W domu nawet w święta działo się
źle i wybuchały kłótnie . Jak zwykle każdy powód był dobry.
Właściwie to nie pamiętam zwyczajnych , spokojnie mijających
świąt w domu rodziców. Nie pamiętam żadnych świąt, poza
jakimiś fragmentami. Najczęściej uciekałam do babci , ale jeśli
już zdarzało się ,że spędzałam święta w domu, to nigdy nie
były udane. Po szufladach tłucze się jedno jedyne zdjęcie z
mojego dzieciństwa przy choince. Siedzę na nim w fotelu obok
choinki ubrana w koszmarną modrakową suknię z czerwonym ni to
krawatem ni to kokardą . Świąt nie pamiętam , ale tę koszmarną
kieckę owszem. Jakiś inny fragment kojarzy mi się awantura o
prezent. Mogłam mieć wtedy z 10 lat . Uzbierałam jakieś pieniądze
na prezenty gwiazdkowe dla rodziców. Dla ojca kalendarzyk, dla matki
jakiś wisiorek – taki zwykły imitacja srebra , z kolorowym
szkiełkiem. Zamiast „dziękuję” usłyszałam „ile kosztował?”
. Ojciec podarował wtedy matce piękną srebrną grawerowaną
bransoletę . Oczywiście też zapytała ile kosztowała . Nie
założyła ani razu ani mojego wisiorka ani bransolety od ojca.
Kiedyś , gdy byłam już dorosła pożyczyłam ją od niej i nie
oddałam. Nie wiem czy w ogóle pamięta, że taką miała. Była
jeszcze jakaś afera świąteczna z powodu sosu do fasolki i mojej
choroby. W młodości chora byłam tylko raz , na odrę i zdarzyło
się to jakieś dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia . Prawie
całe święta przespałam , a przy Wigilii matka siedziała obrażona
,że nie chcę jeść. Nie tyle nie chciałam co nie mogłam z powodu
gorączki . No i jedzenie przygotowane przez matkę mi nie smakowało
.
Czasem w przypływie dobrego humoru
matka postanowiła się wykazać jako gospodyni i święta szykowała
. Zwykle zaczynało się od prania . Na wielkie pranie brała wolne z
pracy. Ojciec zanosił do pralni pralkę Franię i kilka wiader
węgla i drewna i rano przed wyjściem do racy rozpalał w piecu. W
piwnicy , w bloku , gdzie mieszkaliśmy była dla mieszkańców
pralnia i suszarnia. Klucz leżał u administratora i każdy miał
grafik prania. Nie pamiętam jak często przypadały terminy na
kolejnych mieszkańców , ale urządzanie wielkiego prania to była
swojego rodzaju blokowa tradycja. Potem , po wysuszeniu pranie się
składało i szło z tym wszystkim do magla. Magiel elektryczny był
w naszym bloku w sąsiedniej klatce i prowadziła go jedna z sąsiadek
– chyba w ten sposób zarabiała na życie. W następnej kolejności
było mycie okien pranie i prężenie firan. Nie wiem czy jest
jeszcze wiele osób , które to pamiętają . Wyprane i wykrochmalone
firany ( wtedy nie było stilonowych tylko z bawełnianych nici)
jeszcze mokre zanosiło się do prężenia. Kobieta, która się tym
trudniła upinała je na takich specjalnych ramach z dużą ilością
małych gwoździków wbitych u dołu i góry i suszyła, po czym
jakoś specjalnie składała, że się nie zaginały w trakcie
transportu a rozwieszone na oknie układały w równe fale. Sztywne
to było jak tektura i trzeszczało. Mnie osobiście bardzo się
takie „deskowate” firanki nie podobały. Uważałam ,że powinny
być miękkie i swobodnie się układać na oknie, ale kto by mnie
tam słuchał. Wszystkie sąsiadki krochmaliły i prężyły firany
więc moja matka też musiała , bo co by sobie myślały. W ogóle
matka miała zwyczaj krochmalenia wszystkiego z wyjątkiem majtek .
Nawet chustki do nosa. Nie cierpiałam tego a ojciec się wściekał,
bo takie sztywne chustki do nosa były drapiące i powodowały
otarcie, szczególnie gdy miało się katar i trzeba było często z
takich chusteczek korzystać. Te dzisiejsze, higieniczne , z
mięciutkiej ligniny mieli dopiero wymyślić . A wracając do
przygotowań świątecznych , po praniu i myciu okien przychodziła
kolej na gotowanie i pieczenie. Matka nigdy nie piekła placków w
piekarniku , tylko kazała ojcu zanosić do piekarni, gdzie za drobną
opłatą piekły się w piecu chlebowym. Był to dość powszechnie
praktykowany zwyczaj . Nie wiem dlaczego ludzie uważali,że w
domowym piekarniku placek nie mógł się udać. Ojciec placki
zanosił , ale klął w żywe kamienie . Zazwyczaj po odebraniu coś
matce nie pasowało. A to nie ten placek , chociaż były kartki z
nazwiskami , a to źle niesiony , bo usiadł itd. Na odpowiedź
ojca,ze następnym razem sama ma sobie zanieść i odebrać
odpowiadała wyzwiskami. Przygotowania do świąt przebiegały w tak
samo złej atmosferze jak i same święta. Jedzenie zwykle było byle
jakie . Przyszykowane na szybko i bez zaangażowania . Kiedy chciałam
pomóc i gotowanie wziąć na siebie słyszałam że się do tego nie
nadaję, nie umiem i w ogóle mam się wynosić z kuchni i parę
epitetów na dodatek. No to się wynosiłam , do niby swojego pokoju
czytać. Ojciec w tym czasie stał w kolejce po ryby . Oczywiście
musiały być karpie i koniecznie żywe. Nie wiadomo skąd się te
karpie w PRL – u wzięły i upowszechniły tak dalece ,ze dziś
większość sobie Wigilii bez karpia nie wyobraża , bo przecież
według starych książek kucharskich na Wigilię podawało się ryby
słodkowodne różnych gatunków ; i liny i sandacze i szczupaki i
okonie i śledzie i właściwie wszystko co miało płetwy i ogon i
pływało w stawach , rzekach i jeziorach. Żywe karpie lądowały
zwykle w wannie , na jakieś 2-3 dni. Po czym ojciec musiał je
uśmiercić. Czasami robiła to matka . Wymagało to ciężkiej ręki
i solidnego młotka . Może to i było nie humanitarne według
dzisiejszych standardów ( wtedy nikomu to do głowy nie przychodziło
– wszyscy traktowali to jak sposób na zdobycie świeżego
pożywienia ) ale miało tę zaletę ,że ryby były bardzo świeże
i raczej smaczne , a w każdym razie nie były przekarmione
sztucznymi paszami jak dziś.
Z wieczerza wigilijną matka się nie
wysilała, robiła zupę rybną , smażone karpie , kapustę z
grzybami , fasolkę z sosem beszamelowym , albo jeśli jej się nie
chciało to pomidorowym i kompot z suszonych owoców. Ot tak byle
szybciej mieć wszystko z głowy. Kiedy pojawiły się w sklepach
sztuczne choinki natychmiast taką kupiła. Mnie się nie podobał
taki wyliniały „ogigiel” - jak to się u nas mówi, który na
dodatek nie pachniał , ale matka po prostu wpadła w zachwyt i
długie lata ta plastikowa choinka w domu straszyła. Wspólnych
kolęd nie śpiewaliśmy. Ojciec kupił kilka płyt i zwykle włączał
w trakcie wieczerzy. Przyznać muszę,że w tym względzie się
postarał, kupił w wykonaniu najlepszych naszych śpiewaków
operowych więc przynajmniej brzmiały pięknie. Potem w świąteczne
dni każdy zajmował się sobą . Ja czytałam , ojciec czytał lub
rozwiązywał krzyżówki, matka przeglądała jakieś gazety ,
oglądała telewizję i próbowała mi wciskać jedzenie.
Przygotowania do Świąt
Wielkanocnych przebiegały mniej – więcej podobnie , tyle
tylko,że dochodziło jeszcze wielkie trzepanie dywanów. Dywan się
zwijało, wynosiło na podwórko, rozwieszało na trzepaku, a potem
waliło w niego wiklinową albo metalową trzepaczką tak długo,aż
kurz przestał lecieć. Dobre dwa tygodnie przed każdymi świętami
na podwórkach rozlegały się od rana do wieczora głuche odgłosy
walenia trzepaczką w dywan.
Gotowanie i pieczenie przebiegało
również podobnie. Przed Wielkanocą było nawet mniej pracy , bo i
stół był mniej zasobny. Menu składało się z białej kiełbasy,
jajek , szynki i jakiejś pieczeni podanej na zimno lub galartu.
Tradycyjnie na świątecznym stole musiały znaleźć się nowalijki;
sałata , rzodkiewka i szczypiorek a w koszyczku wystana w długich
kolejkach pomarańcza .
Święta jakiekolwiek by nie były
miały jednak swój urok . Czekało się na nie , choćby dla
atrakcji w postaci pomarańczy, szynki i nowalijek. Na co dzień
jedzenia nie brakowało , jednak szynka czy pomarańcze bywały
rzadko. Sałaty, rzodkiewek czy pomidorów nikt z krajów o lżejszym
od naszego klimacie nie sprowadzał dlatego najwcześniej pojawiały
się dopiero w okresie Wielkanocy. Za to jak smakowały! Teraz żadna
potrawa nie jest już atrakcją , w sklepach i na straganach
wszystkiego pełno .
Innych świąt w naszym domu się nie
obchodziło, a w każdym razie nie było do nich przygotowań, bo
oczywiście było i Boże Ciało , co wiązało się wyłącznie z
pójściem na procesję . Świętowało się też święta państwowe,
czyli wówczas 1-Maja i 22-Lipca. Były to jednak typowe świeckie
święta i jak dla mnie jedyną atrakcją były lody . Dostawałam
parę złotych od rodziców i po pochodzie pierwszomajowym szliśmy
całą paczką na lody i oranżadę. Lody były pyszne, sprzedawano
je z dużych termosów , nakładano 1,2 lub 3 kulki do złożonych w
literkę V wafelków. Kapało z nich i zwykle brudziliśmy się nimi
niemiłosiernie ale smakowały nam wybornie. Zarówno w 1 Maja jak i
22 lipca były organizowane w mieście festyny , mecze, zawody
sportowe i tańce pod gołym niebem oraz „rzucali” dodatkową
ilość towarów , głównie kiełbasy , którą można było kupić
w budach i straganach otwartych z okazji święta.
Dość powszechnie świętowało się
też imieniny. Do rodziców najczęściej przychodzili z tej okazji
znajomi. Rodzinnego świętowania imienin nie było. Ja również
mogłam z okazji imienin zapraszać koleżanki i kolegów. Matka
szykowała mi jakąś galaretkę z bitą śmietaną , co było
wówczas pewną atrakcją - bo galaretka rzadko pojawiała się w
sklepach, ciastka, cukierki i wodę z sokiem albo kompot . Przyjęcia
dla dzieci nie były skomplikowane i nikt specjalnie ich nie
szykował. Do szkoły , jak to było przyjęte zanosiłam cukierki i
częstowałam koleżanki i kolegów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz