w drodze do gabinetu dyrektora. Kiedy młodzież wyjeżdżała na wykopki siedząc na przyczepie traktora nakazywał śpiew. I wtedy wiadomo było,że należy zaśpiewać „Sokoły” zmieniając refren na „ omijajcie oficerskie szkoły, omijajcie pege-ery , tam roboty od cholery” . Glapie słuchającemu tego refrenu poważnie zagrażał zawał serca . Nam groził sankcjami z wyrzuceniem ze szkoły włącznie, ale po chwili o sprawie zapominał.
Na szczególne wspomnienie zasługuje „Beny” czyli sam dyrektor szkoły. Dziś już nie żyjący. Kilka lat temu przegrał walkę z chorobą. Kiedy przyszłam do lo jakoś nie zdołałam go polubić. Sporadycznie miałam z nim do czynienia na lekcjach. Przychodził czasem na zastępstwa .Jego klasę i podejście do uczniów doceniłam dopiero kiedy szkołę kończyliśmy.”Beny „ mieszkał na terenie szkoły . Zdarzało mu się więc chodzić po budynku i boisku w krótkich spodniach i podkoszulku. Wiadomo było,że kiedy występuje w takim nieoficjalnym anturażu , humor mu dopisuje i nikomu krzywdy nie zrobi , bo tak w ogóle to Beny wyglądał groźnie , a instytucja dyrektora szkoły jako taka ,budziła nasz szacunek i obawę . Dyrektor był nie kwestionowanym autorytetem i przed jako takim należało czuć respekt – poniekąd  „ z urzędu” . Dyrektor jednak krzywdy nikomu nie robił i chociaż na dywaniku potrafił naprawdę ostrą reprymendę zafundować delikwentowi , który podpadł , zaraz po jego wyjściu zapominał o sprawie . Beny równie często jak Glapa ścigał palaczy. Z lepszym wynikiem jednakże.
Wpadał do męskiego wc , zabierał chłopakom papierosy , ładował po strzale „ w papę” i kazał wracać do swojej klasy. Nikt się o to nie oburzał i rodzicom do głowy nie przychodziło, zgłaszać jakieś pretensje. Trzeba pamiętać ,że za palenie papierosów,w tamtych czasach wylatywało się karnie ze szkoły. Każdy wolał oberwać od dyrektora niż mieć ocenę niedostateczną ze sprawowania i wilczy bilet. Dziewczyny miały trochę lepiej . Profesorki rzadziej wpadały do łazienki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz