Odkąd pamiętam rytm dnia na wsi był
zawsze taki sam; wczesna pobudka 6,30 – 7.00 rano , obrządek , bo
przecież hodowała kiedyś kaczki , kury i króliki a to wymagało
pracy , potem około pół godziny w ogrodzie , bo przecież trzeba
było rośliny podlać i usunąć chwasty, które przez noc wyrosły
nie tam gdzie było dla nich miejsce. Potem skromne śniadanie , po
śniadaniu jakieś szycie, przepierki , jakieś prace w obejściu , o
12.45 był obiad , zawsze dwudaniowy i do tego jakiś deser lub
kompot . Tę porę obiadu zapamiętałam , bo w tzw. głośniku
łapiącym tylko pierwszy program Polskiego radia zaczynał się
zawsze Rolniczy Kwadrans. Po obiedzie znów jakaś praca , czasem
krótki odpoczynek z gazetą lub książką w ręce, mycie naczyń ,
przygotowanie żarcia dla kur i kaczek, zakupy w pobliskim sklepiku
zwanym spółdzielnią . O 16.00 zawsze był podwieczorek na który
składały się kubek kawy zbożowej z mlekiem – takiej prawdziwej
, gotowanej na ogniu i jakaś bułka lub świeży chleb z miodem lub
galaretką jeżynową . Robiliśmy tego mnóstwo co roku, bo jeżyn
rosły w okolicy ilości nieprzeciętne , no i była pyszna. Po
podwieczorku około 17.00 zwykle szło się po mleko z wieczornego
udoju do obór PGR , gdzie oborowy nalewał każdemu do kanki tyle
ile sobie wykupił , a pracownikom kombinatu za darmo – tyle ile im
się należało zależnie od wielkości rodziny a potem po
odniesieniu do domu kanki z mlekiem trzeba było nazrywać pokrzyw
dla kurczaków i młodych kaczek i znów zająć się ogrodem
.Zbieranie pokrzyw to zawsze był obowiązek dzieci. Zmawialiśmy się
na pokrzywy w swoich zaprzyjaźnionych paczkach i zawsze wtedy było
mnóstwo zabawy i szaleństw. A gdy już słońce zachodziło
należało ogród dokładnie podlać. Kolację zwykle jedliśmy dość
późno . Około 19.30 , dopiero , gdy zakończyliśmy wszystkie
prace i przygotowaliśmy się do nocy . W ramach tych przygotowań
należało koniecznie napełnić oba wiadra wodą . To na wypadek
pożaru . Nigdy nic takiego nie miało miejsca , ale babcia pożarów
się obawiała i bardzo tego przynoszenia wody przestrzegała. Wodę
nosiło się z pompy, która mieściła się kilkaset metrów od domu
babci – i tak miałyśmy blisko , bo we wsi były wówczas pompy
tylko trzy , w środku i na każdym końcu wsi po jednej . Dopiero w
drugiej połowie lat 70-tych założono hydrant przed każdym
budynkiem we wsi. Ułatwiło to ludziom życie. Po kilku latach
hydrant się uszkodził i przy okazji prac naprawczych ojciec i
wujkowie wyprowadzili przez piwnicę kawałek rury do babcinej kuchni
, po czym zainstalowali kran i 5 -litrowy bojler. Nie było
możliwości założenia odpływu na ścieki więc pod kranem stała
miska , do której lało się wodę , a brudną wylewało się do
przeznaczonego na ten cel wiadra a potem wynosiło, ale wody nie
trzeba już było podgrzewać na piecu lub kuchence , ani po nią
wychodzić nawet za próg – no chyba,że potrzeba jej było dużo
żeby urządzić wielkie pranie. O takim luksusie jak ciepła woda w
domu, wieś mogła najwyżej pomarzyć. A babcia chwaliła się
wszędzie jakie to na stare lata ma wygody i jak to u niej
nowocześnie. Co nie zmienia faktu, że za potrzebami i tak trzeba
było chodzić do wychodka na podwórko. Jakoś wówczas mi to nie
przeszkadzało, nawet w zimie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz