Oprócz nauki ,w szkole należało brać
udział w zajęciach pozalekcyjnych. Działały różne kółka
przedmiotowe i hobbystyczne , chór , SKS i ZHP przemianowane w
połowie lat 70-tych na HSPS (Harcerską Służbę Polsce
Socjalistycznej) . Nie specjalnie mi rodzice pozwali na udział w
zajęciach. Tu jednak się uparłam ; zapisałam się na kółko
historyczne i fotograficzne .Udział w kółkach nie był
obowiązkowy, ale nauczyciele krzywo patrzyli na takich , którzy w
niczym nie brali udziału. Ojciec sam podsunął mi drużynę
najpierw zuchową , potem harcerską. Sam harcerzem był w młodości
zapalonym , zdobył mnóstwo trudnych sprawności i uważał,że i ja
powinnam zostać harcerką. Zostałam i nawet to lubiłam. Czekałam
na kolejne zuchowe gwiazdki , później już jako harcerka na kolejne
sznury. Po roku zostałam zastępową , w klasie ósmej przyboczną .
Coś przywódczego w charakterze najwyraźniej miałam od dziecka ,
bo kolejne szczeble harcerskiej kariery wprawiały mnie w dumę
.Zmieniając sznur z szarego na brązowy , a potem zielony czułam
się ważna. Chodziłam przykładnie na wszystkie zbiórki,
wykonywałam zadania , uczyłam śpiewać harcerskich pieśni ,
jeździłam na obozy i nosiłam mundur kiedy tylko nadarzyła się po
temu okazja. Marzył mi się granatowy sznur drużynowej. Karierę w
harcerstwie zakończyłam jednak na stopniu przybocznej . Jak
wspomniałam Związek Harcerstwa Polskiego przemianowano na Harcerską
Służbę Polsce Socjalistycznej. Zmieniono treść przyrzeczenia –
od teraz brzmiało „ przyrzekam całym życiem służyć Tobie
Ojczyzno , być wiernym sprawie socjalizmu” . Zwłaszcza ten
socjalizm do nas nie przemawiał , bo co to miało wspólnego z
harcerską przygodą? Z punktu widzenia nas dzieci , nic a nic.
Szare mundury dziewcząt i oliwkowe chłopaków zastąpiły beżowe
wiatrówki – na wzór mundurów radzieckich Pionierów , miejsce
naszych ukochanych czarnych chust zajęła czerwona krajka – coś
w rodzaju tych , jakie na radzieckich filmach zakładali do
odświętnych rubaszek przodownicy kołchozów. Zostały jeszcze
insygnia : krzyż harcerski, lilijka i sznury , ale jakoś do tych
rubaszkopodobnych mundurów mi nie pasowały. Z harcerstwa wypisałam
się po pierwszym półroczu , w klasie I LO. Przyznać muszę ,że z
żalem.
Zajęć na kółku historycznym już za
bardzo nie pamiętam . Były jakieś tematy związane z naszym
miastem i strajkiem Dzieci Wrzesińskich , chyba coś poszerzającego
tematy szkolne i chyba nie wiele więcej. Kółko fotograficzne
prowadził matematyk, nasz wychowawca od klasy czwartej. Uczyliśmy
się dobierać czułość filmu i natężenie światła, obiekty do
fotografowania rodzaje papieru do odbitek. Królował aparat Druch .
Ja miałam aparat ojca – dość skomplikowany i drogi jak na tamte
czasy ;Altiksa – produkcji chyba NRD. Cyfrowe , cacka , które same
robią wszystko za fotografa nikomu jeszcze nawet się nie śniły.
Częściej jednak niż fotografią zajmowaliśmy się grą w szachy.
Wychowawca był ich pasjonatem . Oprócz mnie umiały grać jeszcze
dwie czy trzy osoby więc często rozgrywaliśmy mini turnieje.
Dwukrotnie udało mi się wygrać z wychowawcą , z kolegami i
koleżanką wygrywałam zawsze . Wychowawca był mocniejszym
przeciwnikiem . Zwykle remisowaliśmy. Gry w szachy nauczył mnie
ojciec , słusznie zakładając ,że uczy myślenia. Chyba trochę
zaimponowałam panu od matematyki tymi szachami.
Spora cześć moich koleżanek i
kolegów uczęszczała na zajęcia dodatkowe do osiedlowych i
miejskich świetlic , na lekcje gry do ogniska muzycznego , na
zajęcia plastyczne , naukę języka. Ja nie, bo zdaniem moich
rodziców , matki w szczególności się do tego nie nadaję. W
okolicy mojego osiedla działało kilka takich ośrodków. Łożyło
na to państwo – chyba po to ,żeby ludziom zorganizować czas ,
nie dać okazji do refleksji i przemyśleń na temat działania władz
– teraz tak myślę – wówczas było to dla mnie i wielu innych
pewną atrakcją . Kilkaset metrów od mojego domu , na ulicy Sądowej
PSS organizował kursy gotowania i szycia. Zapisała się na nie moja
matka. Ciągała mnie na te zajęcia ze sobą,że niby tak się mną
opiekuje. Efekt był taki,że nie nauczyła się ani szyć , ani
gotować . Ja skorzystałam . Kilka przepisów zapamiętałam i do
dziś mi służą. .
Kilka lat śpiewałam w
przykościelnej scholi.. Nie wiadomo dlaczego , tego mi akurat nie
zabraniali. Scholę dziecięcą prowadziła siostra Janina ze
zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia..Śpiewała pięknym ćwiczonym
altem i grała na kilku instrumentach. Chyba nam nie źle te śpiewy
wychodziły, bo zostałyśmy poproszone przez Proboszcza Fary o
występ na jubileuszu kapłaństwa , jego , biskupa Diecezji
Gnieźnieńskiej i kilku innych duchownych . Muzyka i śpiew
fascynowały mnie od dziecka. Pan Bóg nie obdarzył mnie jakimiś
szczególnymi zdolnościami w tym kierunku , jedynie słuch mam nie
zły ( głos donośny ale dość kiepski niestety- choć siostra
przyjmując mnie do chórku chyba jednak uważała inaczej) ,
uwielbiałam słuchać muzyki, szczególnie takiej nastrojowej, w
tonacjach molowych i marzyłam ,żeby nauczyć się grać. Nawet
ośmieliłam się powiedzieć o tym rodzicom , ale odpowiedzi nie
trudno się było domyślić: nie , bo się do tego nie nadaję i
nikt przecież w naszej rodzinie na niczym nie grał. To był ostatni
raz kiedy poprosiłam o coś rodziców. Coś wybrzdąkać ( bo grą
tego nazwać nie można) nauczyłam się sama. Nuty i podstawowe
zasady poznałam na wychowaniu muzycznym , kilka chwytów na gitarę
od kolegów, zasady prowadzenia linii melodycznych na scholi Jeśli
tylko udało dorwać się do jakiegoś instrumentu próbowałam grać.
Coś tam mi wychodziło. Z pomocą efekty byłyby zapewne lepsze.
Kiedy trochę podrosłam zaczęłam namiętnie słuchać, ballad
Okudżawy i Wysockiego , muzyki klasycznej , potem również rockowej
. Muzykę kocham do dziś . Przyszedł w moim młodzieńczym życiu
taki czas ,że muzyka oprócz książek i pamiętników sprawiła,że
przetrwałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz