Największym oryginałem wśród
naszego grona profesorskiego był historyk , nazywany przez nas
pieszczotliwie Uszatkiem. Skąd to przezwisko ? Nie mam pojęcia.
Byliśmy kolejnym rocznikiem , który tej wdzięcznej ksywki używał.
Mogę się tylko domyślać. Uszatek miał ogromną rozczochraną
głowę , nie pasująca do całości , którą ( prawdopodobnie z
powodu jakiegoś schorzenia , albo tiku ) nosił zwieszoną na lewą
stronę . Podśmiewaliśmy się ,że nadmiar wiedzy mu ciąży stąd
to pochylenie. Był chudy , i miał wielkie , nieproporcjonalne
dłonie , którymi podkreślał wygłaszane kwestie wyrzucając je do
przodu na wysokości głowy. Już samo to czyniło go oryginałem.
Sposób ubierania się jeszcze tę oryginalność podkreślał.
Zawsze chodził w marynarce w tzw. pepitkę , koszuli z niedopiętym
pod szyją kołnierzykiem , szarych lub bordowych spodniach z
opadającymi na buty nogawkami , z nieodłączną ogromną , skórzaną
teczką pełną książek i czarnym parasolem na długiej drewnianej
rączce, a jeśli było chłodno zakładał na to beżowy prochowiec
w stylu filmowego porucznika Colombo. Był historykiem pasjonatem.
Znał wszystkie wydawane aktualnie książki naukowe i popularno -
naukowe, cytował nawet ich fragmenty, przytaczał teksty źródłowe,
sypał jak z rękawa historycznymi anegdotami i powtarzał
,przekonując nas do poznawania historii zdaniem „to jest
ciekaaaaawe dziateczki kochane ( tu następowało wyrzucenie rąk do
przodu ) , to się czyta lepiej niż najlepszy krymiiinaaał!” Mnie
namawiać nie musiał. Pierwszy raz spojrzał na mnie swoim
„łaskawszym” , profesorskim okiem na drugiej czy trzeciej lekcji
. Przy okazji wyczytywania listy obecności , jeśli trafił na
nazwisko związane z jakąś postacią historyczną pytał delikwenta
czy wie jaka to postać mogła być jego przodkiem. Były w klasie ze
3-4 historyczne nazwiska – czy coś miały z przodkami wspólnego
tego nie wiem. Ja nie mam ; pochodzimy z całkiem innej linii
genealogicznej i innych rejonów kraju, ale jak mogłabym nie znać
mojego potencjalnego protoplasty o tym samym nazwisku ? Wymieniłam ,
szlachcica i dowódcę kondotierów – jedynych zresztą w historii
naszego Kraju , postać nie szczególnie świetlaną , powiedziałam
czym się zajmował , jakimi zasadami rządził on i jego wojsko ,
opowiedziałam o uzbrojeniu , kampaniach i grabieżach , a na koniec
dodałam ,że takiego wojownika można zobaczyć na obrazie
Rembrandta . Uszatkowi głowa coraz niżej opadała z wrażenia ,
mało na katedrę nie opadła , a kiedy skończyłam , długo milczał
, a na koniec powiedział tylko „ no tak, tak” , „bardzo
dobrze, bardzo dobrze”... Po czym zaczął czytać dalej listę
obecności. Na następnej lekcji wywołał mnie do odpowiedzi . Potem
zdarzyło się tak,ze kilka razy wdałam się w dyskusję z
profesorem na tematy historyczne. Ciężko było, bo znał wszystkie
opracowania i niemal potrafił powiedzieć na której stronie mieści
się stosowny fragment ale dawałam sobie jakoś radę. Klasa
oczywiście stwierdziła,że na tym skorzysta. Jak chcieli uniknąć
pytania podkręcali mnie na tzw. „dyskusję” . Dwa razy mi
powtarzać nie było trzeba , bo historia mnie pasjonowała więc
mnie to bawiło. Ale na półrocze oceny bardzo dobrej nie dostałam.
Kiedy Uszatek ogłosił to w klasie , moim koleżankom i kolegom
szczęki z lekka opadły . Solidarnie i zgodnie zaprotestowali „
jak to , ona nie ma piątki , przecież się interesuje , książki
czyta !” Po każdym takim okrzyku profesor cierpliwie odpowiadał
„ciiichooo, wieeem” ale piątki mi nie postawił. Uznał,że ode
mnie może wymagać więcej i na tę piątkę będę sobie musiała
więcej popracować. Opanowanie tematu na poziomie podręcznika nie
wystarczy. Odpuścił dopiero kiedy na lekcję przyniosłam pewną
książkę . Jakieś opasłe tomisko o średniowieczu , położyłam
je na ławce , na podręczniku i zeszycie , bo profesor wymagał,
żeby zeszyt i książka do historii leżały w górnym, prawym rogu
ławki , a przybory do pisania w otwartym piórniku na wprost. Ot
taka profesorska fanaberia, której nikt nie śmiał zakwestionować
. Siedziałam w pierwszej ławce tuż przy wejściu więc kiedy
profesor wchodził do klasy z głową opadającą w dół , pierwszą
rzeczą , którą zobaczył musiała być owa książka . Zobaczył ,
a jakże. Nie dał po sobie niczego poznać , odczytał listę ,
kazał zapisać temat lekcji i dopiero potem podszedł do mnie i
grzecznie zapytał czy może zobaczyć moją książkę . Oczywiście
zaraz ją mu podałam. Przeczytał autora i tytuł , po czym notki na
obwolutach, przerzucił kilka kartek i zagłębił się w lekturze
stojąc obok naszej ławki. Trwało to dobrych kilka minut , po czym
zamknął książkę odłożył mi na ławkę i stwierdził jak
zwykle „to jest cieeeekaaawe dziateczki kochane , to się czyta jak
najlepszy kryyyymiiiinał „. Po czym spytał : czyatałaś ? Czytam
, zostały mi dwa ostatnie rozdziały – grzecznie odpowiedziałam
profesorowi . „ To dobrze, to dobrze; tej nie czytałem , ale mam
tego samego autora coś tam”– już nie pamiętam co wymienił. Za
jakiś czas przyuważyłam kiedy otwierał teczke tę samą książę
, którą przyniosłam na lekcję . Odtąd z historii miałam u niego
piątki. Wyglądało na to,ze uczennica przerosła profesora ,
przynajmniej jeśli chodzi o jedno przeczytane opracowanie , bo poza
tym nie było takiego , który by mu dorównał w okolicy. W połowie
klasy drugiej z żalem żegnaliśmy profesora Uszatka, który
opuszczał naszą budę i obejmował stanowisko kustosza w naszym
miejscowym muzeum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz