wtorek, 13 marca 2012

Do babci


  Dni wolne od nauki spędzałam u babci . Zwykle zawoził mnie tam ojciec ; matka czasem zabierała się z nami , ale generalnie babci nie znosiła i unikała jej kiedy mogła. Kiedyś , kiedy miałam 12 lat tak nie szczęśliwie dla mnie się złożyło, że ojciec nie mógł mnie zawieźć, matka, o tym żeby wziąć sobie dzień urlopu i pojechać ze mną nawet słuchać nie chciała. W tym układzie oświadczyłam ,że przecież drogę dobrze znam i jadę sama – nawet nie spytałam czy mogę , po prostu oświadczyłam. Ojca najpierw zatkało, potem się sprzeciwił , a po przemyśleniu sprawy stwierdził, że właściwie to bym mogła pojechać sama. Matka dostała szału. Zaczęła wrzeszczeć na mnie i na ojca , że przecież się zgubię, ktoś mnie po drodze zabije , porwie , wywiezie do lasu ( tak jak bym ja akurat bała się lasu , w którym się wychowałam ) a babcia mnie będzie nastawiać przeciw niej – ten argument padał w każdej awanturze niezależnie od tego co było jej powodem - i nie pamiętam co jeszcze. Skończyło się jak zwykle , potężną kłótnią, w której przyczyna czyli sprawa mojej samodzielnej podróży do Pińska gdzieś zaginęła. Stanęło jednak na moim. Dzień przed moim wolnym ojciec dał mi kasę na bilety i jeszcze trochę na taksówkę i coś do jedzenia . Zabronił iść z Szubina do Pińska pieszo i jeździć autobusem tylko wziąć w Szubinie taksówkę i jechać prosto do babci . Tak też zrobiłam. Babcia i Ciocia były bardzo zaskoczone kiedy zobaczyły mnie samą wysiadającą z auta. Niby nic takiego; samodzielny wyjazd do babci , ale trzeba pamiętać,że wtedy w latach 70-tych pokonanie 82 kilometrów wcale nie było takie proste jak dziś . Z mojego miasta jechało się tam z kilkoma przesiadkami i trwało to około 6 godzin. Najpierw pociągiem o godzinie 8.00 do Gniezna , potem autobusem relacji Gniezno-Bydgoszcz około 2 godzin – autobusy jeździły wtedy z zawrotną szybkością 60km/godz. - na ten autobus trzeba było jeszcze poczekać do 10.30. W Szubinie byłam zwykle około 13.00 jeśli nie było opóźnienia , a potem trzeba było dotrzeć do Pińska. Najwygodniej było wziąć taksówkę . Można też było czekać na autobus do Kcyni i wysiąść po drodze , ale wtedy zostawało jeszcze ponad 2km do pokonania pieszo. Nie było też pewności ,że autobus przyjedzie o czasie a potem zatrzyma się w Pińsku. Wróciłam tak jak zwykle wracałam z ojcem. Pociągami z przesiadką w Kcyni i Gnieźnie.
Od tego czasu do babci jeździłam sama. Jedynie na letnie wakacje , kiedy zabrać musiałam sporo ciuchów, książki i swoje ukochane radio przenośne Jowitę zawoził mnie ojciec. Czasem jechałam z nim służbowym autem , bo wtedy jego firma współpracowała z firmami w Bydgoszczy więc służbowe wyjazdy zdarzały się często , wysiadałam w Szubinie i dalej już tradycyjnie taksówką do Pińska. Taka podróż trwała zdecydowanie krócej . Wszystkie wakacje spędzałam częściowo na obozach, częściowo u Babci . Raz nie mogłam do niej pojechać na wakacje , bo jej siostra Ciocia Jadwiga poważnie zachorowała. Już wcześniej była schorowana. Nigdy tego nie zdiagnozowano i pewnie nikt nie wiedział, że coś takiego istnieje; według stanu dzisiejszej wiedzy miała objawy choroby Parkinsona. W roku 1973 jej choroba się pogłębiła na tyle,że nie mogła już wstawać , nie mogła sama jeść , nie panowała na fizjologią . Babcia opiekowała się nią do końca czyli przez jakieś osiem miesięcy. To była ciężka praca , z wiekiem to zrozumiałam, ale wtedy nikt mi tego nie wyjaśniał. Zabroniono mi pojechać do mojej ukochanej babci. Wysłano najpierw na obóz harcerski – nie zbyt udany – bywałam już na ciekawszych , zaraz potem na kolonie – na których nie podobało mi się wcale a kiedy tylko wysiadłam z autobusu po powrocie ,dowiedziałam się ,że ciocia Jadwiga zmarła tydzień wcześniej . Nie mogłam się pogodzić z tym ,że rodzice nie zabrali mnie z kolonii ,żebym wzięła udział w pogrzebie. Płakałam z tego powodu przez wiele godzin. To było za dużo jak na mnie. Następnego roku już jednak było jak zawsze . Babcia odpoczęła i w letnie wakacje chętnie znów mnie widziała u siebie. A ja podarowałam sobie wszystkie atrakcje wakacyjne w postaci obozów i odtąd kolejne wakacje i ferie spędzałam w całości u babci . Oczywiście jeździłam też do niej kiedy tylko trafiło mi się jakieś wolne. Czułam wtedy ,ze wracam do domu.
To chyba właśnie wtedy, gdy zaczęłam sama jeździć do babci i pomagałam jej w domowych zajęciach, przy  których ucinałyśmy sobie różne ciekawe pogawędki o życiu, prowadzeniu domu , rodzinie, babcinej młodości , o dziadku Franciszku, który zmarł na wiele lat przed moim przyjściem na świat, prababci Faustynie, która na zdjęciach sprzed lat wygląda jakby wyszła wprost z bajki dla dzieci ,o wujku Czesławie i jego przypadkach związanych z wywózką na roboty i próbą wstąpienia do klasztoru ; wtedy właśnie dowiedziałam się ,że miałam siostrę bliźniaczkę. Niestety nie dane jej było zobaczyć ten świat. Bardzo żałowałam i długo nie umiałam się z tą świadomością pogodzić. Babcia dziwiła się, że o tym nie wiem , moi , gdy ich o to zapytałam nie dali mi żadnej odpowiedzi , a jedynie „ co też ci ta babcia nagadała” i skończyło się jak zwykle kolejną awanturą. Ale temat spokoju mi nie dawał i przy okazji zapytałam ciotkę – siostrę matki, która wiadomość potwierdziła. Ciotka była od matki sporo młodsza i całkiem sympatyczna , a już w późniejszych latach zawsze trzymała moją stronę w starciach z rodzicami. Kiedy zabrali mnie do miasta , a ja miałam 7-8 lat ciotka poznała się ze swoim przyszłym mężem ; matka wysyłała mnie z nimi na randki , chyba w swoim rozumieniu jako przyzwoitkę albo co? – strasznie mnie to drażniło . Nudziłam się , wkurzałam i tak im marudziłam , czasem nawet beczałam ,że mnie odstawiali do domu . Po kilku takich akcjach matka zaprzestała wysyłania mnie na randki w charakterze przyzwoitki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz