Uszatka zasptąpiła pani profesor,
którą nazywaliśmy po prostu Izą . Była malutka ( krążył nawet
szkolny kawał,że w „maluchu jeździ na stojąco ,bo miała
zwyczaj trzymać ręką za uchwyt pod dachem samochodu), okrągła i
bardzo schorowana. Właściwie już wtedy powinna być na rencie.
Zdarzało się ,że przysypiała za katedrą. Lubiliśmy ją , ale
lekcje historii nie były już takie atrakcyjne jak z Uszatkiem. Mąż
Izy , od niepamiętnych czasów przezywany przez uczniów „Jachem”
również uczył historii i naszą klasę PNOS-u . Ponieważ wieści
w LO rozchodziły się szybko wiedział, o moich zainteresowaniach ,
czasem nawet o tym ze mną pogadał , po dwóch latach wciągnął do
sekcji historycznej klubu „Pro Libris” i gnębił mnie nie mniej
niż Uszatek. W klasie II i III z pnosu, w IV z pnosu i historii –
bo kiedy jego żona zachorowała on ją w nauczaniu historii
zastąpił. Jachu podobno miał system pytania. , który kolejne
pokolenia uczniów próbowały rozpracować – bezskutecznie. Moim
zdaniem system polegał na tym ,że pierwsze trzy osoby pytał co
trzeci numer , czwarta osoba była zupełnie przypadkowa , kolejność
od ostatniego , od środkowego czy od początkowego numeru też
przypadkowa. Jednak nikt tak do końca nie wiedział według jakiego
klucza Jachu pyta. Poza tym lubił ładne dziewczyny – zawsze miały
u niego lepsze stopnie , a jeśli któraś odważyła się przyjść
w bluzce z nieco głębszym dekoldem niż dozwolony to już na pewno
miała piątkę. Skoro już jestem przy nauczycielach historii , to
zaraz mi się nasuwa historyczny język czyli łacina. Język martwy
od bardzo dawna , jednak pod koniec lat 70-tych wciąż jeszcze
wykładany w liceach klasycznych i humanistycznych . Łaciny uczył
starszy pan , zawsze starannie ubrany w garnitur , czasem zakładał
nawet muszkę ( taki klasyczny styl profesorski jakby żywcem wycięty
z książek lub filmów o przedwojennych gimnazjach) . Nazywaliśmy
go Dziadek K..........i i uwielbialiśmy. Lekcję zaczynał zawsze
tak samo , od klasycznego „salve pueri” , po czym dodawał „et
puelle” , bo zgodnie z kanonem łacińskich szkół , nauki mogli
pobierać tylko chłopcy więc i powitanie było w wersji męskiej ,
a w naszej klasie było ich w pierwszym roku 9 , później już
tylko czterech , a dziewczyn 25 , później 20. Po czym następowało
odczytanie listy obecności ; odpowiadaliśmy po łacinie . W tej
chwili nie pamiętam jak to brzmiało. Potem była chwila rozmowy z
nami nie związanej z lekcją łaciny , profesor opowiadał parę
kawałów , najczęściej żydowskich i w końcu podchodził do
tablicy i pisał na nim jakąś maksymę lub przysłowie i dodawał „
dośc tego , przechodzimy do lekcji” . Natychmiast zapadała cisza
, a profesor wzywał do tablicy , z zeszytem , sprawdzał zadania i
pytał. Już po paru lekcjach wiedzieliśmy,ze Dziadek K. nikomu
krzywdy nie zrobi . Jedyne dwie oceny jakie uznawał to była 3 i 4 .
Na piątkę jak mawiał trzeba zapracować i wiedzieć tyle co on –
co się nawet dwom największym kujonkom nie udało i przeboleć tego
nie mogły . Dwój również nie stawiał. Żeby dostać 2 delikwent
też musiał się „dobrze napracować”. Właściwie tylko za brak
zadania można było dostać 2. Jeśli ktoś próbował coś
przetłumaczyć czy napisać zadanie , mógł liczyć na 3 , nawet
jeśli zrobił to źle. Dla Dziadka K. znaczyło to ,że się stara .
Lubił nas pan Profesor łacinnik . Kiedy oczekiwał na wnuczka lub
wnuczkę zapytał nas jakie imię byłoby dla wnuczki odpowiednie ,
bo rodzina jemu kazała decydować a on nie wie . Dla wnuczka było
już wybrane ; po dziadku oczywiście. Dla wnusi miał wybrać on.
Zaproponowaliśmy Anna lub Cecylia i tak się stało. Wnuczka
profesora otrzymała imiona Anna Cecylia o czym nas powiadomił zaraz
po wakacjach na pierwszej lekcji łaciny puchnąc w oczach z dumy ,
bo mała przyszła na świat w lecie więc wcześniej okazji po
temu nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz