sobota, 19 maja 2012

LO cd


Uszatka zasptąpiła pani profesor, którą nazywaliśmy po prostu Izą . Była malutka ( krążył nawet szkolny kawał,że w „maluchu jeździ na stojąco ,bo miała zwyczaj trzymać ręką za uchwyt pod dachem samochodu), okrągła i bardzo schorowana. Właściwie już wtedy powinna być na rencie. Zdarzało się ,że przysypiała za katedrą. Lubiliśmy ją , ale lekcje historii nie były już takie atrakcyjne jak z Uszatkiem. Mąż Izy , od niepamiętnych czasów przezywany przez uczniów „Jachem” również uczył historii i naszą klasę PNOS-u . Ponieważ wieści w LO rozchodziły się szybko wiedział, o moich zainteresowaniach , czasem nawet o tym ze mną pogadał , po dwóch latach wciągnął do sekcji historycznej klubu „Pro Libris” i gnębił mnie nie mniej niż Uszatek. W klasie II i III z pnosu, w IV z pnosu i historii – bo kiedy jego żona zachorowała on ją w nauczaniu historii zastąpił. Jachu podobno miał system pytania. , który kolejne pokolenia uczniów próbowały rozpracować – bezskutecznie. Moim zdaniem system polegał na tym ,że pierwsze trzy osoby pytał co trzeci numer , czwarta osoba była zupełnie przypadkowa , kolejność od ostatniego , od środkowego czy od początkowego numeru też przypadkowa. Jednak nikt tak do końca nie wiedział według jakiego klucza Jachu pyta. Poza tym lubił ładne dziewczyny – zawsze miały u niego lepsze stopnie , a jeśli któraś odważyła się przyjść w bluzce z nieco głębszym dekoldem niż dozwolony to już na pewno miała piątkę. Skoro już jestem przy nauczycielach historii , to zaraz mi się nasuwa historyczny język czyli łacina. Język martwy od bardzo dawna , jednak pod koniec lat 70-tych wciąż jeszcze wykładany w liceach klasycznych i humanistycznych . Łaciny uczył starszy pan , zawsze starannie ubrany w garnitur , czasem zakładał nawet muszkę ( taki klasyczny styl profesorski jakby żywcem wycięty z książek lub filmów o przedwojennych gimnazjach) . Nazywaliśmy go Dziadek K..........i i uwielbialiśmy. Lekcję zaczynał zawsze tak samo , od klasycznego „salve pueri” , po czym dodawał „et puelle” , bo zgodnie z kanonem łacińskich szkół , nauki mogli pobierać tylko chłopcy więc i powitanie było w wersji męskiej , a w naszej klasie było ich w pierwszym roku 9 , później już tylko czterech , a dziewczyn 25 , później 20. Po czym następowało odczytanie listy obecności ; odpowiadaliśmy po łacinie . W tej chwili nie pamiętam jak to brzmiało. Potem była chwila rozmowy z nami nie związanej z lekcją łaciny , profesor opowiadał parę kawałów , najczęściej żydowskich i w końcu podchodził do tablicy i pisał na nim jakąś maksymę lub przysłowie i dodawał „ dośc tego , przechodzimy do lekcji” . Natychmiast zapadała cisza , a profesor wzywał do tablicy , z zeszytem , sprawdzał zadania i pytał. Już po paru lekcjach wiedzieliśmy,ze Dziadek K. nikomu krzywdy nie zrobi . Jedyne dwie oceny jakie uznawał to była 3 i 4 . Na piątkę jak mawiał trzeba zapracować i wiedzieć tyle co on – co się nawet dwom największym kujonkom nie udało i przeboleć tego nie mogły . Dwój również nie stawiał. Żeby dostać 2 delikwent też musiał się „dobrze napracować”. Właściwie tylko za brak zadania można było dostać 2. Jeśli ktoś próbował coś przetłumaczyć czy napisać zadanie , mógł liczyć na 3 , nawet jeśli zrobił to źle. Dla Dziadka K. znaczyło to ,że się stara . Lubił nas pan Profesor łacinnik . Kiedy oczekiwał na wnuczka lub wnuczkę zapytał nas jakie imię byłoby dla wnuczki odpowiednie , bo rodzina jemu kazała decydować a on nie wie . Dla wnuczka było już wybrane ; po dziadku oczywiście. Dla wnusi miał wybrać on. Zaproponowaliśmy Anna lub Cecylia i tak się stało. Wnuczka profesora otrzymała imiona Anna Cecylia o czym nas powiadomił zaraz po wakacjach na pierwszej lekcji łaciny puchnąc w oczach z dumy , bo mała przyszła na świat w lecie więc wcześniej okazji po temu nie było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz