Dni wolne od nauki spędzałam u
babci . Zwykle zawoził mnie tam ojciec ; matka czasem zabierała się
z nami , ale generalnie babci nie znosiła i unikała jej kiedy
mogła. Kiedyś , kiedy miałam 12 lat tak nie szczęśliwie dla mnie
się złożyło, że ojciec nie mógł mnie zawieźć, matka, o tym
żeby wziąć sobie dzień urlopu i pojechać ze mną nawet słuchać
nie chciała. W tym układzie oświadczyłam ,że przecież drogę
dobrze znam i jadę sama – nawet nie spytałam czy mogę , po
prostu oświadczyłam. Ojca najpierw zatkało, potem się sprzeciwił
, a po przemyśleniu sprawy stwierdził, że właściwie to bym mogła
pojechać sama. Matka dostała szału. Zaczęła wrzeszczeć na mnie
i na ojca , że przecież się zgubię, ktoś mnie po drodze zabije ,
porwie , wywiezie do lasu ( tak jak bym ja akurat bała się lasu , w
którym się wychowałam ) a babcia mnie będzie nastawiać przeciw
niej – ten argument padał w każdej awanturze niezależnie od tego
co było jej powodem - i nie pamiętam co jeszcze. Skończyło się
jak zwykle , potężną kłótnią, w której przyczyna czyli sprawa
mojej samodzielnej podróży do Pińska gdzieś zaginęła. Stanęło
jednak na moim. Dzień przed moim wolnym ojciec dał mi kasę na
bilety i jeszcze trochę na taksówkę i coś do jedzenia . Zabronił
iść z Szubina do Pińska pieszo i jeździć autobusem tylko wziąć
w Szubinie taksówkę i jechać prosto do babci . Tak też zrobiłam.
Babcia i Ciocia były bardzo zaskoczone kiedy zobaczyły mnie samą
wysiadającą z auta. Niby nic takiego; samodzielny wyjazd do babci ,
ale trzeba pamiętać,że wtedy w latach 70-tych pokonanie 82
kilometrów wcale nie było takie proste jak dziś . Z mojego miasta
jechało się tam z kilkoma przesiadkami i trwało to około 6
godzin. Najpierw pociągiem o godzinie 8.00 do Gniezna , potem
autobusem relacji Gniezno-Bydgoszcz około 2 godzin – autobusy
jeździły wtedy z zawrotną szybkością 60km/godz. - na ten autobus
trzeba było jeszcze poczekać do 10.30. W Szubinie byłam zwykle
około 13.00 jeśli nie było opóźnienia , a potem trzeba było
dotrzeć do Pińska. Najwygodniej było wziąć taksówkę . Można
też było czekać na autobus do Kcyni i wysiąść po drodze , ale
wtedy zostawało jeszcze ponad 2km do pokonania pieszo. Nie było też
pewności ,że autobus przyjedzie o czasie a potem zatrzyma się w
Pińsku. Wróciłam tak jak zwykle wracałam z ojcem. Pociągami z
przesiadką w Kcyni i Gnieźnie.
Od tego czasu do babci jeździłam
sama. Jedynie na letnie wakacje , kiedy zabrać musiałam sporo
ciuchów, książki i swoje ukochane radio przenośne Jowitę
zawoził mnie ojciec. Czasem jechałam z nim służbowym autem , bo
wtedy jego firma współpracowała z firmami w Bydgoszczy więc
służbowe wyjazdy zdarzały się często , wysiadałam w Szubinie i
dalej już tradycyjnie taksówką do Pińska. Taka podróż trwała
zdecydowanie krócej . Wszystkie wakacje spędzałam częściowo na
obozach, częściowo u Babci . Raz nie mogłam do niej pojechać na
wakacje , bo jej siostra Ciocia Jadwiga poważnie zachorowała. Już
wcześniej była schorowana. Nigdy tego nie zdiagnozowano i pewnie
nikt nie wiedział, że coś takiego istnieje; według stanu
dzisiejszej wiedzy miała objawy choroby Parkinsona. W roku 1973 jej choroba się pogłębiła na tyle,że nie mogła już wstawać ,
nie mogła sama jeść , nie panowała na fizjologią . Babcia
opiekowała się nią do końca czyli przez jakieś osiem miesięcy.
To była ciężka praca , z wiekiem to zrozumiałam, ale wtedy nikt
mi tego nie wyjaśniał. Zabroniono mi pojechać do mojej ukochanej
babci. Wysłano najpierw na obóz harcerski – nie zbyt udany –
bywałam już na ciekawszych , zaraz potem na kolonie – na których
nie podobało mi się wcale a kiedy tylko wysiadłam z autobusu po
powrocie ,dowiedziałam się ,że ciocia Jadwiga zmarła tydzień
wcześniej . Nie mogłam się pogodzić z tym ,że rodzice nie
zabrali mnie z kolonii ,żebym wzięła udział w pogrzebie. Płakałam
z tego powodu przez wiele godzin. To było za dużo jak na mnie.
Następnego roku już jednak było jak zawsze . Babcia odpoczęła i
w letnie wakacje chętnie znów mnie widziała u siebie. A ja
podarowałam sobie wszystkie atrakcje wakacyjne w postaci obozów i
odtąd kolejne wakacje i ferie spędzałam w całości u babci .
Oczywiście jeździłam też do niej kiedy tylko trafiło mi się
jakieś wolne. Czułam wtedy ,ze wracam do domu.
To chyba właśnie wtedy, gdy
zaczęłam sama jeździć do babci i pomagałam jej w domowych
zajęciach, przy których ucinałyśmy sobie różne ciekawe
pogawędki o życiu, prowadzeniu domu , rodzinie, babcinej młodości
, o dziadku Franciszku, który zmarł na wiele lat przed moim
przyjściem na świat, prababci Faustynie, która na zdjęciach
sprzed lat wygląda jakby wyszła wprost z bajki dla dzieci ,o wujku
Czesławie i jego przypadkach związanych z wywózką na roboty i
próbą wstąpienia do klasztoru ; wtedy właśnie dowiedziałam
się ,że miałam siostrę bliźniaczkę. Niestety nie dane jej było
zobaczyć ten świat. Bardzo żałowałam i długo nie umiałam się
z tą świadomością pogodzić. Babcia dziwiła się, że o tym nie
wiem , moi , gdy ich o to zapytałam nie dali mi żadnej odpowiedzi ,
a jedynie „ co też ci ta babcia nagadała” i skończyło się
jak zwykle kolejną awanturą. Ale temat spokoju mi nie dawał i przy
okazji zapytałam ciotkę – siostrę matki, która wiadomość
potwierdziła. Ciotka była od matki sporo młodsza i całkiem
sympatyczna , a już w późniejszych latach zawsze trzymała moją
stronę w starciach z rodzicami. Kiedy zabrali mnie do miasta , a ja
miałam 7-8 lat ciotka poznała się ze swoim przyszłym mężem ;
matka wysyłała mnie z nimi na randki , chyba w swoim rozumieniu
jako przyzwoitkę albo co? – strasznie mnie to drażniło .
Nudziłam się , wkurzałam i tak im marudziłam , czasem nawet
beczałam ,że mnie odstawiali do domu . Po kilku takich akcjach
matka zaprzestała wysyłania mnie na randki w charakterze
przyzwoitki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz