Rok 1976. Zmiany czaiły się dookoła.
Na razie mało czytelne i z daleka . Historia . Na naszych oczach
działa się historia. Tamtego lata po raz pierwszy sobie to
uświadomiłam . Na przełomie czerwca i lipca dotarła do nas
wiadomość o wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Ówczesne media
przedstawiały je jako coś na kształt chuligańskich wybryków.
Prawdy dowiedziałyśmy się (babcia i ja) dopiero kiedy przyjechał
wujek, młodszy brat ojca – zawodowy wojskowy w randze
podoficerskiej. A poszło o drastyczne podwyżki planowane przez
przewodnią siłę narodu czyli PZPR i ówczesny rząd. Jakoś krótko
po tym pojawiły się pierwsze kartki żywnościowe, Od tamtych
wydarzeń zaczęto reglamentować cukier. Cena i tak poszła w górę
rzecz jasna. Na osobę wypadło po dwa kilogramy na miesiąc. Nie
było to wcale mało ; wystarczało do codziennego użytku, pieczenia
i zapraw. Niby nic , ale „ziemia zadrżała” . Oczywiście były
wcześniej wydarzenia w Poznaniu w 1956 i Gdańsku w 1970 , ale o tym
milczano , a ja dowiedziałam się o nich dopiero w liceum.
Historia, historią a mnie zaprzątnęły
niebawem inne sprawy , a mianowicie nowa szkoła . Nie było to łatwe
doświadczenie . Dla mnie szczególnie. Byłam nieśmiała,
zakompleksiona, pozbawiona wiary we własne siły , nie radziłam
sobie z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami i nie tylko. Na
wsparcie rodziców liczyć nie mogłam , to wiedziałam już od
dawna. Z pierwszego dnia pamiętam tylko straszny harmider na
szkolnym boisku i czytanie list uczniów klas pierwszych z podziałem
na profile . Starsze klasy zaraz po części oficjalnej poszły do
swoich pracowni . Nas pierwszoklasistów najpierw „posegregowano”.
Trafiłam na wymarzony profil humanistyczny , do klasy I a . Naszym
wychowawcą został polonista – maniak literatury . O pisarzach
nigdy nie mówił inaczej niż „pan Mickiewicz, pani Orzeszkowa”
i dopuszczał posługiwanie się językiem potocznym i gwarowym ,
Pamiętam do dziś jego słynne : każdy może mówić jak mu dziób
urósł – w mowie potocznej możecie mówić :”jo mom” i
antrejka , ale na j. Polskim macie mówić i pisać „ja mam i
przedpokój”. Oprócz profilu humanistycznego był jeszcze
matematyczno-fizyczny ( tu lądowali najlepsi z najlepszych ) ,
biologiczno-chemiczny , nieco mniej prestiżowy ogólny z niemieckim
i dwie klasy ogólne z francuskim , w tym jedna w 100% żeńska –w
hierarchii prestiżu na szarym końcu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam
do końca co mnie czeka. Oczywiście wiedzieliśmy ,ze na naszym
profilu będzie więcej polskiego, historii i języków oraz
wychowanie muzyczne i plastyczne
, ale jak to będzie wyglądało w
praktyce dowiedzieliśmy się dopiero w dniu rozpoczęcia roku
szkolnego. Muszę wspomnieć,że nasze liceum uchodziło wówczas w
całym województwie poznańskim i okolicach za bardzo prestiżowe i
na wysokim poziomie. Niemal wszyscy absolwenci zdający na studia
wyższe dostawali się na wybrane kierunki, a startowało co roku
mniej- więcej 80% z nich. Jeśli ktoś się nie dostał , to raczej
z braku miejsc lub zbyt małej ilości punktów ( co to takiego owe
punkty wyjaśnię nieco później) niż z powodu nie zdanych
egzaminów. Po krótkim zapoznaniu się , sprawdzeniu listy obecności
, wychowawca podyktował nam spis przedmiotów , ilość godzin
każdego z nich , nazwiska przydzielonych nam profesorów i plan
lekcji: 8 godzin języka polskiego , po 4 historii, j. Francuskiego,
j. Rosyjskiego , po 2 łaciny , i propedeutyki nauki o
społeczeństwie, biologii, chemii ,fizyki wychowania muzycznego i
plastycznego ( plastyczne miało być tylko 2 lata) i do kompletu 5
godzin matematyki a było jeszcze Po i WF. Klasy mat-fiz, biol-chem
i ogólne z niemieckim miały zamiast muzycznego technikę ( nie
pamiętam dokładnie jak się ten przedmiot nazywał ) czyli ni mniej
, ni więcej tylko prace ręczne. Większa ilość godzin jako taka
to był drobiazg w porównaniu z ich treścią . Trzeba pamiętać
,że wszystkie przedmioty humanistyczne wymagają opanowania
pamięciowego , czytania i pisania . Stanęło przed nami nie lada
zadanie.
Nasz rocznik był bardzo liczny .
Powstało aż 6 klas około 30- osobowych.. Wcześniej bywało
najwyżej po 5 . Klasy profilowane jak zwykle dostały najlepszych ,
ale też najbardziej wymagających profesorów. Już w pierwszym
tygodniu sprawdzono naszą wiedzę z j. Polskiego i matematyki
wyniesioną z podstawówki. Nie wypadłam źle ; 4 z matematyki i 4+
z polskiego. Kazali nam napisać charakterystykę naszego ulubionego
bohatera z naszej ulubionej książki. Koleżanki i koledzy pisali o
klasycznych postaciach z lektur, ja o pewnej dziewczynie
z powieści historycznej , której
akcja toczyła się w czasie wojny w Meksyku w XIXw. Wtedy, gdy
dowiedziałam się co wybrali moi koledzy i koleżanki , wydawało mi
się,że strasznie się wygłupiłam , ale po latach doszłam do
wniosku ,że dobrze zrobiłam wybierając taką postać , bo zyskałam
sobie punkt za oryginalność. Dostałabym pewnie 5 , ale zrobiłam
głupi błąd literowy, który zdarza mi się do dziś popełniać ,
mianowicie zamiast litery „t” piszę „j” i chyba zabrakło mi
jakiegoś przecinka, czy kropki. Na pierwszej lekcji wychowawca
postawił sprawę jasno: gramatyki i ortografii mieliśmy się
nauczyć w podstawówce . W LO uczymy się literatury . Błąd
ortograficzny, interpunkcyjny czy stylistyczny natychmiast obniża
ocenę . Można nie wiem jak dobrze napisać , ale za brak przecinka,
„u” zamiast „ó” , zły styl itd. , ocena będzie niższa. I
była. O dysleksjach i innych „dys...” nikomu się nie śniło.
Ortografię albo się znało , albo nie . Poza tym , przyznanie się
do czegoś takiego w tamtych czasach było nie do pomyślenia.
Zasłanianie się jakimiś brakami czy niedoskonałościami nie
wchodziło w ogóle w rachubę , ludzie swoje obowiązki traktowali
bardzo poważnie i niczego sobie nie ułatwiali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz