Od dziecka byłam
bardzo samodzielna . Jakoś tak szybko wszystkiego się uczyłam i
zapamiętywałam więc wydawało mi się ,ze wiele rzeczy mogę robić
sama. I w dużej mierze tak było. W wieku 10 lat babcia zaczęła
uczyć mnie gotować a ja po powrocie z wakacji już swoje
umiejętności zaczęłam wprowadzać w życie wbrew rodzicom ale z
nie złym skutkiem . Naleśniki i jajecznicę smażyłam dużo lepsze
niż matka , a gotowanie zup nie stanowiło żadnego problemu.
Potrafiłam sobie poradzić nawet kiedy nie było prądu i kończył
się gaz. Rozpalałam po prostu ogień w angielce , w którą były
wyposażone wszystkie kuchnie na naszym osiedlu , u nas zwykle nie
używanej i obiad był dokładnie na 15.20 kiedy ojciec wracał z
pracy . Dostawało mi się za to od matki , bo przecież spalę
mieszkanie a ojciec tylko z niedowierzaniem otwierał oczy a wyraz
twarzy mówił „ jak to ? Takie dziecko ? „ ale nie zabraniał ,
zwłaszcza, że moje obiady przypominały mu te babcine.
Do szkoły
chodziłam sama już od drugiego dnia , na religię do salki
parafialnej przy kościele farnym również . Do kościoła nie było
daleko , ale drogę przecinały dwie ruchliwe ulice w tym stara trasa
przelotowa z Warszawy do Poznania , którą później zastąpiła
obwodnica E8 dziś krajowa 92-ka , a w drugiej połowie lat 90-tych
A2 . Mnie to jednak nie przeszkadzało – ruch zresztą nie był na
nich zbyt duży – jeśli porównać to z dzisiejszym. Wtedy w
latach 70-tych nikomu z rodziców a już tym bardziej z władz czy
instytucji opiekuńczo – wychowawczych do głowy nawet nie
przyszło, że dziecko należy gdzieś odprowadzać , albo nie
wypuszczać z domu bez opieki. Dziecko należało nauczyć
samodzielności. Ja uczyłam się jej sama. A nauka formy przybierała
różne . Pomijając obowiązki związane ze szkołą i zajęciami
poza lekcyjnymi czasu mieliśmy mnóstwo toteż nosiło nas po całym
mieście . Szczególnym naszym wzięciem cieszył się Lasek
Sokołowski, stadion miejski , drewniany wiadukt nad Wrześnicą po
którym jeździła kolejka wąskotorowa i cmentarze . Nie trudno się
domyślić,że za te łazęgi groziły sankcje rodzicielskie nie
tylko mnie. Bo droga do Lasku prowadziła przez nie strzeżony
przejazd i tory kolejowe , na stadion w ogóle nie wolno było
wchodzić jeśli nie było miejskiej imprezy , a poza tym groziło
ewentualnym połamaniem się przy upadku z urządzeń sportowych i
kontaktem z milicją ( rzecz w owym czasie nie do pomyślenia) , a
jeśli chodzi o wiadukt to wiadomo ; można było wpaść pod pociąg
; nie ważne ,że jeździł rano z Pyzdr do Wrześni a wieczorem z
Wrześni do Pyzdr, ale przecież jeździł , zsunąć się z nasypu
do rzeki , spaść z przęseł i się połamać , ubrudzić , mógł
na nas ktoś napaść , bo to przecież odludzie , podobnie jak i
Lasek Sokołowski. Właściwie o tych wszystkich niebezpieczeństwach
wiedzieliśmy , ale gdzie był lepszy plac zabaw niż właśnie tam
? Zdarzało nam się nie raz spaść z przęseł, zjechać z nasypu
do Wrześnicy i zamoczyć nogi – skąpać się – jak wtedy
mówiliśmy , albo na stadionie poobijać sobie kolana i łokcie
skacząc z trybun, albo też skręcić nogę przełażąc przez tory
w drodze do lasku. Nikt z nas jednak za żadne skarby świata nie
przyznał by się do tego rodzicom . Skończyłoby się laniem , albo
zakazem wychodzenia przez miesiąc z domu. Metody wychowawcze w
tamtym czasie były proste a skuteczne . Czasem rodziców w
wychowywaniu wyręczał sąsiad lub przypadkowy przechodzień jak to
kiedyś miało miejsce w moim przypadku. W IV klasie chłopaki
strasznie nam dokuczali ; ciągnęli za włosy , bili , podkładali
nogi i tp. Ja nie byłam wyjątkiem . Kiedyś jeden z nich wyjątkowo
złośliwy i uciążliwy uderzył mnie w czasie przerwy linijką
rozcinając mi przy tym wargę . Goniłam go przez pół boiska , ale
zanim zdążyłam się odciąć zadzwonił dzwonek i trzeba było
wracać do klasy. Powzięłam zemstę . Przypilnowałam go po
lekcjach i spuściłam potężne lanie. Tak go tłukłam ,że
wyrwałam mu kołnierzyk i rękaw od bluzy szkolnej. Dostał by
pewnie mocniej , ale przechodziła jakaś kobieta i nas rozdzieliła
wymierzając jemu i mnie po solidnym „ strzale „ mnie w plecy
jemu w ucho. Na dodatek zebrał jeszcze od niej za to że bije
dziewczynki. Do dziś chłopak czuje przede mną respekt. W domu
chyba się nie przyznał , bo afery w szkole nie było czego bardzo
się obawiałam i na wszelki wypadek powiedziałam o sprawie ojcu.
Strasznie na mnie nakrzyczał. A jeśli nawet się przyznał , to kto
wie jaka była reakcja jego rodziców – mogli mu poprawić a do
szkoły nie poszli ze wstydu, że dostał manto od dziewczyny. W
tamtych czasach zresztą mało kto do szkoły chodził z powodu bójek
między dziećmi. Rodzice uważali, że powinniśmy swoje sprawy sami
między sobą załatwiać i jeśli się krew nie polała i nikt w
szpitalu nie wylądował nie było powodu sobie głowy zawracać .
Czasami
chodziliśmy na cmentarze. Wówczas były w mieście dwa , jeden
parafialny , a drugi poniemiecki ,pamiętający zabór pruski .
Cmentarze bardzo nas fascynowały . Biegaliśmy po alejkach,
czytaliśmy epitafia , oglądaliśmy porcelanowe portrety i
próbowaliśmy zgadywać kto kim był , jaki wykonywał zawód ,
dlaczego zmarł, przystawaliśmy przy grobach Powstańców
Wielkopolskich i żołnierzy poległych w różnych wojnach,
usuwaliśmy z nagrobków opadłe liście i śmieci . Rodzice uczyli
nas ,że ludziom którzy walczyli o nasz Kraj należy się szacunek
wyrażaliśmy go więc jak umieliśmy. Czasem nas ponosiło i
wymyślaliśmy sobie próby odwagi. Należało samotnie przejść od
jednej cmentarnej bramy do drugiej po zapadnięciu zmroku.
Oświetlenia wówczas na cmentarzu nie było więc wyobraźnia
działała i przysłowiowy włos na głowie nam się jeżył.
Przechodziliśmy . Czasem koledzy lub koleżanki chowali się za
grobowcem i znienacka wyskakiwali z dzikim wrzaskiem więc tym
bardziej było ciekawie.
Cmentarz po
pruski leżał w drugim końcu miasta . Dziś mieści się tam
budynek telekomunikacji. Za czasów naszego dzieciństwa cmentarz był
już nieczynny i prawie całkiem zrujnowany . Było jeszcze kilka
poprzewracanych nagrobków z gotyckimi napisami , kilka zrujnowanych
grobowców z wyrwanymi drzwiami i zapadniętymi dachami. Z tablic
wynikało,że ostanie pochówki miały miejsce na przełomie wieku
XIX i XX . Teren cmentarza porastały krzewy , kilka drzew i las
zielska i pokrzyw. Nigdzie nie rosły takie fiołki jak tam . Często
wiosną chodziliśmy je zrywać. Oczywiście w domu nie należało
się chwalić skąd pochodzą , bo generalnie na pruski cmentarz
chodzić nam nie było wolno. Rodzice obawiali się wypadku. O tym
,że i tym zmarłym należy się szacunek mowy nie było. Zbyt świeża
była pamięć zbrodni niemieckich na mieszkańcach , żyli jeszcze
uczestnicy Powstania Wielkopolskiego i strajków szkolnych . To
wszystko sprawiało, że to co niemieckie czy też pruskie było złe
i wrogie. Dewastację po pruskiego cmentarza traktowano trochę jak
słuszny odwet. Chaszcze i ruiny grobowców były świetnym
miejscem do zabawy w chowanego, w wojnę albo Indian lub rycerzy.
Zdarzały nam się dodatkowe atrakcje w postaci wystającej z ziemi
czaszki lub piszczela. O tym ,że kiedyś w tym miejscu zamieszkam
nawet mi się nie śniło; A potem cmentarz zlikwidowano i zaczęto
na tym miejscu stawiać gmach urzędu telekomunikacyjnego . Szybko
zyskał miano budynku widma.
Wszelkie
budowy także służyły nam za place zabaw. Szczególnie ciekawe
były trzy : budynek telekomunikacji, spółdzielni rzemieślniczej (
dziś mieści się tam urząd skarbowy) i technikum elektronicznego –
z biegiem lat przemianowane na Zespół Szkół Politechnicznych.. Na
tej ostatniej budowie bawili się jeszcze nasi synowie a przed nimi i
po nich jeszcze kilkanaście roczników . Trwała wyjątkowo długo,
bo zakończono ją dopiero na przełomie XX i XXI wieku .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz