Nikt też problemu nie robił z tego
,ze dzieci czy młodzież chodzą do szkoły na drugą zmianę . Ja
chodziłam. W pierwszej i przez część drugiej klasy w podstawówce
i w pierwszym półroczu klasy pierwszej LO , potem była zamiana .
Trzy klasy ogólne chodziły na popołudnie,profilowane rano.
Lekcje trwały długo , po 6-7 ,
bywało,że nawet 8 godzin dziennie i 4 do 5 w soboty, bo w tamtych
czasach takiego przywileju jak wolne soboty nie było. W liceum nie
wymagano od nas chodzenia w satynowym fartuchu z białym kołnierzem
, ale należało nosić ciemny strój , najlepiej granatowy lub
czarny ( choć mógł być i inny
kolor) lub z niewielkimi dodatkami innych ,obowiązkowo z tarczą na
rękawie. Zaleceń co do kroju i materiałów nie było. Ktoś nosił
sweter , ktoś inny żakiet lub marynarkę czy bluzę , uszła nawet
flanelowa koszula w kratę – jaką dziś noszą robotnicy , byle
miała tarczę i stonowane kolory. Makijaż i farba lub trwała na
głowie niedopuszczalne. Bluzka na ramiączkach lub z dużym dekoldem
czy spódniczka krótsza niż do kolan również . Odwołania nie
było. Nawet na szkolnych zabawach obowiązywały te same zasady.
Jedynym wyjątkiem była studniówka , ale o tym będzie później.
Ja nosiłam modrakową ( jak zwykle – gust mojej matki) bluzę z
biało-czarnymi naszywkami na rękawach i obojczyku i stójką , z
początku przewiązywałam ją w pasie wiązaniem , które należało
do całości , ale po czasie szybko z tego zrezygnowałam i nosiłam
ją luźno opadającą na spodnie lub spódnicę. Miałam fajny
czarny sweter z kolorową aplikacją pod szyją – pojęcia nie mam
dlaczego matka mi go kupiła ( może ją koleżanki namówiły jak to
często bywało)i chciałam go nosić do szkoły, ale uparła się na
tę bluzę , a ponieważ podobał mi się jej fason i ładnie na mnie
leżała , wredny,modrakowy kolor jakoś przecierpiałam. Modzie
szkolnej muszę poświęcić parę zdań , bo to ciekawa sprawa. Nie
znaliśmy jeszcze czegoś takiego jak „subkultury”. Słyszeliśmy
coś tam od rodziców o tępionych w latach 50i 60-tych tzw.
„bikiniarzach „ docierały wieści o hippisach , ale generalnie
nie istniały subkultury w dzisiejszym rozumieniu. To przyszło
później. Mody powstawały spontanicznie . W naszej poczciwej budzie
na co dzień obowiązywały ciemne stroje i tarcza , a po lekcjach
jakieś spodnie ( z taniego , krajowego dżinsu lub drelichu ; o
prawdziwych „raiflach” lub „levisach” z Pewexu większość
z nas mogła najwyżej pomarzyć )lub spódnica , flanelowa koszula ,
o co najmniej rozmiar za duży sweter .
Przebojem była wojskowa kurtka moro .
Guziki z orzełkiem nosili tylko najodważniejsi , wszyscy inni
przyszywali do takich kurtek zwykłe . Bo za noszenie kurtki moro z
guzikami z Godłem Państwowym groziły sankcje karne . Traktowano to
jako profanację munduru. Guziki z orzełkiem wolno było nosić
tylko służbom mundurowym. Na kurtki moro też krzywo władze
patrzyły i nie raz młodzież zaliczyła reprymendę od patrolu
milicji , ale zrobić nic za to nie mogli. No i rzecz najważniejsza
; torba od maski p-gaz ! Obiekt naszych westchnień i pożądania.
Kto taką posiadał był mówiąc dzisiejszym żargonem super trendy
. Na nogach nosiło się krajowej produkcji „adidasy” lub inne
obuwie lubianej marki „Relax” . Stroić i malować się nie
wypadało. Włosy nosiło się albo rozpuszczone albo zaplecione w
warkocz lub koński ogon , większość chłopaków nosiła obcięte
krótko , z tyłu lekko spadające na kołnierzyk i taki niedogolony zarost , jeśli któryś go miał i się golił.
Na uroczystości szkolne oraz imieniny
wychowawcy i dyrektora obowiązywał strój galowy biało- czarny. W
naszym LO przyjęło się,że chłopaki na takie okazje zakładali
białe koszule i muszki . W krawatach pokazać się im nie wypadało.
Dziewczyny obowiązkowo spódnice „midi”.
Szkoły różniły się od siebie modą
. Technikum elektroniczne i mleczarskie ubierało się podobnie jak
my. Luz : szare lub czarne swetry zakładane na koszule z
kołnierzykami. Technikum weterynaryjne – prawie w 100% męskie
nosiło się na czarno; czarne spodnie i swetry lub marynarki a do
tego obowiązkowo czarne parasole na długiej drewnianej rączce i
zamiast torby kwadratowa teczka-dyplomatka, czarna oczywiście. Ci
się mocno wyróżniali i obnosili ze swoim stylem po mieście. Swoją
drogą taki parasol musiał zwyczajnie zawadzać i uprzykrzać życie
chłopakom, bo gdzie to zostawić np. na czas lekcji , albo wf .
Równie pożądane przez nas było
posiadanie prawdziwych dżinsów. Najlepiej takich znoszonych .
Nazywaliśmy je wycierusami . Jeśli komuś udało się takie kupić
, a w Pewexach kosztowały około 20 $ , co na tamte czasy było
prawdziwą fortuną , a decydował o tym przelicznik dolarowy lub
dostać w prezencie od rodziny z Zachodu lub ze Stanów czy tez kupić
od kogoś , kto wracał z kontraktu za granicą lub rejsu ,
natychmiast trzeba im było nadać odpowiednio wytarty wygląd. W tym
celu moczyło się takie spodnie w wodzie, brało kawałek cegły i
tarło tak długo aż nowy dżins się wytarł. Nikomu nie chciało
się czekać aż same nabiorą patyny. Wspomniałam o Pewexach więc
muszę wyjaśnić o co chodzi . Zanim zmieniono nazwę na Pewex
funkcjonowało to jako sklep za bony dolarowe i nie wiem dlaczego
miało coś wspólnego z PKO – jedyną oprócz NPB i Bankiem
Spółdzielczym istniejącą wówczas instytucją finansową . Walutą
obrotową w tych sklepach były bony PKO , których wartość równała
się wartości dolara . Czyli : jeśli dolar kosztował 10zl np. ( a
nie pamiętam ile kosztował , to tylko przykład), bon w PKO
kupowało się za 10zł . Jasne,że ta niby waluta obowiązywała
tylko w tych sklepach , przemianowanych nieco późnej na Pewexy. W
Pewexach natomiast można było kupić towar za bony i za dolary oraz
Marki RFN-nowskie , których co ciekawe oficjalnie posiadać nie było
wolno. Stąd pochodzi „instytucja” cinkciarza – mocno
podejrzana zresztą. Cinkciarze zawsze dysponowali twardą walutą
,snuli się w okolicach Pewexów, dworców a w większych miastach i
hoteli i handlowali, bywało,ze sprzedawali fałszywki. Parę ładnych
fortun z tego pokrętnego procederu w mieście wyrosło. Dodawać nie
muszę ,że Pewexy obfitowały we wszelkiego rodzaju towary
pochodzenia zachodniego i amerykańskiego. Jak nam się wydawało -
luksusowe towary :urządzenia grające , soki owocowe, perfumy ,
ciuchy ,kawa nescafe , odżywki dla niemowląt – naszpikowane
chemią do granic możliwości , kosmetyki itp. Dzisiaj żaden
luksus. W pierwszej z brzegu drogerii można kupić „Old Spisa „
, ciuchy sprzedają wszystkie galerie handlowe a kawę „neskę” :
jak ją nazywano ,mają w różnych gatunkach w każdym sklepiku
osiedlowym. Wtedy każdy facet marzył o Old Spisie , a kobieta o
perfumach Chanel 5 . Zawsze uważałam ,że te perfumy śmierdzą tak
samo jak sprzedawane przez Rosjanki z miejscowej jednostki wojskowej
„Duchi”niby fiołkowe czy bzowe , ale większość kobiet dała
by się za Chanel pokroić. To zresztą jest dość zrozumiałe. Dóbr
luksusowych na rynku brakowało, a wkrótce miały zniknąć zupełnie
, również te podstawowe. Rósł więc mit bogatego, zasobnego we
wszelkie dobra Zachodu a zwykły sok, kawa czy odżywka dla niemowląt
stawała się obiektem marzeń. My młodzi marzyliśmy wtedy o
dżinsach , dobrym sprzęcie grającym i płytach Bitels-ów,
Presleya , Deep Purple i innych . Muzykę i wykonawców znaliśmy z
radia Luxembourg , nagrywaliśmy ją na szpulowe magnetofony „Tonetka
„ lub „Miełodia” za pomocą ustawionych obok radia mikrofonów
, płyt jednak kupić w księgarniach i sklepach muzycznych nie było
można. W radiu też nie często można ją było usłyszeć -
czasami w radiowej „Trójce” i „Lecie z Radiem” . Trochę
lepiej było z kinem, choć te najciekawsze , światowe hity
wyświetlano tylko na seansach studyjnych.
Nauka w liceum wymagała od nas młodych
ludzi wiele wysiłku. Wymagania stawiano nam znacznie wyższe niż w
szkole podstawowej i bywało,że nawet najlepsi uczniowie po
przejściu do liceum miewali dostateczne albo w ogóle nie dawali
sobie rady. Większość czasu poświęcaliśmy więc nauce. My z
pierwszej humanistycznej dodatkowo czytaniu większej ilości lektur
niż pozostałe klasy i pisaniu długich wypracowań . Mniej niż 7
stron nie było dobrze widziane przez polonistę , no chyba,że ktoś
napisał tak treściwie i przemyślanie ,ze nie mógł niczego
zarzucić, co zdarzało się dość rzadko. Za ilość ocen nie
wystawiał , ale za poprawny styl i zawartość merytoryczną i
poprawność gramatyczna i interpunkcyjną już owszem. Nie wymagał
, co nam się bardzo podobało powielania interpretacji z
podręczników czy innych opracowań . Wystarczyło napisać co się
myśli i dobrze uzasadnić. Nie miał też zwyczaju wzywać z
zeszytem do odpowiedzi , chyba,że chodziło o wydeklamowanie
zadanego wiersza , a jedynie rzucał temat do dyskusji i wskazywał
pierwszą osobę , która miała ją podjąć . Następne mogły się
wypowiadać nawet nie podnosząc ręki . Bardzo nam ta forma nauki
odpowiadała . Często dyskusje przeciągały się na przerwy i
ciągnęły nawet po lekcjach już bez udziału profesora. Stawiał
za to oceny autorom najciekawszych wypowiedzi i najaktywniejszym.
Czasami , kiedy mu podpadliśmy kazał nam podchodzić z zeszytem do
biurka , po cichu czytał nasze prace i bez słowa stawiał ocenę ,
po czym zamykał zeszyt , rzucał go delikwentowi z jednym słowem:
„na miejsce!”. Blady strach na nas wtedy padał, bo to
znaczyło,że nawet największy kujon mógł liczyć najwyżej na 3.
Kujonów nie lubił , mieli piątki , bo wykuli i byli pod każdym
względem poprawni , ale sympatią profesora się nie cieszyli. Parę
epizodów z polonistą – maniakiem jeszcze opiszę , jednak muszę
parę zdań poświęcić i innym .
Niestety pamiętam te różnice "poziomowe" między podstawówką, a szkołą średnią.
OdpowiedzUsuńCzemu niestety? My to traktowaliśmy jako rzecz oczywistą . Wyższy poziom nauki - wyższe wymagania . Nikogo to nie dziwiło.
OdpowiedzUsuńNiestety, bo kiedy zaczęłam chodzić do szkoły średniej, to mój "czerwony pasek" ze świadectwa mogę sobie... i niestety poddałam się:(
OdpowiedzUsuń