piątek, 27 kwietnia 2012

Świętowanie


W domu nawet w święta działo się źle i wybuchały kłótnie . Jak zwykle każdy powód był dobry. Właściwie to nie pamiętam zwyczajnych , spokojnie mijających świąt w domu rodziców. Nie pamiętam żadnych świąt, poza jakimiś fragmentami. Najczęściej uciekałam do babci , ale jeśli już zdarzało się ,że spędzałam święta w domu, to nigdy nie były udane. Po szufladach tłucze się jedno jedyne zdjęcie z mojego dzieciństwa przy choince. Siedzę na nim w fotelu obok choinki ubrana w koszmarną modrakową suknię z czerwonym ni to krawatem ni to kokardą . Świąt nie pamiętam , ale tę koszmarną kieckę owszem. Jakiś inny fragment kojarzy mi się awantura o prezent. Mogłam mieć wtedy z 10 lat . Uzbierałam jakieś pieniądze na prezenty gwiazdkowe dla rodziców. Dla ojca kalendarzyk, dla matki jakiś wisiorek – taki zwykły imitacja srebra , z kolorowym szkiełkiem. Zamiast „dziękuję” usłyszałam „ile kosztował?” . Ojciec podarował wtedy matce piękną srebrną grawerowaną bransoletę . Oczywiście też zapytała ile kosztowała . Nie założyła ani razu ani mojego wisiorka ani bransolety od ojca. Kiedyś , gdy byłam już dorosła pożyczyłam ją od niej i nie oddałam. Nie wiem czy w ogóle pamięta, że taką miała. Była jeszcze jakaś afera świąteczna z powodu sosu do fasolki i mojej choroby. W młodości chora byłam tylko raz , na odrę i zdarzyło się to jakieś dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia . Prawie całe święta przespałam , a przy Wigilii matka siedziała obrażona ,że nie chcę jeść. Nie tyle nie chciałam co nie mogłam z powodu gorączki . No i jedzenie przygotowane przez matkę mi nie smakowało .
Czasem w przypływie dobrego humoru matka postanowiła się wykazać jako gospodyni i święta szykowała . Zwykle zaczynało się od prania . Na wielkie pranie brała wolne z pracy. Ojciec zanosił do pralni pralkę Franię i kilka wiader węgla i drewna i rano przed wyjściem do racy rozpalał w piecu. W piwnicy , w bloku , gdzie mieszkaliśmy była dla mieszkańców pralnia i suszarnia. Klucz leżał u administratora i każdy miał grafik prania. Nie pamiętam jak często przypadały terminy na kolejnych mieszkańców , ale urządzanie wielkiego prania to była swojego rodzaju blokowa tradycja. Potem , po wysuszeniu pranie się składało i szło z tym wszystkim do magla. Magiel elektryczny był w naszym bloku w sąsiedniej klatce i prowadziła go jedna z sąsiadek – chyba w ten sposób zarabiała na życie. W następnej kolejności było mycie okien pranie i prężenie firan. Nie wiem czy jest jeszcze wiele osób , które to pamiętają . Wyprane i wykrochmalone firany ( wtedy nie było stilonowych tylko z bawełnianych nici) jeszcze mokre zanosiło się do prężenia. Kobieta, która się tym trudniła upinała je na takich specjalnych ramach z dużą ilością małych gwoździków wbitych u dołu i góry i suszyła, po czym jakoś specjalnie składała, że się nie zaginały w trakcie transportu a rozwieszone na oknie układały w równe fale. Sztywne to było jak tektura i trzeszczało. Mnie osobiście bardzo się takie „deskowate” firanki nie podobały. Uważałam ,że powinny być miękkie i swobodnie się układać na oknie, ale kto by mnie tam słuchał. Wszystkie sąsiadki krochmaliły i prężyły firany więc moja matka też musiała , bo co by sobie myślały. W ogóle matka miała zwyczaj krochmalenia wszystkiego z wyjątkiem majtek . Nawet chustki do nosa. Nie cierpiałam tego a ojciec się wściekał, bo takie sztywne chustki do nosa były drapiące i powodowały otarcie, szczególnie gdy miało się katar i trzeba było często z takich chusteczek korzystać. Te dzisiejsze, higieniczne , z mięciutkiej ligniny mieli dopiero wymyślić . A wracając do przygotowań świątecznych , po praniu i myciu okien przychodziła kolej na gotowanie i pieczenie. Matka nigdy nie piekła placków w piekarniku , tylko kazała ojcu zanosić do piekarni, gdzie za drobną opłatą piekły się w piecu chlebowym. Był to dość powszechnie praktykowany zwyczaj . Nie wiem dlaczego ludzie uważali,że w domowym piekarniku placek nie mógł się udać. Ojciec placki zanosił , ale klął w żywe kamienie . Zazwyczaj po odebraniu coś matce nie pasowało. A to nie ten placek , chociaż były kartki z nazwiskami , a to źle niesiony , bo usiadł itd. Na odpowiedź ojca,ze następnym razem sama ma sobie zanieść i odebrać odpowiadała wyzwiskami. Przygotowania do świąt przebiegały w tak samo złej atmosferze jak i same święta. Jedzenie zwykle było byle jakie . Przyszykowane na szybko i bez zaangażowania . Kiedy chciałam pomóc i gotowanie wziąć na siebie słyszałam że się do tego nie nadaję, nie umiem i w ogóle mam się wynosić z kuchni i parę epitetów na dodatek. No to się wynosiłam , do niby swojego pokoju czytać. Ojciec w tym czasie stał w kolejce po ryby . Oczywiście musiały być karpie i koniecznie żywe. Nie wiadomo skąd się te karpie w PRL – u wzięły i upowszechniły tak dalece ,ze dziś większość sobie Wigilii bez karpia nie wyobraża , bo przecież według starych książek kucharskich na Wigilię podawało się ryby słodkowodne różnych gatunków ; i liny i sandacze i szczupaki i okonie i śledzie i właściwie wszystko co miało płetwy i ogon i pływało w stawach , rzekach i jeziorach. Żywe karpie lądowały zwykle w wannie , na jakieś 2-3 dni. Po czym ojciec musiał je uśmiercić. Czasami robiła to matka . Wymagało to ciężkiej ręki i solidnego młotka . Może to i było nie humanitarne według dzisiejszych standardów ( wtedy nikomu to do głowy nie przychodziło – wszyscy traktowali to jak sposób na zdobycie świeżego pożywienia ) ale miało tę zaletę ,że ryby były bardzo świeże i raczej smaczne , a w każdym razie nie były przekarmione sztucznymi paszami jak dziś.
Z wieczerza wigilijną matka się nie wysilała, robiła zupę rybną , smażone karpie , kapustę z grzybami , fasolkę z sosem beszamelowym , albo jeśli jej się nie chciało to pomidorowym i kompot z suszonych owoców. Ot tak byle szybciej mieć wszystko z głowy. Kiedy pojawiły się w sklepach sztuczne choinki natychmiast taką kupiła. Mnie się nie podobał taki wyliniały „ogigiel” - jak to się u nas mówi, który na dodatek nie pachniał , ale matka po prostu wpadła w zachwyt i długie lata ta plastikowa choinka w domu straszyła. Wspólnych kolęd nie śpiewaliśmy. Ojciec kupił kilka płyt i zwykle włączał w trakcie wieczerzy. Przyznać muszę,że w tym względzie się postarał, kupił w wykonaniu najlepszych naszych śpiewaków operowych więc przynajmniej brzmiały pięknie. Potem w świąteczne dni każdy zajmował się sobą . Ja czytałam , ojciec czytał lub rozwiązywał krzyżówki, matka przeglądała jakieś gazety , oglądała telewizję i próbowała mi wciskać jedzenie.
Przygotowania do Świąt Wielkanocnych przebiegały mniej – więcej podobnie , tyle tylko,że dochodziło jeszcze wielkie trzepanie dywanów. Dywan się zwijało, wynosiło na podwórko, rozwieszało na trzepaku, a potem waliło w niego wiklinową albo metalową trzepaczką tak długo,aż kurz przestał lecieć. Dobre dwa tygodnie przed każdymi świętami na podwórkach rozlegały się od rana do wieczora głuche odgłosy walenia trzepaczką w dywan.
Gotowanie i pieczenie przebiegało również podobnie. Przed Wielkanocą było nawet mniej pracy , bo i stół był mniej zasobny. Menu składało się z białej kiełbasy, jajek , szynki i jakiejś pieczeni podanej na zimno lub galartu. Tradycyjnie na świątecznym stole musiały znaleźć się nowalijki; sałata , rzodkiewka i szczypiorek a w koszyczku wystana w długich kolejkach pomarańcza .
Święta jakiekolwiek by nie były miały jednak swój urok . Czekało się na nie , choćby dla atrakcji w postaci pomarańczy, szynki i nowalijek. Na co dzień jedzenia nie brakowało , jednak szynka czy pomarańcze bywały rzadko. Sałaty, rzodkiewek czy pomidorów nikt z krajów o lżejszym od naszego klimacie nie sprowadzał dlatego najwcześniej pojawiały się dopiero w okresie Wielkanocy. Za to jak smakowały! Teraz żadna potrawa nie jest już atrakcją , w sklepach i na straganach wszystkiego pełno .
Innych świąt w naszym domu się nie obchodziło, a w każdym razie nie było do nich przygotowań, bo oczywiście było i Boże Ciało , co wiązało się wyłącznie z pójściem na procesję . Świętowało się też święta państwowe, czyli wówczas 1-Maja i 22-Lipca. Były to jednak typowe świeckie święta i jak dla mnie jedyną atrakcją były lody . Dostawałam parę złotych od rodziców i po pochodzie pierwszomajowym szliśmy całą paczką na lody i oranżadę. Lody były pyszne, sprzedawano je z dużych termosów , nakładano 1,2 lub 3 kulki do złożonych w literkę V wafelków. Kapało z nich i zwykle brudziliśmy się nimi niemiłosiernie ale smakowały nam wybornie. Zarówno w 1 Maja jak i 22 lipca były organizowane w mieście festyny , mecze, zawody sportowe i tańce pod gołym niebem oraz „rzucali” dodatkową ilość towarów , głównie kiełbasy , którą można było kupić w budach i straganach otwartych z okazji święta.
Dość powszechnie świętowało się też imieniny. Do rodziców najczęściej przychodzili z tej okazji znajomi. Rodzinnego świętowania imienin nie było. Ja również mogłam z okazji imienin zapraszać koleżanki i kolegów. Matka szykowała mi jakąś galaretkę z bitą śmietaną , co było wówczas pewną atrakcją - bo galaretka rzadko pojawiała się w sklepach, ciastka, cukierki i wodę z sokiem albo kompot . Przyjęcia dla dzieci nie były skomplikowane i nikt specjalnie ich nie szykował. Do szkoły , jak to było przyjęte zanosiłam cukierki i częstowałam koleżanki i kolegów.   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz