Poświęciłam sporo tekstu tym
najfajniejszym z belfrów to teraz kolej na tych , których młodzież
bała się jak ognia . Do takich należały matematyczka i obie
chemiczki. Pozostali niczym szczególnym się nie wyróżniali, choć
przyznać muszę ,że i tym razem dobrze trafiłam . Grono
profesorskie było wyjątkowo mądre i z pasją do nauczania.
Generalnie oprócz wyżej wymienionych lubiłam wszystkich z
wyjątkiem profesorki od biologii , z wzajemnością zresztą . Nie
doszłam nigdy dlaczego ( może jej czymś podpadłam, a może moja
facjata jej się nie podobała ) ale powzięła do mnie ,mniej –
więcej w połowie klasy pierwszej ,wyraźną niechęć oględnie
mówiąc i gnębiła niemiłosiernie. Żadnego przedmiotu , nawet
matematyki i chemii tak nie kułam jak biologii a i tak z wielkim
trudem udawało mi się zaliczyć na 3= . Nie powiem ; po czasie mi
się to przydało, ale o tym będzie później.
Matematyczka pochodziła chyba z Rosji
, a w każdym razie z tamtych stron. Miała wspaniałe włosy ,
zawsze starannie upięte w kok, zawsze chodziła w granatowym
kostiumie ze spódnicą „równo z kolanem” i wiązanych półbutach
. Nigdy nie zamieniła z nami słowa na temat inny niż matematyka .
Roześmianą widzieliśmy ją jeden , jedyny raz , kiedy pod oknem w
trakcie lekcji jakiś zachrypnięto- piszczący i fałszujący głos
przechodzący mutację zaryczał: „cztery słonie zielone słonie ,
każdy kokardkę ma na ogonie „ , ale trwało to sekundy. Zaraz
potem wywołała kogoś do odpowiedzi. Na jej lekcjach można było
usłyszeć przelatującą muchę . Nikt nie ośmielił się nawet
zmienić pozycji w ławce. Była bardzo wymagająca i mało
sympatyczna , czasami sprawiała wrażenie jak by nie lubiła ludzi ,
ale matmę nam wyłożyła tak ,ze pojmowaliśmy. Przynajmniej w
stopniu wymaganym na naszym profilu. Matematyki na szczęście my
mieliśmy mniej niż inne klasy i nieco lżejszy kaliber . Ocena
dobra lub bardzo dobra u „Luty” - jak ją nazywaliśmy była
wielkim ewenementem. Królowały dostateczne . Czy nam się to
podobało czy nie , musieliśmy się matematyki uczyć. Średnio mi
to wychodziło i do dziś przekonania do tej gałęzi nauki nie mam
i podchodzę ostrożnie.
Chemiczki w szkole były dwie .
Właściwie nie wiadomo , która gorsza. Obie były postrachem i nie
było chyba w szkole ucznia , który nie miał by z chemią kłopotów.
No , może z wyjątkiem tych z klas matematyczno- fizycznych , bo tam
trafiali sami najlepsi i biologiczno- chemicznych , bo był to w
pewnym sensie ich konik, chociaż i ci narzekali. Nam trafiła się
sympatyczniejsza w obejściu , ale równie wymagająca jeśli chodzi
o naukę. Chemię miała w małym palcu , ale jakiegoś szczególnego
daru do wykładania już nie posiadała. Podobnie jak na matematyce
siedzieliśmy jak trusie i mało kto miał stopień lepszy niż 3 .
Dla mnie ten przedmiot był wyjątkowo trudny . Jakoś tych
wszystkich wzorów , stężeń i przeliczeń załapać nie mogłam.
Mimo wszystko chemii mniej się bałam niż biologii. Chemiczkę
przezywaliśmy czasem „traktor na białych oponach „ - bo ważąc
na oko ponad 100kg ubierała się w białe rajstopy. Wyglądało to
dość śmiesznie i nas bawiło, choć właściwie nie było się z
czego śmiać ,bo zwyczajne beżowe rajstopy były pewnym rarytasem i
nie zawsze można je było kupić . W szkole przezwisko miała inne ,
ale w naszej klasie funkcjonowały oba.
Inni Profesorowie nie zapisali się w
mojej pamięci ani źle ani dobrze. Lubiłam profesorkę od
j.francuskiego . Świetnie potrafiła nauczać , choć nigdy nie
kazała nam kuć regułek gramatycznych .Po prostu od pierwszej
lekcji mówiła wyłącznie po francusku. Pomagała sobie rysunkami,
gestykulacją i oprócz pierwszych 15 minut , kiedy ponadawała nam
francuskie imiona i powiedziała jakie ma wymagania , nie odezwała
się po polsku ani razu. Skutkowało. Do dziś rozumiem język, choć
nie posługuję się nim od ponad 30 lat więc nie umiem już
formułować zdań. Osobną sprawą był język rosyjski. Uczyliśmy
się go z musu. Takie było założenie i odgórny „prikaz” .
Ówczesne władze zakładały,że każdy obywatel naszego Kraju ma
znać język sojusznika i bratniego narodu. W liceum , na profilu
humanistycznym program języka rosyjskiego był rozszerzony . Po 4
latach nauki w podstawówce już się nim umieliśmy posługiwać ,
ale dla zasady nie należało się wysilać . Traktowaliśmy to
trochę na zasadzie,że trzeba znać język swoich wrogów.
„Profesorka „Striełka” wymagała od nas posługiwania się
językiem na co dzień. Któregoś razu ,kiedy zwyczajnie zwialiśmy
z lekcji na seans kinowy ( na ekrany wszedł wówczas film „Omen”
) kazała nam się z tego tłumaczyć po rosyjsku . Chyba zadowolona
z tego nie była, bo gnębiła nas pytaniem i sprawdzianami kilka
kolejnych lekcji.
Jak w każdej porządnej budzie tak
i w naszej, był profesor , z którego wszyscy robili sobie żarty .
U nas trafiło na belfra od PO ( przysposobienia obronnego) . Za
czasów mojej młodości , przedmiot ten w każdej szkole traktowano
śmiertelnie poważnie. Tak było i w naszym ogólniaku. A profesor w
szkole potocznie nazywany „Glapa” - od „ptasiego” nazwiska
uważał PO za najważniejszy przedmiot w szkole. Poza tym ,że uczył
tego przedmiotu ; pamiętam jakieś rzucanie granatami na boisku,
uruchamianie radiostacji i musztrę- zajmował się organizowaniem
prac społecznie – użytecznych czyli wykopek , zbierania jabłek
lub kamieni w pobliskich PGR-ach i czynów społecznych , oraz
tropieniem palaczy w szkolnej ubikacji. Średnio mu to wychodziło,
zazwyczaj palący po kabinach uczniowie zdążyli mu zwiać w drodze
do gabinetu dyrektora. Kiedy młodzież wyjeżdżała na wykopki
siedząc na przyczepie traktora nakazywał śpiew. I wtedy wiadomo
było,że należy zaśpiewać „Sokoły” zmieniając refren na „
omijajcie oficerskie szkoły, omijajcie pege-ery , tam roboty od
cholery” . Glapie słuchającemu tego refrenu poważnie zagrażał
zawał serca . Nam groził sankcjami z wyrzuceniem ze szkoły
włącznie, ale po chwili o sprawie zapominał.
Na szczególne wspomnienie
zasługuje „Beny” czyli sam dyrektor szkoły. Dziś już nie
żyjący. Kilka lat temu przegrał walkę z chorobą. Kiedy przyszłam
do lo jakoś nie zdołałam go polubić. Sporadycznie miałam z nim
do czynienia na lekcjach. Przychodził czasem na zastępstwa .Jego
klasę i podejście do uczniów doceniłam dopiero kiedy szkołę
kończyliśmy.”Beny „ mieszkał na terenie szkoły . Zdarzało mu
się więc chodzić po budynku i boisku w krótkich spodniach i
podkoszulku. Wiadomo było,że kiedy występuje w takim nieoficjalnym
anturażu , humor mu dopisuje i nikomu krzywdy nie zrobi , bo tak w
ogóle to Beny wyglądał groźnie , a instytucja dyrektora szkoły
jako taka ,budziła nasz szacunek i obawę . Dyrektor był nie
kwestionowanym autorytetem i przed jako takim należało
czuć respekt – poniekąd „ z urzędu” . Dyrektor jednak krzywdy
nikomu nie robił i chociaż na dywaniku potrafił naprawdę ostrą
reprymendę zafundować delikwentowi , który podpadł , zaraz po
jego wyjściu zapominał o sprawie . Beny równie często jak Glapa
ścigał palaczy. Z lepszym wynikiem jednakże.
Wpadał do męskiego wc , zabierał
chłopakom papierosy , ładował po strzale „ w papę” i kazał
wracać do swojej klasy. Nikt się o to nie oburzał i rodzicom do
głowy nie przychodziło, zgłaszać jakieś pretensje. Trzeba
pamiętać ,że za palenie papierosów,w tamtych czasach wylatywało
się karnie ze szkoły. Każdy wolał oberwać od dyrektora niż mieć
ocenę niedostateczną ze sprawowania i wilczy bilet. Dziewczyny
miały trochę lepiej . Profesorki rzadziej wpadały do łazienki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz