sobota, 12 maja 2012

Początek zmian - cd


Nikt też problemu nie robił z tego ,ze dzieci czy młodzież chodzą do szkoły na drugą zmianę . Ja chodziłam. W pierwszej i przez część drugiej klasy w podstawówce i w pierwszym półroczu klasy pierwszej LO , potem była zamiana . Trzy klasy ogólne chodziły na popołudnie,profilowane rano.
Lekcje trwały długo , po 6-7 , bywało,że nawet 8 godzin dziennie i 4 do 5 w soboty, bo w tamtych czasach takiego przywileju jak wolne soboty nie było. W liceum nie wymagano od nas chodzenia w satynowym fartuchu z białym kołnierzem , ale należało nosić ciemny strój , najlepiej granatowy lub
czarny ( choć mógł być i inny kolor) lub z niewielkimi dodatkami innych ,obowiązkowo z tarczą na rękawie. Zaleceń co do kroju i materiałów nie było. Ktoś nosił sweter , ktoś inny żakiet lub marynarkę czy bluzę , uszła nawet flanelowa koszula w kratę – jaką dziś noszą robotnicy , byle miała tarczę i stonowane kolory. Makijaż i farba lub trwała na głowie niedopuszczalne. Bluzka na ramiączkach lub z dużym dekoldem czy spódniczka krótsza niż do kolan również . Odwołania nie było. Nawet na szkolnych zabawach obowiązywały te same zasady. Jedynym wyjątkiem była studniówka , ale o tym będzie później. Ja nosiłam modrakową ( jak zwykle – gust mojej matki) bluzę z biało-czarnymi naszywkami na rękawach i obojczyku i stójką , z początku przewiązywałam ją w pasie wiązaniem , które należało do całości , ale po czasie szybko z tego zrezygnowałam i nosiłam ją luźno opadającą na spodnie lub spódnicę. Miałam fajny czarny sweter z kolorową aplikacją pod szyją – pojęcia nie mam dlaczego matka mi go kupiła ( może ją koleżanki namówiły jak to często bywało)i chciałam go nosić do szkoły, ale uparła się na tę bluzę , a ponieważ podobał mi się jej fason i ładnie na mnie leżała , wredny,modrakowy kolor jakoś przecierpiałam. Modzie szkolnej muszę poświęcić parę zdań , bo to ciekawa sprawa. Nie znaliśmy jeszcze czegoś takiego jak „subkultury”. Słyszeliśmy coś tam od rodziców o tępionych w latach 50i 60-tych tzw. „bikiniarzach „ docierały wieści o hippisach , ale generalnie nie istniały subkultury w dzisiejszym rozumieniu. To przyszło później. Mody powstawały spontanicznie . W naszej poczciwej budzie na co dzień obowiązywały ciemne stroje i tarcza , a po lekcjach jakieś spodnie ( z taniego , krajowego dżinsu lub drelichu ; o prawdziwych „raiflach” lub „levisach” z Pewexu większość z nas mogła najwyżej pomarzyć )lub spódnica , flanelowa koszula , o co najmniej rozmiar za duży sweter .
Przebojem była wojskowa kurtka moro . Guziki z orzełkiem nosili tylko najodważniejsi , wszyscy inni przyszywali do takich kurtek zwykłe . Bo za noszenie kurtki moro z guzikami z Godłem Państwowym groziły sankcje karne . Traktowano to jako profanację munduru. Guziki z orzełkiem wolno było nosić tylko służbom mundurowym. Na kurtki moro też krzywo władze patrzyły i nie raz młodzież zaliczyła reprymendę od patrolu milicji , ale zrobić nic za to nie mogli. No i rzecz najważniejsza ; torba od maski p-gaz ! Obiekt naszych westchnień i pożądania. Kto taką posiadał był mówiąc dzisiejszym żargonem super trendy . Na nogach nosiło się krajowej produkcji „adidasy” lub inne obuwie lubianej marki „Relax” . Stroić i malować się nie wypadało. Włosy nosiło się albo rozpuszczone albo zaplecione w warkocz lub koński ogon , większość chłopaków nosiła obcięte krótko , z tyłu lekko spadające na kołnierzyk i taki niedogolony zarost , jeśli któryś go miał i się golił. 
Na uroczystości szkolne oraz imieniny wychowawcy i dyrektora obowiązywał strój galowy biało- czarny. W naszym LO przyjęło się,że chłopaki na takie okazje zakładali białe koszule i muszki . W krawatach pokazać się im nie wypadało. Dziewczyny obowiązkowo spódnice „midi”.
Szkoły różniły się od siebie modą . Technikum elektroniczne i mleczarskie ubierało się podobnie jak my. Luz : szare lub czarne swetry zakładane na koszule z kołnierzykami. Technikum weterynaryjne – prawie w 100% męskie nosiło się na czarno; czarne spodnie i swetry lub marynarki a do tego obowiązkowo czarne parasole na długiej drewnianej rączce i zamiast torby kwadratowa teczka-dyplomatka, czarna oczywiście. Ci się mocno wyróżniali i obnosili ze swoim stylem po mieście. Swoją drogą taki parasol musiał zwyczajnie zawadzać i uprzykrzać życie chłopakom, bo gdzie to zostawić np. na czas lekcji , albo wf .
Równie pożądane przez nas było posiadanie prawdziwych dżinsów. Najlepiej takich znoszonych . Nazywaliśmy je wycierusami . Jeśli komuś udało się takie kupić , a w Pewexach kosztowały około 20 $ , co na tamte czasy było prawdziwą fortuną , a decydował o tym przelicznik dolarowy lub dostać w prezencie od rodziny z Zachodu lub ze Stanów czy tez kupić od kogoś , kto wracał z kontraktu za granicą lub rejsu , natychmiast trzeba im było nadać odpowiednio wytarty wygląd. W tym celu moczyło się takie spodnie w wodzie, brało kawałek cegły i tarło tak długo aż nowy dżins się wytarł. Nikomu nie chciało się czekać aż same nabiorą patyny. Wspomniałam o Pewexach więc muszę wyjaśnić o co chodzi . Zanim zmieniono nazwę na Pewex funkcjonowało to jako sklep za bony dolarowe i nie wiem dlaczego miało coś wspólnego z PKO – jedyną oprócz NPB i Bankiem Spółdzielczym istniejącą wówczas instytucją finansową . Walutą obrotową w tych sklepach były bony PKO , których wartość równała się wartości dolara . Czyli : jeśli dolar kosztował 10zl np. ( a nie pamiętam ile kosztował , to tylko przykład), bon w PKO kupowało się za 10zł . Jasne,że ta niby waluta obowiązywała tylko w tych sklepach , przemianowanych nieco późnej na Pewexy. W Pewexach natomiast można było kupić towar za bony i za dolary oraz Marki RFN-nowskie , których co ciekawe oficjalnie posiadać nie było wolno. Stąd pochodzi „instytucja” cinkciarza – mocno podejrzana zresztą. Cinkciarze zawsze dysponowali twardą walutą ,snuli się w okolicach Pewexów, dworców a w większych miastach i hoteli i handlowali, bywało,ze sprzedawali fałszywki. Parę ładnych fortun z tego pokrętnego procederu w mieście wyrosło. Dodawać nie muszę ,że Pewexy obfitowały we wszelkiego rodzaju towary pochodzenia zachodniego i amerykańskiego. Jak nam się wydawało - luksusowe towary :urządzenia grające , soki owocowe, perfumy , ciuchy ,kawa nescafe , odżywki dla niemowląt – naszpikowane chemią do granic możliwości , kosmetyki itp. Dzisiaj żaden luksus. W pierwszej z brzegu drogerii można kupić „Old Spisa „ , ciuchy sprzedają wszystkie galerie handlowe a kawę „neskę” : jak ją nazywano ,mają w różnych gatunkach w każdym sklepiku osiedlowym. Wtedy każdy facet marzył o Old Spisie , a kobieta o perfumach Chanel 5 . Zawsze uważałam ,że te perfumy śmierdzą tak samo jak sprzedawane przez Rosjanki z miejscowej jednostki wojskowej „Duchi”niby fiołkowe czy bzowe , ale większość kobiet dała by się za Chanel pokroić. To zresztą jest dość zrozumiałe. Dóbr luksusowych na rynku brakowało, a wkrótce miały zniknąć zupełnie , również te podstawowe. Rósł więc mit bogatego, zasobnego we wszelkie dobra Zachodu a zwykły sok, kawa czy odżywka dla niemowląt stawała się obiektem marzeń. My młodzi marzyliśmy wtedy o dżinsach , dobrym sprzęcie grającym i płytach Bitels-ów, Presleya , Deep Purple i innych . Muzykę i wykonawców znaliśmy z radia Luxembourg , nagrywaliśmy ją na szpulowe magnetofony „Tonetka „ lub „Miełodia” za pomocą ustawionych obok radia mikrofonów , płyt jednak kupić w księgarniach i sklepach muzycznych nie było można. W radiu też nie często można ją było usłyszeć - czasami w radiowej „Trójce” i „Lecie z Radiem” . Trochę lepiej było z kinem, choć te najciekawsze , światowe hity wyświetlano tylko na seansach studyjnych.
Nauka w liceum wymagała od nas młodych ludzi wiele wysiłku. Wymagania stawiano nam znacznie wyższe niż w szkole podstawowej i bywało,że nawet najlepsi uczniowie po przejściu do liceum miewali dostateczne albo w ogóle nie dawali sobie rady. Większość czasu poświęcaliśmy więc nauce. My z pierwszej humanistycznej dodatkowo czytaniu większej ilości lektur niż pozostałe klasy i pisaniu długich wypracowań . Mniej niż 7 stron nie było dobrze widziane przez polonistę , no chyba,że ktoś napisał tak treściwie i przemyślanie ,ze nie mógł niczego zarzucić, co zdarzało się dość rzadko. Za ilość ocen nie wystawiał , ale za poprawny styl i zawartość merytoryczną i poprawność gramatyczna i interpunkcyjną już owszem. Nie wymagał , co nam się bardzo podobało powielania interpretacji z podręczników czy innych opracowań . Wystarczyło napisać co się myśli i dobrze uzasadnić. Nie miał też zwyczaju wzywać z zeszytem do odpowiedzi , chyba,że chodziło o wydeklamowanie zadanego wiersza , a jedynie rzucał temat do dyskusji i wskazywał pierwszą osobę , która miała ją podjąć . Następne mogły się wypowiadać nawet nie podnosząc ręki . Bardzo nam ta forma nauki odpowiadała . Często dyskusje przeciągały się na przerwy i ciągnęły nawet po lekcjach już bez udziału profesora. Stawiał za to oceny autorom najciekawszych wypowiedzi i najaktywniejszym. Czasami , kiedy mu podpadliśmy kazał nam podchodzić z zeszytem do biurka , po cichu czytał nasze prace i bez słowa stawiał ocenę , po czym zamykał zeszyt , rzucał go delikwentowi z jednym słowem: „na miejsce!”. Blady strach na nas wtedy padał, bo to znaczyło,że nawet największy kujon mógł liczyć najwyżej na 3. Kujonów nie lubił , mieli piątki , bo wykuli i byli pod każdym względem poprawni , ale sympatią profesora się nie cieszyli. Parę epizodów z polonistą – maniakiem jeszcze opiszę , jednak muszę parę zdań poświęcić i innym .


3 komentarze:

  1. Niestety pamiętam te różnice "poziomowe" między podstawówką, a szkołą średnią.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemu niestety? My to traktowaliśmy jako rzecz oczywistą . Wyższy poziom nauki - wyższe wymagania . Nikogo to nie dziwiło.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety, bo kiedy zaczęłam chodzić do szkoły średniej, to mój "czerwony pasek" ze świadectwa mogę sobie... i niestety poddałam się:(

    OdpowiedzUsuń