środa, 29 lutego 2012

Po lekcjach


  Po lekcjach nasze dziecięce życie przebiegało w zasadzie według jednego schematu. Obiad, odrabianie lekcji, podwórko. U mnie do góry nogami: podwórko, obiad , odrabianie lekcji podwórko. Czasem , jeśli akurat miałam ochotę, lekcje odrabiałam zaraz po przyjściu , w starszych klasach , kiedy było już więcej przedmiotów rozłożonych na różne dni tygodnia odrabiałam hurtem na cały tydzień. Nie źle się to sprawdzało . Wprawdzie jeden dzień miałam cały zajęty, ale w następnych miałam mnóstwo czasu z którym często nie wiedziałam co zrobić. Na szczęście lubiłam czytać , a okolicach kasy IV odkryłam pisanie. Z czasem czytanie i pisanie stało się moim sposobem na przetrwanie.
Droga ze szkoły dostarczała pomysłów do zabaw . Buszowaliśmy po wszystkich krzakach i chaszczach, chodziliśmy na stadion miejski i biegaliśmy po trybunach , skakaliśmy z drewnianych ławek , bawiliśmy się w chowanego i podchody – w zasadzie nie wolno było tam wchodzić , ale kto by się tym przejmował. Znaliśmy wszystkie dziury w płocie , zakamarki i kryjówki , zawsze można było zwiać , albo się schować . Skracaliśmy sobie drogę przez teren straży pożarnej , robili tak wszyscy , dorośli w drodze do pracy czy na dworzec , my w drodze do szkoły . Nikt się tym nie przejmował,że to teren strażaków a oni tego nie zabraniali . Tu był następny plac zabaw. Na placu stał stary wóz strażacki zaprzęgany końmi. Oczywiście już wówczas nie używany. Wdrapywaliśmy się na niego , służył nam za czołg, statek , powóz, barykadę i co tylko przyszło nam do głowy. Najczęściej za czołg, bo wówczas po raz pierwszy wyemitowano serial „Czterej Pancerni i Pies” więc wszyscy żyliśmy tym serialem i należeliśmy do telerankowego Klubu Pancernych. Nasza podwórkowa załoga składała się z chyba aż 6 osób ; tylko z Szarikiem był kłopot , bo żadne z nas psa nie posiadało. Napisaliśmy wspólny list do Teleranka, że zakładamy załogę – nie pamiętam już jak się nazwaliśmy – a Teleranek w odpowiedzi przysłał nam legitymacje Klubu Pancernych. Dziś to trochę śmieszne , ale była to jakaś forma wychowywania. Generalnie chodziło w tym o to aby wpoić młodzieży jakieś normy społeczne. Nam jednak nie udawało się wykonać żadnych zadań . Nie było w okolicy starszych osób , którym moglibyśmy pomagać , rodzeństwa ja nie miałam , a rodzeństwo moich koleżanek i kolegów , albo było starsze, albo już w tym wieku, że radziło sobie samo , podobnie było z pomocą w nauce młodszym koleżankom i kolegom . Po jakimś czasie „Klub Pancernych „ zastąpiła „Niewidzialna Ręka” . Chodziło o to samo, tylko zabawa polegała na tym ,żeby pomagając się nie ujawnić , a jako znak zostawiać narysowaną , albo odciśniętą dłoń. Też nie bardzo nam wychodziła ta zabawa. Co innego , to co podsunęła nam nasza wyobraźnia. Na podwórku straży była też ziemianka , w której przechowywano beczki z paliwem. Latem , wiosną i jesienią świetnie się sprawdzała jako szaniec , zimą - jeśli napadało śniegu ( a padało wtedy przykładnie i co roku) służyła nam do zjeżdżania na sankach, na butach i oczywiście na tornistrach. To dopiero była frajda ! Solidne i ciężkie tornistry z dermy,na górce sprawdzały się lepiej niż najlepsze sanki. Po takich zabawach wracaliśmy przemoczeni, zziajani ,a z podręczników i zeszytów wysypywaliśmy w domu śnieg , narażając się na gniew rodziców. Cóż jednak znaczyła reprymenda wobec takich atrakcji jak jazda z górki z zawrotną prędkością na tornistrze. Droga ze szkoły do domu wydłużała nam się czasem do kilku godzin. Za co też obrywaliśmy, bo w czasie kiedy chodziłam do szkoły punktualność była cechą zasadniczą i rodzice bardzo rygorystycznie pilnowali by nam ją wpoić. No może , mnie to tak dosłownie nie dotyczyło , bo biegałam z kluczem na szyi i nikt mnie nie kontrolował . Punktualności jednak się nauczyłam się sama tak jak i wielu innych rzeczy mniej lub bardziej w życiu przydatnych.
Na zdecydowaną większość moich koleżanek i kolegów po lekcjach, czekała w domu mama z obiadem. Na mnie nikt nie czekał. W pierwszej i drugiej klasie co najwyżej jakieś „zdrowo kopnięte”opiekunki. Potem jak już wspominałam odmówiłam chodzenia do ludzi i radziłam sobie sama. Kiedy ruszyła nowa szkoła , a w niej stołówka szkolna wykupili mi tam obiady. Nie specjalnie miałam ochotę je jeść . Bo w ogóle rodzina , matka szczególnie miała zwyczaj wciskać mi jedzenie . Góry jedzenia , których ja nie byłam w stanie zjeść . Bo które dziecko w wieku 7-10 lat zje 3 bułki na śniadanie i drugie tyle w szkole. Spokojnie wystarczyłaby mi jedna. Matka jednak uważała ,że powinnam jeść , a kiedy nie chciałam zaprowadzała mnie do lekarza ,że niby mam anemię, jestem zagłodzona i Bóg wie co jeszcze wymyślała. Zawsze okazywało się po badaniach ,że jestem zdrowa jak koń. Żeby uniknąć awantur i chodzenia bez powodu do lekarzy wykombinowałam sobie sposób na pozbycie się jedzenia . Wrzucałam je za kuchenne szafki , albo chowałam do piekarnika- którego nikt nigdy nie otwierał i nie używał. Rodziców zapewniałam ,że zjadłam . Sprawa się wydała przy malowaniu. Po odsunięciu szafek rodzice znaleźli stertę suchych i częściowo spleśniałych moich śniadań. Strasznie wtedy mi się dostało. To co pochowałam w piekarniku wyniosłam następnego dnia , kiedy nikogo nie było i wyrzuciłam na śmietnik . Nie wpadłam na taki pomysł prędzej – tylko nie wiedzieć dlaczego na te kuchenne szafki.
Uznali,że jestem nie grzeczna i kłamię . Niby tak było , ale ja się nie czułam winna – nikt nie chciał mnie słuchać , kiedy próbowałam powiedzieć,że przecież aż tyle nie zjem.
Obiady w szkole były smaczne – szefową kuchni była siostra mojej matki , gotowała i nadal gotuje naprawdę doskonale . Nie lubiłam tylko barszczu ukraińskiego – nie pamiętam dlaczego , ale zraziłam się do niego właśnie w szkolnej stołówce i do dziś go nie lubię. Czasem próbowałam się z obiadów szkolnych urywać- odkąd kazali mi jeść z nimi drugi obiad w domu . Znów szybko sprawa się wydała , bo ciotka wychlapała rodzinie, ze nie przychodzę na stołówkę i temat skończył się jak poprzednio ; nieziemską awanturą. Domowe obiady mi nie smakowały. Matka nie umiała gotować i nawet nie próbowała się nauczyć . Wszystko robiła byle jak , do wszystkiego dodawała ogromne ilości tłuszczu i oprócz soli żadnych przypraw. Do dziś zresztą robi tak samo. Nie dało się tego jeść i tyle. Kiedy więc babcia zaczęła uczyć mnie gotować , ja zaczęłam moje umiejętności wykorzystywać w domu i często sama robiłam jakiś obiad . Ojciec chwalił kuchnię , bo była taka jaką znał z domu babci , matka robiła mi awantury za sam fakt,że się do tego zabieram. Ze stołówki urywałam się jeszcze z jednego powodu. Nikt nie chciał za mną czekać aż zjem obiad w stołówce, a chciałam wracać razem z wszystkimi żeby poszaleć w drodze do domu. Zawsze wtedy działo się coś ciekawego , czasem wystarczyło jakieś słowo, rzucone hasło do zabawy , albo po prostu gadaliśmy o różnych interesujących nas sprawach, odprowadzaliśmy się po kolei pod dom i gadaliśmy . To wspólne chodzenie do szkoły , wstępowanie jedno po drugie, wspólne powroty i zabawy budowały między nami dziećmi więź . Zawiązywały się przyjaźnie, które często przetrwały cale lata. Teraz tego nie ma. Dzieci dowożą pod szkołę rodzice , a podwórka opustoszały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz