czwartek, 31 maja 2012

LO- życie codzienne -cd


Liceum , właściwie już od pierwszych dni zmuszało nas do pracy nad własnym rozwojem. Może to sprawa przyjętej metodyki nauczania, może kwestia ludzi , ich zaangażowania i podejścia do wykonywanego zawodu i uczniów , dość ,że czuliśmy ,że coś musimy i że to coś da nam określone korzyści . Taka reakcja łańcuchowa. Powiedziało się „a” to trzeba „b”, potem „c” itd. No i mieliśmy mnóstwo energii i zapału do pracy. Mniej też było pokus ,żeby sobie odpuszczać. Puby i dyskoteki nie istniały , do wyboru mieliśmy kino, kawiarnię „Szarotkę” lub cukiernie Szwarc , czasem jakieś zabawy szkolne , książki i własne towarzystwo . Nie kusiła państwowa telewizja z dwoma programami , nie wciągał internet , bo nikt jeszcze o czymś takim nie śnił , prowincjonalne miasto nie oferowało młodzieży zbyt wiele. Trzeba było uruchomić własną kreatywność jak się teraz mówi i zajęcie sobie wymyślić , albo czas poświęcać na naukę, tę szkolną i tę związaną ze swoimi zainteresowaniami. Ja poświęcałam na to bardzo dużo czasu i nie dlatego,że musiałam , bo nauka przychodziła mi łatwo ( no, z wyjątkiem matematyki i chemii ) - jeśli coś wkuwałam intensywnie to biologię , a i to głównie z powodu niechęci do mnie profesorki jak wspomniałam , i jak dobrze bym tematu nie opanowała i tak miałam najwyżej 3 minus- ale dlatego ,że interesowało mnie mnóstwo spraw. Na pierwszym miejscu historia oczywiście . No i dopóki siedziałam nad książkami miałam względny spokój . Rodzice nie przeszkadzali mi w nauce. Wtedy na przełomie lat 76 i 77 właściwie cały mój czas pochłaniały książki . Za zamkniętymi drzwiami niby mojego pokoju spędzałam długie godziny. Czytałam , pisałam i uczyłam się na przemian .Od biurka
wstawałam tylko żeby zmienić płytę , a później kasetę skorzystać z toalety lub coś zjeść. Czasem wychodziłam z domu pojeździć rowerem . Niestety nie mogłam już jeździć w zimie na łyżwach. Ostatnie łyżwy sprzedałam zniszczone do granic możliwości długoletnim użytkowaniem w klasie ósmej , a że zima była bez śnieżna i bez mrozu nowych mi nie kupili , a ja nie prosiłam , bo w ogóle nie prosiłam o nic rodziców od kilku lat. Postanowiłam sobie kiedyś kupić sama. Zimowe dni upływały mi więc jak wszystkie; z piórem lub książką w ręku. Pisałam też sporo listów do babci i starym zwyczajem jeśli tylko trafił mi się jakiś wolny dzień jechałam do Pińska. W tamtych latach nie było ich zbyt wiele. Ludzie byli nauczeni pracować przez 6 dni w tygodniu . My uczniowie również . Dniem wolnym była niedziela , święta państwowe i kościelne , dla dzieci i młodzieży
wakacje i ferie świąteczne, dorośli korzystali z urlopów i tyle. Nikt niczego sobie nie przekładał ani nie odrabiał ,żeby mieć wolne.
W domu nic się nie zmieniało , a jeśli już to na gorsze . Awantury wybuchały czy był powód czy nie. Matka wracała do domu o dziwacznych porach , często pod wpływem alkoholu. Próbowała to tuszować płucząc usta jakimiś płynami typu „Przemysławka” ( to niby miała być woda kolońska ) , nie wiele to jednak dawało. Ojciec był coraz bardziej sfrustrowany , ale nadal był po jej stronie. Te frustrację zdarzało mu się wyładowywać i na mnie. A ja , pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia ze strony rodziców i osamotniona zamykałam się w sobie jeszcze bardziej. Dorastanie samo w sobie jest trudne dla młodych ludzi , ale kiedy nie ma się w nikim oparcia to może się skończyć źle. Nie dziwią mnie teraz zbuntowani młodzi ludzie , uciekający z domu i sięgający po narkotyki. W moim przypadku źle się nie skończyło . Miałam babcię , choć na odległość ale wiedziałam ,że jest po mojej stronie i kiedy było mi już bardzo źle ,myślałam o niej i o tym co będę robić kiedy do niej pojadę. A tymczasem słuchałam muzyki i czytałam. Książki pozwalały odciąć się od rzeczywistości. Dobre dla mojego rozwoju emocjonalnego to nie było, bo żyłam fantazją , jakby oderwana od realiów ale pomagało. Obowiązki domowe sama sobie narzuciłam . Gotowałam , zmywałam , sprzątałam . Nie zabierałam się tylko za pranie . Odkąd odkryłam , że matka ucieka do łazienki zawsze kiedy włączam pyty z muzyką poważną i w ten sposób mogę mieć chwilę spokoju , z premedytacją omijałam z daleka pralkę. Matki inne domowe czynności nie interesowały. Szykowała jedzenie , sprzątała , ale robiła to zwykle w pospiechu i byle jak. Kiedy pojawiła się w zakładzie pracy ojca możliwość wykupienia talonów na obiady , ojciec skorzystał i przez dłuższy czas stołowaliśmy się w restauracji. Matka robiła obiady sama dla siebie. Małżeństwo rodziców weszło w etap obojętności wobec drugiej osoby. Poza momentami kiedy skakali sobie do oczu , matka żyła swoim życiem , ojciec swoim. Mną interesowali się tylko od czasu do czasu. Jak zawsze po każdej większej aferze matka kupowała mi jakiś ciuch – miałam ich tyle,że nie mieściły się w szafie. Nosiłam zaledwie kilka takich ,które trafiły w mój gust to znaczy gładkie
lub w kratę , w ciemnych kolorach , reszta leżała. Długie lata nie wkładałam na siebie niczego, co miało kwiatki , wzorki , ciapki , koronki i inne falbanki. Nasza krawcowa nadal szyła mi fajne rzeczy z resztek , ale teraz miałam już większy wpływ na to jak mają wyglądać . A poza tym wiedziała już co lubię i potrafiła tak przekręcić moją matkę , że ta uważała, że taki czy inny fason to jej pomysł.

sobota, 26 maja 2012

LO - życie codzienne cd.


Jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego , około 19.30 wracaliśmy po zakończeniu lekcji na drugiej zmianie. W tamtych latach nie było jeszcze zmian czasu na letni i zimowy więc we wrześniu o tej porze panowały już ciemności. Latarni wzdłuż ulicy Armii Czerwonej , która prowadziła do naszej szkoły było tylko kilka. I właśnie pod najjaśniej święcącą latarnia, dokładnie na wprost komendy milicji napadnięto na nas wracających we czworo ze szkoły. A konkretnie to jakiś osiłek zaatakował naszego kolegę W. Rozbił mu nos i wargi , przewrócił na ziemię , kopnął i zwiał. Dwie nasze koleżanki widząc co się dzieje czym prędzej uciekły . Ja zostałam , nie zdążyłam zareagować , bo wszystko działo się w kilka sekund , ale zostałam. Pomogłam się W pozbierać i niczym prawdziwa heroina poratowałam własną chustka do nosa – cenną , bo otrzymaną w prezencie od babci. Dobrze przynajmniej ,że miałam przy sobie nieużywaną . W szkole zostaliśmy bohaterami , bo oczywiście sprawa natychmiast miała ciąg dalszy . W opowiedział rodzicom , ja zaledwie wspomniałam ojcu a za pięć minut już jego i mój ojciec zgodnie szli na milicję zgłosić zajście. Milicja oczywiście następnego dnia zjawiła się w szkole , zaprosili naszą czwórkę na rozmowę do gabinetu dyrekcji, coś tam pytali, spisywali , na koniec dostaliśmy surowy nakaz informowania , gdyby znów się coś działo. Szkoła zatrzęsła się od plotek a jeszcze tego samego dnia dostąpiliśmy zaszczytu przejechania się milicyjną nyską popularnie zwaną przez społeczeństwo „suką” . Jakoś tak około 17.00 zaczęła się kręcić w okolicy szkoły grupka młodych ludzi , dość podejrzanie wyglądających i dość głośnych . Po godzinie , akurat w chwili gdy kończyliśmy lekcje dyrektor sam wezwał milicję . No a dzielni chłopcy w błękitnych kubraczkach z „blondynkami” u boku uznali, że to na nas ,wczorajsze ofiary rozboju się czai ta podejrzana zgraja i zaprosili do „suki „ w celu odstawienia pod eskortą do domu. Skorzystaliśmy , a co? Nie każdy miał okazję pojeździć sobie milicyjną suką , no chyba,ze jakiś przestępca. Zgraja zwiała na sam widok radiowozu. Sensacja w szkole i na osiedlu. Wyobrażam sobie co mogli myśleć sąsiedzi – skoro odwozi nad do domu milicja to musieliśmy nie źle narozrabiać. Sądzę jednak , że w takim małym mieście jak moje wieść o napadzie na kolegę W rozeszła się lotem błyskawicy i każdy zrozumiał sytuację, zwłaszcza, że W był synem znanego w mieście prywaciarza . A wiadomo , prywaciarz to by ktoś. Jeszcze przez kolejne 2 tygodnie wychodził po nas do szkoły albo mój ojciec, albo starszy brat W . Potem spawa ucichła i została zapomniana , incydent się nie powtórzył więc i mój ojciec i brat kumpla też zaprzestali eskortowania nas do domu. W podziękowaniu za to, że nie opuściłam kolegi w potrzasku ,jego rodzice zaprosili mnie do bardzo drogiej i prestiżowej restauracji hotelowej pod miastem, na lody Melba. To było jedyne miejsce w okolicy , gdzie ten rodzaj lodów wówczas serwowano. Tylko,że ja z tego frajdę miałam wątpliwą , bo wszelkich kawiarni i restauracji nie znosiłam , źle i niepewnie się w nich czułam , a poza tym nie wiedząc po co chcą się ze mną widzieć rodzice W ( przyszedł po mnie , bo telefonu my nie mieliśmy , a mieszkał w bloku obok, a o celu wizyty mówić nie chciał , twierdząc ,że mają dla mnie jakąś niespodziankę) wypadłam z domu tak jak stałam , w stroju stosownym do szkoły lub na spacer w gronie rówieśników , a nie na wypad do drogiego lokalu. Cóż było robić , ścierpiałam, nie dając nic po sobie poznać. Od tego czasu moja matka i jego rodzice tym bardziej zaczęli knuć swoje plany wobec nas. Bardzo mi się to nie podobało , aczkolwiek przynajmniej gdy chodzi o ojca W , on jeden był w tym szczery i rzeczywiście mnie lubił. O jego żonie już tego powiedzieć nie mogę , moje „coś mi mówi” podpowiadało mi ostrożność. Niedługo potem , jakoś chyba w październiku opowiedziałam o całej sprawie babci . O tym ,że rodzina snuje plany na przyszłość również i wtedy babcia jak to miała w zwyczaju , bez zbędnych słów i jak to sama określała "owijania w bawełnę " powiedziała mi co o tym myśli potwierdzając tylko moje myśli. „Daj ty sobie dziewczyno z nimi spokój, oni są prywaciarze, mają pieniądze a ty co ? Na początku będzie wszystko ładnie pięknie , a przy jakiejś kłótni ci powiedzą,że cię w jednej koszuli wzięli. Kolegować się możesz, czemu nie , ale w rodzinę nie wchodź. Twoja mama powinna to rozumieć , tata też .”No cóż, moja matka wielu rzeczy nie chciała rozumieć , a ojciec się z tego wyśmiewał. O tym też powiedziałam babci. „Ty też się wyśmiewaj , to najlepsze co możesz zrobić” - takiej rady mi babcia udzieliła . Nie było mi do śmiechu , ale przynajmniej wiedziałam ,że w dobrym kierunki idą moje myśli.

piątek, 25 maja 2012

LO - życie codzienne


Pierwsza klasa ogólniaka do dziś kojarzy mi się jako zgiełk , zamieszanie i świat przewrócony do góry nogami. Przede wszystkim ciężko mi było zaakceptować fakt, że nie mam już prawie samych ocen bardzo dobrych zwłaszcza, że moi rodzice też do wiadomości tego przyjąć nie zamierzali i jak zwykle każde mniej niż 5- kończyło się awanturą . Powoli jakoś zaczął to akceptować ojciec , jemu łatwiej było wytłumaczyć ,że to nie podstawówka tylko klasa profilowana w szkole średniej z dużymi aspiracjami , wysoko postawioną poprzeczką i z dużymi wymaganiami. Faktycznie wymagano od nas znacznie więcej niż w podstawówce i nie chodziło o to ,ze ktoś się uwziął czy za dużo wymagał , czy też swój przedmiot uważał za najważniejszy . Stawianie wymagań miało nas mobilizować do lepszej pracy . Tak jak to było w moim przypadku na historii . Umiałam więcej niż inni więc na tę samą ocenę bardzo dobrą , którą otrzymywały klasowe kujonki, po opanowaniu tematu z podręcznika , ja pasjonatka przedmiotu musiałam pracować jeszcze więcej i stawić czoło wiedzy profesora. Do ojca to chyba dotarło właśnie po tym jak na półrocze z historii Uszatek postawił mi czwórkę, a kolega W, który mnie odwiedził w domu po lekcjach , opowiedział jak to się odbyło. W każdym razie nie wymagał już ode mnie samych piątek. Matka jak zwykle , awanturowała się o każdą ocenę , albo w ogóle jej to nie interesowało.
W klasie szybko potworzyły się różne grupki , paczki i duety , które trzymały się razem i nie dopuszczały do siebie innych. Oczywiście funkcjonowaliśmy jako klasa , ale nie byliśmy jakoś szczególnie dobrze zgranym zespołem . Jak wszędzie byli i tacy co się nie lubili nawzajem i w ogóle mało z sobą rozmawiali. Ja miałam wtedy wrażenie ,ze odbijam się od ścian. Z początku trzymałam trochę z paczką z podstawówki, szczególnie z R., trochę z koleżanką E , którą poznałam pierwszego dnia na boisku. Zagadała do mnie żeby się upewnić ,że trafiła na wybrany profil. Nie trafiła, ale nic już nie mogła zrobić. Została więc na naszym. Z E nawet się zaprzyjaźniłyśmy. Do dziś uważam ją za szkolną przyjaciółkę. Po czasie zbliżyłyśmy się z D. dziewczyną , z innej szkoły , którą wcześniej znałam trochę z obozów harcerskich , później jeszcze M i przelotnie z każdym po trochu. Nie miałam na stałe swojej zaprzyjaźnionej grupki, chłopaki w ogóle nie zwracali na mnie uwagi , o ile czegoś nie potrzebowali . Wspólnego języka poza tym co dotyczyło szkoły z nikim nie miałam. Żyłam czym innym , miałam zainteresowania odbiegające od innych ,co innego czytałam , nie umiałam nawiązywać kontaktów z rówieśnikami , nie byłam też otwartą osobą jak moje przyjaciółki E,R i D i nie wierzyłam we własne siły i możliwości. Trudno mi było się płynnie wypowiadać i w ogóle prowadzić jakąkolwiek rozmowę. Dopiero po wielu lekcjach polskiego wywoływana do dyskusji przez profesora i nagradzana dobrymi ocenami za wypowiedzi , przestałam bać się wyrażać swoje zdanie na tematy związane z przedmiotem. Nadal byłam z ludźmi , ale jako milczący obserwator , nie uczestnik. I podobnie jak w podstawówce , jeśli ktoś chciał się wygadać wybierał na słuchacza mnie. Większość uważała mnie za osobę nieprzystępną i zarozumiałą. Bolało mnie to , ale przełamać się nie mogłam . No i sama sobie narzuciłam tę dyscyplinę broniąc się przed złością rodziców .Nie wiadomo co by się stało, gdybym tak bardzo nie skupiła się na opanowaniu emocji. Nadal wszystko „musiałam” . Siedziało to we mnie gdzieś głęboko i wciąż dawało o sobie znać. Teraz skupiło się w dużej mierze właśnie na nie dawaniu się ponosić emocjom. Wychodziło różnie w starciu z rodzicami . W szkole działało.
Tak w ogóle to nie było źle. Aż tak jak w podstawówce nie narzucano nam działalności poza lekcyjnej. Z Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej wypisałam się po pierwszym półroczu. Nie miałam czasu na działalność ,zbyt dużo było nauki i czytania , a poza tym moja drużyna , której byłam przyboczną była nadal w szkole podstawowej . Terminy zbiórek kolidowały z zajęciami w LO. Trochę z żalem , ale karierę w harcerstwie zakończyłam. Podjęłam się za to prowadzenia klasowej kroniki . Pomagały mi w tym D i R. Kiedy po latach udało nam się do niej zajrzeć byłyśmy pod wrażeniem . Nie było gotowych szablonów , naklejek , drukarki z mnóstwem czcionek na każdą okazję , a nasza kronika błyszczała kolorami , była pełna rysunków i ręcznych zapisków. Ile czasu i serca musiałyśmy w to wkładać , R pisząc teksty, D rysując , a ja zdobiąc to wszystko inicjałami i arabeskami ,przepisując pismem ozdobnym , czasem gotykiem , czasem jakimś skomplikowanym wzorem , którego nazwy już nie pamiętam. Notowałyśmy wszystkie zdarzenia od świąt szkolnych i państwowych , po wyjazdy do kabaretu i operetki , wspólne wyjścia do kina, szkolne zabawy imieniny dyrektora i wychowawcy , wykopki i mnóstwo innych ważnych dla nas,uczniowskich spraw i wybryków. Odkąd zajęłam się kroniką nikt na inne zajęcia mnie nie namawiał. Innych uczniów także nie . Pozalekcyjnie udzielali się tylko ci , którzy sami tego chcieli i potrafili się zorganizować. Były kółka przedmiotowe, jakieś drużyny sportowe, szkolny teatr i kabaret , ale przymusu nie było. Organizowaliśmy sobie za to różne rajdy i biwaki. Albo klasa jako taka , albo we współpracy z inną . Pamiętam kiedyś pojechaliśmy rowerami do Skorzęcina , zamieszkaliśmy w domkach kempingowych – nie pamiętam , kto je wynajął a wychowawca zaprosił nas wszystkich na piwo. Ja oczywiście znów się wygłupiłam , bo kierując się po części swoimi zasadami , a po części chorobliwą wręcz awersją do piwa odmówiłam. Wybrałam sobie jakieś pepsi czy też oranżadę. Tak , tak pepsi było już znane w Polsce i to nie tylko z Pewexu. Sprzedawano je w barach i restauracjach jako napój nie zawsze dostępny w ciągłej sprzedaży jak to dziś mówimy a więc luksusowy. Klasa i profesor dziwnie na mnie patrzyli , ale ja się namówić nie dałam. Głupio mi potem było, nikt tego pojąc nie potrafił i znów podpadłam. Mądrzej byłoby wówczas się przystosować i jednak to piwo z profesorem wypić . No , ale mając dzisiejszy rozum pewnie bym tak zrobiła ale wtedy byłam zakompleksiona a nie mądra i refleksje zwykle nachodziły mnie po czasie.  

środa, 23 maja 2012

LO cd


Poświęciłam sporo tekstu tym najfajniejszym z belfrów to teraz kolej na tych , których młodzież bała się jak ognia . Do takich należały matematyczka i obie chemiczki. Pozostali niczym szczególnym się nie wyróżniali, choć przyznać muszę ,że i tym razem dobrze trafiłam . Grono profesorskie było wyjątkowo mądre i z pasją do nauczania. Generalnie oprócz wyżej wymienionych lubiłam wszystkich z wyjątkiem profesorki od biologii , z wzajemnością zresztą . Nie doszłam nigdy dlaczego ( może jej czymś podpadłam, a może moja facjata jej się nie podobała ) ale powzięła do mnie ,mniej – więcej w połowie klasy pierwszej ,wyraźną niechęć oględnie mówiąc i gnębiła niemiłosiernie. Żadnego przedmiotu , nawet matematyki i chemii tak nie kułam jak biologii a i tak z wielkim trudem udawało mi się zaliczyć na 3= . Nie powiem ; po czasie mi się to przydało, ale o tym będzie później.
Matematyczka pochodziła chyba z Rosji , a w każdym razie z tamtych stron. Miała wspaniałe włosy , zawsze starannie upięte w kok, zawsze chodziła w granatowym kostiumie ze spódnicą „równo z kolanem” i wiązanych półbutach . Nigdy nie zamieniła z nami słowa na temat inny niż matematyka . Roześmianą widzieliśmy ją jeden , jedyny raz , kiedy pod oknem w trakcie lekcji jakiś zachrypnięto- piszczący i fałszujący głos przechodzący mutację zaryczał: „cztery słonie zielone słonie , każdy kokardkę ma na ogonie „ , ale trwało to sekundy. Zaraz potem wywołała kogoś do odpowiedzi. Na jej lekcjach można było usłyszeć przelatującą muchę . Nikt nie ośmielił się nawet zmienić pozycji w ławce. Była bardzo wymagająca i mało sympatyczna , czasami sprawiała wrażenie jak by nie lubiła ludzi , ale matmę nam wyłożyła tak ,ze pojmowaliśmy. Przynajmniej w stopniu wymaganym na naszym profilu. Matematyki na szczęście my mieliśmy mniej niż inne klasy i nieco lżejszy kaliber . Ocena dobra lub bardzo dobra u „Luty” - jak ją nazywaliśmy była wielkim ewenementem. Królowały dostateczne . Czy nam się to podobało czy nie , musieliśmy się matematyki uczyć. Średnio mi to wychodziło i do dziś przekonania do tej gałęzi nauki nie mam i podchodzę ostrożnie.
Chemiczki w szkole były dwie . Właściwie nie wiadomo , która gorsza. Obie były postrachem i nie było chyba w szkole ucznia , który nie miał by z chemią kłopotów. No , może z wyjątkiem tych z klas matematyczno- fizycznych , bo tam trafiali sami najlepsi i biologiczno- chemicznych , bo był to w pewnym sensie ich konik, chociaż i ci narzekali. Nam trafiła się sympatyczniejsza w obejściu , ale równie wymagająca jeśli chodzi o naukę. Chemię miała w małym palcu , ale jakiegoś szczególnego daru do wykładania już nie posiadała. Podobnie jak na matematyce siedzieliśmy jak trusie i mało kto miał stopień lepszy niż 3 . Dla mnie ten przedmiot był wyjątkowo trudny . Jakoś tych wszystkich wzorów , stężeń i przeliczeń załapać nie mogłam. Mimo wszystko chemii mniej się bałam niż biologii. Chemiczkę przezywaliśmy czasem „traktor na białych oponach „ - bo ważąc na oko ponad 100kg ubierała się w białe rajstopy. Wyglądało to dość śmiesznie i nas bawiło, choć właściwie nie było się z czego śmiać ,bo zwyczajne beżowe rajstopy były pewnym rarytasem i nie zawsze można je było kupić . W szkole przezwisko miała inne , ale w naszej klasie funkcjonowały oba.
Inni Profesorowie nie zapisali się w mojej pamięci ani źle ani dobrze. Lubiłam profesorkę od j.francuskiego . Świetnie potrafiła nauczać , choć nigdy nie kazała nam kuć regułek gramatycznych .Po prostu od pierwszej lekcji mówiła wyłącznie po francusku. Pomagała sobie rysunkami, gestykulacją i oprócz pierwszych 15 minut , kiedy ponadawała nam francuskie imiona i powiedziała jakie ma wymagania , nie odezwała się po polsku ani razu. Skutkowało. Do dziś rozumiem język, choć nie posługuję się nim od ponad 30 lat więc nie umiem już formułować zdań. Osobną sprawą był język rosyjski. Uczyliśmy się go z musu. Takie było założenie i odgórny „prikaz” . Ówczesne władze zakładały,że każdy obywatel naszego Kraju ma znać język sojusznika i bratniego narodu. W liceum , na profilu humanistycznym program języka rosyjskiego był rozszerzony . Po 4 latach nauki w podstawówce już się nim umieliśmy posługiwać , ale dla zasady nie należało się wysilać . Traktowaliśmy to trochę na zasadzie,że trzeba znać język swoich wrogów. „Profesorka „Striełka” wymagała od nas posługiwania się językiem na co dzień. Któregoś razu ,kiedy zwyczajnie zwialiśmy z lekcji na seans kinowy ( na ekrany wszedł wówczas film „Omen” ) kazała nam się z tego tłumaczyć po rosyjsku . Chyba zadowolona z tego nie była, bo gnębiła nas pytaniem i sprawdzianami kilka kolejnych lekcji.
Jak w każdej porządnej budzie tak i w naszej, był profesor , z którego wszyscy robili sobie żarty . U nas trafiło na belfra od PO ( przysposobienia obronnego) . Za czasów mojej młodości , przedmiot ten w każdej szkole traktowano śmiertelnie poważnie. Tak było i w naszym ogólniaku. A profesor w szkole potocznie nazywany „Glapa” - od „ptasiego” nazwiska uważał PO za najważniejszy przedmiot w szkole. Poza tym ,że uczył tego przedmiotu ; pamiętam jakieś rzucanie granatami na boisku, uruchamianie radiostacji i musztrę- zajmował się organizowaniem prac społecznie – użytecznych czyli wykopek , zbierania jabłek lub kamieni w pobliskich PGR-ach i czynów społecznych , oraz tropieniem palaczy w szkolnej ubikacji. Średnio mu to wychodziło, zazwyczaj palący po kabinach uczniowie zdążyli mu zwiać w drodze do gabinetu dyrektora. Kiedy młodzież wyjeżdżała na wykopki siedząc na przyczepie traktora nakazywał śpiew. I wtedy wiadomo było,że należy zaśpiewać „Sokoły” zmieniając refren na „ omijajcie oficerskie szkoły, omijajcie pege-ery , tam roboty od cholery” . Glapie słuchającemu tego refrenu poważnie zagrażał zawał serca . Nam groził sankcjami z wyrzuceniem ze szkoły włącznie, ale po chwili o sprawie zapominał.
Na szczególne wspomnienie zasługuje „Beny” czyli sam dyrektor szkoły. Dziś już nie żyjący. Kilka lat temu przegrał walkę z chorobą. Kiedy przyszłam do lo jakoś nie zdołałam go polubić. Sporadycznie miałam z nim do czynienia na lekcjach. Przychodził czasem na zastępstwa .Jego klasę i podejście do uczniów doceniłam dopiero kiedy szkołę kończyliśmy.”Beny „ mieszkał na terenie szkoły . Zdarzało mu się więc chodzić po budynku i boisku w krótkich spodniach i podkoszulku. Wiadomo było,że kiedy występuje w takim nieoficjalnym anturażu , humor mu dopisuje i nikomu krzywdy nie zrobi , bo tak w ogóle to Beny wyglądał groźnie , a instytucja dyrektora szkoły jako taka ,budziła nasz szacunek i obawę . Dyrektor był nie kwestionowanym autorytetem i przed jako takim należało czuć respekt – poniekąd  „ z urzędu” . Dyrektor jednak krzywdy nikomu nie robił i chociaż na dywaniku potrafił naprawdę ostrą reprymendę zafundować delikwentowi , który podpadł , zaraz po jego wyjściu zapominał o sprawie . Beny równie często jak Glapa ścigał palaczy. Z lepszym wynikiem jednakże.
Wpadał do męskiego wc , zabierał chłopakom papierosy , ładował po strzale „ w papę” i kazał wracać do swojej klasy. Nikt się o to nie oburzał i rodzicom do głowy nie przychodziło, zgłaszać jakieś pretensje. Trzeba pamiętać ,że za palenie papierosów,w tamtych czasach wylatywało się karnie ze szkoły. Każdy wolał oberwać od dyrektora niż mieć ocenę niedostateczną ze sprawowania i wilczy bilet. Dziewczyny miały trochę lepiej . Profesorki rzadziej wpadały do łazienki.



sobota, 19 maja 2012

LO cd


Uszatka zasptąpiła pani profesor, którą nazywaliśmy po prostu Izą . Była malutka ( krążył nawet szkolny kawał,że w „maluchu jeździ na stojąco ,bo miała zwyczaj trzymać ręką za uchwyt pod dachem samochodu), okrągła i bardzo schorowana. Właściwie już wtedy powinna być na rencie. Zdarzało się ,że przysypiała za katedrą. Lubiliśmy ją , ale lekcje historii nie były już takie atrakcyjne jak z Uszatkiem. Mąż Izy , od niepamiętnych czasów przezywany przez uczniów „Jachem” również uczył historii i naszą klasę PNOS-u . Ponieważ wieści w LO rozchodziły się szybko wiedział, o moich zainteresowaniach , czasem nawet o tym ze mną pogadał , po dwóch latach wciągnął do sekcji historycznej klubu „Pro Libris” i gnębił mnie nie mniej niż Uszatek. W klasie II i III z pnosu, w IV z pnosu i historii – bo kiedy jego żona zachorowała on ją w nauczaniu historii zastąpił. Jachu podobno miał system pytania. , który kolejne pokolenia uczniów próbowały rozpracować – bezskutecznie. Moim zdaniem system polegał na tym ,że pierwsze trzy osoby pytał co trzeci numer , czwarta osoba była zupełnie przypadkowa , kolejność od ostatniego , od środkowego czy od początkowego numeru też przypadkowa. Jednak nikt tak do końca nie wiedział według jakiego klucza Jachu pyta. Poza tym lubił ładne dziewczyny – zawsze miały u niego lepsze stopnie , a jeśli któraś odważyła się przyjść w bluzce z nieco głębszym dekoldem niż dozwolony to już na pewno miała piątkę. Skoro już jestem przy nauczycielach historii , to zaraz mi się nasuwa historyczny język czyli łacina. Język martwy od bardzo dawna , jednak pod koniec lat 70-tych wciąż jeszcze wykładany w liceach klasycznych i humanistycznych . Łaciny uczył starszy pan , zawsze starannie ubrany w garnitur , czasem zakładał nawet muszkę ( taki klasyczny styl profesorski jakby żywcem wycięty z książek lub filmów o przedwojennych gimnazjach) . Nazywaliśmy go Dziadek K..........i i uwielbialiśmy. Lekcję zaczynał zawsze tak samo , od klasycznego „salve pueri” , po czym dodawał „et puelle” , bo zgodnie z kanonem łacińskich szkół , nauki mogli pobierać tylko chłopcy więc i powitanie było w wersji męskiej , a w naszej klasie było ich w pierwszym roku 9 , później już tylko czterech , a dziewczyn 25 , później 20. Po czym następowało odczytanie listy obecności ; odpowiadaliśmy po łacinie . W tej chwili nie pamiętam jak to brzmiało. Potem była chwila rozmowy z nami nie związanej z lekcją łaciny , profesor opowiadał parę kawałów , najczęściej żydowskich i w końcu podchodził do tablicy i pisał na nim jakąś maksymę lub przysłowie i dodawał „ dośc tego , przechodzimy do lekcji” . Natychmiast zapadała cisza , a profesor wzywał do tablicy , z zeszytem , sprawdzał zadania i pytał. Już po paru lekcjach wiedzieliśmy,ze Dziadek K. nikomu krzywdy nie zrobi . Jedyne dwie oceny jakie uznawał to była 3 i 4 . Na piątkę jak mawiał trzeba zapracować i wiedzieć tyle co on – co się nawet dwom największym kujonkom nie udało i przeboleć tego nie mogły . Dwój również nie stawiał. Żeby dostać 2 delikwent też musiał się „dobrze napracować”. Właściwie tylko za brak zadania można było dostać 2. Jeśli ktoś próbował coś przetłumaczyć czy napisać zadanie , mógł liczyć na 3 , nawet jeśli zrobił to źle. Dla Dziadka K. znaczyło to ,że się stara . Lubił nas pan Profesor łacinnik . Kiedy oczekiwał na wnuczka lub wnuczkę zapytał nas jakie imię byłoby dla wnuczki odpowiednie , bo rodzina jemu kazała decydować a on nie wie . Dla wnuczka było już wybrane ; po dziadku oczywiście. Dla wnusi miał wybrać on. Zaproponowaliśmy Anna lub Cecylia i tak się stało. Wnuczka profesora otrzymała imiona Anna Cecylia o czym nas powiadomił zaraz po wakacjach na pierwszej lekcji łaciny puchnąc w oczach z dumy , bo mała przyszła na świat w lecie więc wcześniej okazji po temu nie było.

wtorek, 15 maja 2012

LO


Największym oryginałem wśród naszego grona profesorskiego był historyk , nazywany przez nas pieszczotliwie Uszatkiem. Skąd to przezwisko ? Nie mam pojęcia. Byliśmy kolejnym rocznikiem , który tej wdzięcznej ksywki używał. Mogę się tylko domyślać. Uszatek miał ogromną rozczochraną głowę , nie pasująca do całości , którą ( prawdopodobnie z powodu jakiegoś schorzenia , albo tiku ) nosił zwieszoną na lewą stronę . Podśmiewaliśmy się ,że nadmiar wiedzy mu ciąży stąd to pochylenie. Był chudy , i miał wielkie , nieproporcjonalne dłonie , którymi podkreślał wygłaszane kwestie wyrzucając je do przodu na wysokości głowy. Już samo to czyniło go oryginałem. Sposób ubierania się jeszcze tę oryginalność podkreślał. Zawsze chodził w marynarce w tzw. pepitkę , koszuli z niedopiętym pod szyją kołnierzykiem , szarych lub bordowych spodniach z opadającymi na buty nogawkami , z nieodłączną ogromną , skórzaną teczką pełną książek i czarnym parasolem na długiej drewnianej rączce, a jeśli było chłodno zakładał na to beżowy prochowiec w stylu filmowego porucznika Colombo. Był historykiem pasjonatem. Znał wszystkie wydawane aktualnie książki naukowe i popularno - naukowe, cytował nawet ich fragmenty, przytaczał teksty źródłowe, sypał jak z rękawa historycznymi anegdotami i powtarzał ,przekonując nas do poznawania historii zdaniem „to jest ciekaaaaawe dziateczki kochane ( tu następowało wyrzucenie rąk do przodu ) , to się czyta lepiej niż najlepszy krymiiinaaał!” Mnie namawiać nie musiał. Pierwszy raz spojrzał na mnie swoim „łaskawszym” , profesorskim okiem na drugiej czy trzeciej lekcji . Przy okazji wyczytywania listy obecności , jeśli trafił na nazwisko związane z jakąś postacią historyczną pytał delikwenta czy wie jaka to postać mogła być jego przodkiem. Były w klasie ze 3-4 historyczne nazwiska – czy coś miały z przodkami wspólnego tego nie wiem. Ja nie mam ; pochodzimy z całkiem innej linii genealogicznej i innych rejonów kraju, ale jak mogłabym nie znać mojego potencjalnego protoplasty o tym samym nazwisku ? Wymieniłam , szlachcica i dowódcę kondotierów – jedynych zresztą w historii naszego Kraju , postać nie szczególnie świetlaną , powiedziałam czym się zajmował , jakimi zasadami rządził on i jego wojsko , opowiedziałam o uzbrojeniu , kampaniach i grabieżach , a na koniec dodałam ,że takiego wojownika można zobaczyć na obrazie Rembrandta . Uszatkowi głowa coraz niżej opadała z wrażenia , mało na katedrę nie opadła , a kiedy skończyłam , długo milczał , a na koniec powiedział tylko „ no tak, tak” , „bardzo dobrze, bardzo dobrze”... Po czym zaczął czytać dalej listę obecności. Na następnej lekcji wywołał mnie do odpowiedzi . Potem zdarzyło się tak,ze kilka razy wdałam się w dyskusję z profesorem na tematy historyczne. Ciężko było, bo znał wszystkie opracowania i niemal potrafił powiedzieć na której stronie mieści się stosowny fragment ale dawałam sobie jakoś radę. Klasa oczywiście stwierdziła,że na tym skorzysta. Jak chcieli uniknąć pytania podkręcali mnie na tzw. „dyskusję” . Dwa razy mi powtarzać nie było trzeba , bo historia mnie pasjonowała więc mnie to bawiło. Ale na półrocze oceny bardzo dobrej nie dostałam. Kiedy Uszatek ogłosił to w klasie , moim koleżankom i kolegom szczęki z lekka opadły . Solidarnie i zgodnie zaprotestowali „ jak to , ona nie ma piątki , przecież się interesuje , książki czyta !” Po każdym takim okrzyku profesor cierpliwie odpowiadał „ciiichooo, wieeem” ale piątki mi nie postawił. Uznał,że ode mnie może wymagać więcej i na tę piątkę będę sobie musiała więcej popracować. Opanowanie tematu na poziomie podręcznika nie wystarczy. Odpuścił dopiero kiedy na lekcję przyniosłam pewną książkę . Jakieś opasłe tomisko o średniowieczu , położyłam je na ławce , na podręczniku i zeszycie , bo profesor wymagał, żeby zeszyt i książka do historii leżały w górnym, prawym rogu ławki , a przybory do pisania w otwartym piórniku na wprost. Ot taka profesorska fanaberia, której nikt nie śmiał zakwestionować . Siedziałam w pierwszej ławce tuż przy wejściu więc kiedy profesor wchodził do klasy z głową opadającą w dół , pierwszą rzeczą , którą zobaczył musiała być owa książka . Zobaczył , a jakże. Nie dał po sobie niczego poznać , odczytał listę , kazał zapisać temat lekcji i dopiero potem podszedł do mnie i grzecznie zapytał czy może zobaczyć moją książkę . Oczywiście zaraz ją mu podałam. Przeczytał autora i tytuł , po czym notki na obwolutach, przerzucił kilka kartek i zagłębił się w lekturze stojąc obok naszej ławki. Trwało to dobrych kilka minut , po czym zamknął książkę odłożył mi na ławkę i stwierdził jak zwykle „to jest cieeeekaaawe dziateczki kochane , to się czyta jak najlepszy kryyyymiiiinał „. Po czym spytał : czyatałaś ? Czytam , zostały mi dwa ostatnie rozdziały – grzecznie odpowiedziałam profesorowi . „ To dobrze, to dobrze; tej nie czytałem , ale mam tego samego autora coś tam”– już nie pamiętam co wymienił. Za jakiś czas przyuważyłam kiedy otwierał teczke tę samą książę , którą przyniosłam na lekcję . Odtąd z historii miałam u niego piątki. Wyglądało na to,ze uczennica przerosła profesora , przynajmniej jeśli chodzi o jedno przeczytane opracowanie , bo poza tym nie było takiego , który by mu dorównał w okolicy. W połowie klasy drugiej z żalem żegnaliśmy profesora Uszatka, który opuszczał naszą budę i obejmował stanowisko kustosza w naszym miejscowym muzeum.


sobota, 12 maja 2012

Początek zmian - cd


Nikt też problemu nie robił z tego ,ze dzieci czy młodzież chodzą do szkoły na drugą zmianę . Ja chodziłam. W pierwszej i przez część drugiej klasy w podstawówce i w pierwszym półroczu klasy pierwszej LO , potem była zamiana . Trzy klasy ogólne chodziły na popołudnie,profilowane rano.
Lekcje trwały długo , po 6-7 , bywało,że nawet 8 godzin dziennie i 4 do 5 w soboty, bo w tamtych czasach takiego przywileju jak wolne soboty nie było. W liceum nie wymagano od nas chodzenia w satynowym fartuchu z białym kołnierzem , ale należało nosić ciemny strój , najlepiej granatowy lub
czarny ( choć mógł być i inny kolor) lub z niewielkimi dodatkami innych ,obowiązkowo z tarczą na rękawie. Zaleceń co do kroju i materiałów nie było. Ktoś nosił sweter , ktoś inny żakiet lub marynarkę czy bluzę , uszła nawet flanelowa koszula w kratę – jaką dziś noszą robotnicy , byle miała tarczę i stonowane kolory. Makijaż i farba lub trwała na głowie niedopuszczalne. Bluzka na ramiączkach lub z dużym dekoldem czy spódniczka krótsza niż do kolan również . Odwołania nie było. Nawet na szkolnych zabawach obowiązywały te same zasady. Jedynym wyjątkiem była studniówka , ale o tym będzie później. Ja nosiłam modrakową ( jak zwykle – gust mojej matki) bluzę z biało-czarnymi naszywkami na rękawach i obojczyku i stójką , z początku przewiązywałam ją w pasie wiązaniem , które należało do całości , ale po czasie szybko z tego zrezygnowałam i nosiłam ją luźno opadającą na spodnie lub spódnicę. Miałam fajny czarny sweter z kolorową aplikacją pod szyją – pojęcia nie mam dlaczego matka mi go kupiła ( może ją koleżanki namówiły jak to często bywało)i chciałam go nosić do szkoły, ale uparła się na tę bluzę , a ponieważ podobał mi się jej fason i ładnie na mnie leżała , wredny,modrakowy kolor jakoś przecierpiałam. Modzie szkolnej muszę poświęcić parę zdań , bo to ciekawa sprawa. Nie znaliśmy jeszcze czegoś takiego jak „subkultury”. Słyszeliśmy coś tam od rodziców o tępionych w latach 50i 60-tych tzw. „bikiniarzach „ docierały wieści o hippisach , ale generalnie nie istniały subkultury w dzisiejszym rozumieniu. To przyszło później. Mody powstawały spontanicznie . W naszej poczciwej budzie na co dzień obowiązywały ciemne stroje i tarcza , a po lekcjach jakieś spodnie ( z taniego , krajowego dżinsu lub drelichu ; o prawdziwych „raiflach” lub „levisach” z Pewexu większość z nas mogła najwyżej pomarzyć )lub spódnica , flanelowa koszula , o co najmniej rozmiar za duży sweter .
Przebojem była wojskowa kurtka moro . Guziki z orzełkiem nosili tylko najodważniejsi , wszyscy inni przyszywali do takich kurtek zwykłe . Bo za noszenie kurtki moro z guzikami z Godłem Państwowym groziły sankcje karne . Traktowano to jako profanację munduru. Guziki z orzełkiem wolno było nosić tylko służbom mundurowym. Na kurtki moro też krzywo władze patrzyły i nie raz młodzież zaliczyła reprymendę od patrolu milicji , ale zrobić nic za to nie mogli. No i rzecz najważniejsza ; torba od maski p-gaz ! Obiekt naszych westchnień i pożądania. Kto taką posiadał był mówiąc dzisiejszym żargonem super trendy . Na nogach nosiło się krajowej produkcji „adidasy” lub inne obuwie lubianej marki „Relax” . Stroić i malować się nie wypadało. Włosy nosiło się albo rozpuszczone albo zaplecione w warkocz lub koński ogon , większość chłopaków nosiła obcięte krótko , z tyłu lekko spadające na kołnierzyk i taki niedogolony zarost , jeśli któryś go miał i się golił. 
Na uroczystości szkolne oraz imieniny wychowawcy i dyrektora obowiązywał strój galowy biało- czarny. W naszym LO przyjęło się,że chłopaki na takie okazje zakładali białe koszule i muszki . W krawatach pokazać się im nie wypadało. Dziewczyny obowiązkowo spódnice „midi”.
Szkoły różniły się od siebie modą . Technikum elektroniczne i mleczarskie ubierało się podobnie jak my. Luz : szare lub czarne swetry zakładane na koszule z kołnierzykami. Technikum weterynaryjne – prawie w 100% męskie nosiło się na czarno; czarne spodnie i swetry lub marynarki a do tego obowiązkowo czarne parasole na długiej drewnianej rączce i zamiast torby kwadratowa teczka-dyplomatka, czarna oczywiście. Ci się mocno wyróżniali i obnosili ze swoim stylem po mieście. Swoją drogą taki parasol musiał zwyczajnie zawadzać i uprzykrzać życie chłopakom, bo gdzie to zostawić np. na czas lekcji , albo wf .
Równie pożądane przez nas było posiadanie prawdziwych dżinsów. Najlepiej takich znoszonych . Nazywaliśmy je wycierusami . Jeśli komuś udało się takie kupić , a w Pewexach kosztowały około 20 $ , co na tamte czasy było prawdziwą fortuną , a decydował o tym przelicznik dolarowy lub dostać w prezencie od rodziny z Zachodu lub ze Stanów czy tez kupić od kogoś , kto wracał z kontraktu za granicą lub rejsu , natychmiast trzeba im było nadać odpowiednio wytarty wygląd. W tym celu moczyło się takie spodnie w wodzie, brało kawałek cegły i tarło tak długo aż nowy dżins się wytarł. Nikomu nie chciało się czekać aż same nabiorą patyny. Wspomniałam o Pewexach więc muszę wyjaśnić o co chodzi . Zanim zmieniono nazwę na Pewex funkcjonowało to jako sklep za bony dolarowe i nie wiem dlaczego miało coś wspólnego z PKO – jedyną oprócz NPB i Bankiem Spółdzielczym istniejącą wówczas instytucją finansową . Walutą obrotową w tych sklepach były bony PKO , których wartość równała się wartości dolara . Czyli : jeśli dolar kosztował 10zl np. ( a nie pamiętam ile kosztował , to tylko przykład), bon w PKO kupowało się za 10zł . Jasne,że ta niby waluta obowiązywała tylko w tych sklepach , przemianowanych nieco późnej na Pewexy. W Pewexach natomiast można było kupić towar za bony i za dolary oraz Marki RFN-nowskie , których co ciekawe oficjalnie posiadać nie było wolno. Stąd pochodzi „instytucja” cinkciarza – mocno podejrzana zresztą. Cinkciarze zawsze dysponowali twardą walutą ,snuli się w okolicach Pewexów, dworców a w większych miastach i hoteli i handlowali, bywało,ze sprzedawali fałszywki. Parę ładnych fortun z tego pokrętnego procederu w mieście wyrosło. Dodawać nie muszę ,że Pewexy obfitowały we wszelkiego rodzaju towary pochodzenia zachodniego i amerykańskiego. Jak nam się wydawało - luksusowe towary :urządzenia grające , soki owocowe, perfumy , ciuchy ,kawa nescafe , odżywki dla niemowląt – naszpikowane chemią do granic możliwości , kosmetyki itp. Dzisiaj żaden luksus. W pierwszej z brzegu drogerii można kupić „Old Spisa „ , ciuchy sprzedają wszystkie galerie handlowe a kawę „neskę” : jak ją nazywano ,mają w różnych gatunkach w każdym sklepiku osiedlowym. Wtedy każdy facet marzył o Old Spisie , a kobieta o perfumach Chanel 5 . Zawsze uważałam ,że te perfumy śmierdzą tak samo jak sprzedawane przez Rosjanki z miejscowej jednostki wojskowej „Duchi”niby fiołkowe czy bzowe , ale większość kobiet dała by się za Chanel pokroić. To zresztą jest dość zrozumiałe. Dóbr luksusowych na rynku brakowało, a wkrótce miały zniknąć zupełnie , również te podstawowe. Rósł więc mit bogatego, zasobnego we wszelkie dobra Zachodu a zwykły sok, kawa czy odżywka dla niemowląt stawała się obiektem marzeń. My młodzi marzyliśmy wtedy o dżinsach , dobrym sprzęcie grającym i płytach Bitels-ów, Presleya , Deep Purple i innych . Muzykę i wykonawców znaliśmy z radia Luxembourg , nagrywaliśmy ją na szpulowe magnetofony „Tonetka „ lub „Miełodia” za pomocą ustawionych obok radia mikrofonów , płyt jednak kupić w księgarniach i sklepach muzycznych nie było można. W radiu też nie często można ją było usłyszeć - czasami w radiowej „Trójce” i „Lecie z Radiem” . Trochę lepiej było z kinem, choć te najciekawsze , światowe hity wyświetlano tylko na seansach studyjnych.
Nauka w liceum wymagała od nas młodych ludzi wiele wysiłku. Wymagania stawiano nam znacznie wyższe niż w szkole podstawowej i bywało,że nawet najlepsi uczniowie po przejściu do liceum miewali dostateczne albo w ogóle nie dawali sobie rady. Większość czasu poświęcaliśmy więc nauce. My z pierwszej humanistycznej dodatkowo czytaniu większej ilości lektur niż pozostałe klasy i pisaniu długich wypracowań . Mniej niż 7 stron nie było dobrze widziane przez polonistę , no chyba,że ktoś napisał tak treściwie i przemyślanie ,ze nie mógł niczego zarzucić, co zdarzało się dość rzadko. Za ilość ocen nie wystawiał , ale za poprawny styl i zawartość merytoryczną i poprawność gramatyczna i interpunkcyjną już owszem. Nie wymagał , co nam się bardzo podobało powielania interpretacji z podręczników czy innych opracowań . Wystarczyło napisać co się myśli i dobrze uzasadnić. Nie miał też zwyczaju wzywać z zeszytem do odpowiedzi , chyba,że chodziło o wydeklamowanie zadanego wiersza , a jedynie rzucał temat do dyskusji i wskazywał pierwszą osobę , która miała ją podjąć . Następne mogły się wypowiadać nawet nie podnosząc ręki . Bardzo nam ta forma nauki odpowiadała . Często dyskusje przeciągały się na przerwy i ciągnęły nawet po lekcjach już bez udziału profesora. Stawiał za to oceny autorom najciekawszych wypowiedzi i najaktywniejszym. Czasami , kiedy mu podpadliśmy kazał nam podchodzić z zeszytem do biurka , po cichu czytał nasze prace i bez słowa stawiał ocenę , po czym zamykał zeszyt , rzucał go delikwentowi z jednym słowem: „na miejsce!”. Blady strach na nas wtedy padał, bo to znaczyło,że nawet największy kujon mógł liczyć najwyżej na 3. Kujonów nie lubił , mieli piątki , bo wykuli i byli pod każdym względem poprawni , ale sympatią profesora się nie cieszyli. Parę epizodów z polonistą – maniakiem jeszcze opiszę , jednak muszę parę zdań poświęcić i innym .


czwartek, 10 maja 2012

Początek zmian


Rok 1976. Zmiany czaiły się dookoła. Na razie mało czytelne i z daleka . Historia . Na naszych oczach działa się historia. Tamtego lata po raz pierwszy sobie to uświadomiłam . Na przełomie czerwca i lipca dotarła do nas wiadomość o wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Ówczesne media przedstawiały je jako coś na kształt chuligańskich wybryków. Prawdy dowiedziałyśmy się (babcia i ja) dopiero kiedy przyjechał wujek, młodszy brat ojca – zawodowy wojskowy w randze podoficerskiej. A poszło o drastyczne podwyżki planowane przez przewodnią siłę narodu czyli PZPR i ówczesny rząd. Jakoś krótko po tym pojawiły się pierwsze kartki żywnościowe, Od tamtych wydarzeń zaczęto reglamentować cukier. Cena i tak poszła w górę rzecz jasna. Na osobę wypadło po dwa kilogramy na miesiąc. Nie było to wcale mało ; wystarczało do codziennego użytku, pieczenia i zapraw. Niby nic , ale „ziemia zadrżała” . Oczywiście były wcześniej wydarzenia w Poznaniu w 1956 i Gdańsku w 1970 , ale o tym milczano , a ja dowiedziałam się o nich dopiero w liceum.
Historia, historią a mnie zaprzątnęły niebawem inne sprawy , a mianowicie nowa szkoła . Nie było to łatwe doświadczenie . Dla mnie szczególnie. Byłam nieśmiała, zakompleksiona, pozbawiona wiary we własne siły , nie radziłam sobie z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami i nie tylko. Na wsparcie rodziców liczyć nie mogłam , to wiedziałam już od dawna. Z pierwszego dnia pamiętam tylko straszny harmider na szkolnym boisku i czytanie list uczniów klas pierwszych z podziałem na profile . Starsze klasy zaraz po części oficjalnej poszły do swoich pracowni . Nas pierwszoklasistów najpierw „posegregowano”. Trafiłam na wymarzony profil humanistyczny , do klasy I a . Naszym wychowawcą został polonista – maniak literatury . O pisarzach nigdy nie mówił inaczej niż „pan Mickiewicz, pani Orzeszkowa” i dopuszczał posługiwanie się językiem potocznym i gwarowym , Pamiętam do dziś jego słynne : każdy może mówić jak mu dziób urósł – w mowie potocznej możecie mówić :”jo mom” i antrejka , ale na j. Polskim macie mówić i pisać „ja mam i przedpokój”. Oprócz profilu humanistycznego był jeszcze matematyczno-fizyczny ( tu lądowali najlepsi z najlepszych ) , biologiczno-chemiczny , nieco mniej prestiżowy ogólny z niemieckim i dwie klasy ogólne z francuskim , w tym jedna w 100% żeńska –w hierarchii prestiżu na szarym końcu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam do końca co mnie czeka. Oczywiście wiedzieliśmy ,ze na naszym profilu będzie więcej polskiego, historii i języków oraz wychowanie muzyczne i plastyczne
, ale jak to będzie wyglądało w praktyce dowiedzieliśmy się dopiero w dniu rozpoczęcia roku szkolnego. Muszę wspomnieć,że nasze liceum uchodziło wówczas w całym województwie poznańskim i okolicach za bardzo prestiżowe i na wysokim poziomie. Niemal wszyscy absolwenci zdający na studia wyższe dostawali się na wybrane kierunki, a startowało co roku mniej- więcej 80% z nich. Jeśli ktoś się nie dostał , to raczej z braku miejsc lub zbyt małej ilości punktów ( co to takiego owe punkty wyjaśnię nieco później) niż z powodu nie zdanych egzaminów. Po krótkim zapoznaniu się , sprawdzeniu listy obecności , wychowawca podyktował nam spis przedmiotów , ilość godzin każdego z nich , nazwiska przydzielonych nam profesorów i plan lekcji: 8 godzin języka polskiego , po 4 historii, j. Francuskiego, j. Rosyjskiego , po 2 łaciny , i propedeutyki nauki o społeczeństwie, biologii, chemii ,fizyki wychowania muzycznego i plastycznego ( plastyczne miało być tylko 2 lata) i do kompletu 5 godzin matematyki a było jeszcze Po i WF. Klasy mat-fiz, biol-chem i ogólne z niemieckim miały zamiast muzycznego technikę ( nie pamiętam dokładnie jak się ten przedmiot nazywał ) czyli ni mniej , ni więcej tylko prace ręczne. Większa ilość godzin jako taka to był drobiazg w porównaniu z ich treścią . Trzeba pamiętać ,że wszystkie przedmioty humanistyczne wymagają opanowania pamięciowego , czytania i pisania . Stanęło przed nami nie lada zadanie.
Nasz rocznik był bardzo liczny . Powstało aż 6 klas około 30- osobowych.. Wcześniej bywało najwyżej po 5 . Klasy profilowane jak zwykle dostały najlepszych , ale też najbardziej wymagających profesorów. Już w pierwszym tygodniu sprawdzono naszą wiedzę z j. Polskiego i matematyki wyniesioną z podstawówki. Nie wypadłam źle ; 4 z matematyki i 4+ z polskiego. Kazali nam napisać charakterystykę naszego ulubionego bohatera z naszej ulubionej książki. Koleżanki i koledzy pisali o klasycznych postaciach z lektur, ja o pewnej dziewczynie
z powieści historycznej , której akcja toczyła się w czasie wojny w Meksyku w XIXw. Wtedy, gdy dowiedziałam się co wybrali moi koledzy i koleżanki , wydawało mi się,że strasznie się wygłupiłam , ale po latach doszłam do wniosku ,że dobrze zrobiłam wybierając taką postać , bo zyskałam sobie punkt za oryginalność. Dostałabym pewnie 5 , ale zrobiłam głupi błąd literowy, który zdarza mi się do dziś popełniać , mianowicie zamiast litery „t” piszę „j” i chyba zabrakło mi jakiegoś przecinka, czy kropki. Na pierwszej lekcji wychowawca postawił sprawę jasno: gramatyki i ortografii mieliśmy się nauczyć w podstawówce . W LO uczymy się literatury . Błąd ortograficzny, interpunkcyjny czy stylistyczny natychmiast obniża ocenę . Można nie wiem jak dobrze napisać , ale za brak przecinka, „u” zamiast „ó” , zły styl itd. , ocena będzie niższa. I była. O dysleksjach i innych „dys...” nikomu się nie śniło. Ortografię albo się znało , albo nie . Poza tym , przyznanie się do czegoś takiego w tamtych czasach było nie do pomyślenia. Zasłanianie się jakimiś brakami czy niedoskonałościami nie wchodziło w ogóle w rachubę , ludzie swoje obowiązki traktowali bardzo poważnie i niczego sobie nie ułatwiali.  

poniedziałek, 7 maja 2012

Wakacje


Jak dotąd nie wspomniałam jeszcze o moich dwóch przyjaciółkach z Pińska. Były siostrami . Obie młodsze ode mnie , jedna o dwa , druga o trzy lata . Od zawsze trzymałyśmy się razem . E i D miały mnóstwo rodzeństwa . Kiedy przyjeżdżałam na kolejne wakacje wołały mnie do siebie ,żebym zobaczyła nową siostrę , albo brata. W sumie razem było ich piętnaścioro . Najstarsza E. Młodsza ode mnie o dwa lata , najmłodszy brat ( o tym dowiedziałam się już jako mężatka od wujka) o tydzień starszy od mojego starszego syna . W czasie moich pobytów u babci , jako dzieci bawiłyśmy się wspólnie , chodziłyśmy na pokrzywy i do parku na smrodziny oraz do „Grochowskiego” na wiśnie. Grochowski mieszkał samotnie w chylącym się ku upadkowi,zrujnowanym gospodarstwie ( od lat już nie istniejącym) dwa kilometry od naszej wsi. Tak do końca , to nie wiem czy to faktycznie był właściciel gospodarstwa czy ktoś po prostu zamieszkał w tym miejscu i czym się właściwie trudnił . Nigdy też tego człowieka nie widziałam a jak było z innymi mieszkańcami wsi nie wiem . Obok tego gospodarstwa rosła wiśnia , owocowała co roku drobnymi ale bardzo aromatycznymi i pełnymi smaku owocami . Jako dzieciaki często zakradaliśmy się na te wiśnie . Jak każdy owoc zakazany smakowały niebywale. Po drodze zbieraliśmy też ulęgałki . Takie , malutkie , cierpkie gruszki. Za jedno i drugie babcia mnie goniła . Za wiśnie , bo to przecież kradzież , a za ulęgałki, bo mogę się rozchorować po takich niedojrzałych gruszkach. Jako podlotki , razem z moimi przyjaciółkami spacerowałyśmy po parku i mostach, chodziłyśmy do lasu na jagody i grzyby i dużo czasu spędzałyśmy w mniejszym z dwóch ogródków mojej babci siedząc na klatkach dla królików i rozmawiając , podśpiewując różne piosenki , albo wymyślając przedziwne historie. Czasem chodziłyśmy nad Smolnias , albo staw w parku popływać. Kiedy miałam 13 – 14 lat babcia już mi tego nie zabraniała, wiedząc ,że umiem pływać . Bywało,że siadywałyśmy na konarze lipy rosnącej tuż za płotem w parku , która kiedyś służyła nam do zabawy i opowiadałyśmy sobie przeczytane książki.. Jednym z naszych ulubionych zajęć było splatanie z liści czeremchy , owoców jarzębin albo głogu czy żołędzi biżuterii. Udawałyśmy ,że nosimy kamienie szlachetne :szmaragdy, rubiny diamenty , topazy . Ja oczywiście zaczęłam się tym interesować bardziej i temat kamieni zgłębiać i stąd chyba moja dzisiejsza pasja. Po śmierci babci straciłam kontakt z dziewczynami, jedna z nich zresztą wyjechała po ślubie daleko na Śląsk. Z młodszą znalazlyśmy się niedawno na N-K , ale jakoś kontakt się nie odnowił. Pewnie jest tak samo zagoniona jak ja .
Jak w każde wakacje , tak i w te kilka dni spędziłam u kuzynostwa w pobliskim Żninie. Mieszkał tam najmłodszy z barci mojego dziadka , wujek Piotr z rodziną . Ciocia z wujkiem prowadzili dom otwarty. Zawsze było w nim gromadnie i wesoło , zawsze znalazło się miejsce do spania i placek drożdżowy dla niespodziewanych gości . Przyjmowano z radością każdego , kto tam wpadał. Z wujkiem i ciocią mieszkała ich córka z mężem i dziećmi, młodszym ode mnie o trzy lata kuzynem i o pięć lat młodszą kuzynką. Bardzo lubiłam tam jeździć i kontakty z tą rodziną utrzymuję do dziś , choć już rzadkie. Tamtego lata byłyśmy tam obie z babcią . Wujek Piotr był z zawodu wziętym piekarzem , jeszcze przed wojną miał własną piekarnię , wybudował ogromny dom w pięknie położonym ogromnym ogrodzie. Dom leżał na wzgórzu , a ogród schodził w dół prawie do jeziora. Z okien na piętrze rozciągał się wspaniały widok na jezioro. Na tyłach domu była piekarnia z wysokim kominem , niegdyś własność wujka , a za czasów stalinowskich uwłaszczona jak i cała prywatna własność. Komin od piekarni mnie fascynował. Ile razy nań popatrzyłam , korciło mnie żeby się tam wspiąć i obejrzeć sobie okolicę z tej wysokości . Nie tylko mnie jak się okazało, bo i kuzyn i kuzynka mieli podobne zapędy. Wyczekaliśmy więc kiedy cała rodzina opuściła dom , a moja babcia zatopiła się w lekturze i stało się . Weszliśmy na dach garażu , stamtąd na dach piekarni i na komin . Byłam od nich starsza więc miałam na uwadze bezpieczeństwo. Sama wspięłam się na sam czubek ale młodszemu kuzynostwu zabroniłam w obawie,że coś się może stać. Kuzynowi pozwoliłam wejść do połowy , siedmioletniej kuzynce na jakieś trzy czy cztery stopnie. Szczęście nam nie dopisało. Babcia zeszła do kuchni zrobić sobie herbatę i zobaczyła nas na tym kominie. Dostało nam się . Mnie podwójnie, bo od cioci i wujka i drugi raz od babci . Szlaban na oglądanie filmów zaliczyliśmy wszyscy , ale nie specjalnie nas to ruszyło, bo z pokoju dzieciaków wchodziło się na strych , a strych jak wiadomo to najlepsze miejsce do zabawy więc szaleliśmy na całego wśród rupieci.
Wakacje jak zwykle minęły mi szybciej niż bym chciała. Przyszła pora wracać do domu rodziców i zacząć przygotowania do nauki w liceum.  

niedziela, 6 maja 2012

Wakacje


Beztroskie , no może dla mnie nie całkiem , lata szkoły podstawowej dobiegły końca. Wybrałam ogólniak, profil humanistyczny. Pierwszego września roku 1976 miało być zupełnie inaczej niż dotąd. Zanim jednak to nastąpiło czekały mnie bardzo długie wakacje . Bardzo długie, bo w myśl założeń tego samego eksperymentu, który narzucił wymieszanie klas , rok szkolny dla klas ósmych kończył się dwa tygodnie wcześniej. Oczywiście natychmiast z tego skorzystałam i pojechałam na
wakacje do babci, zaopatrzona w książki, kilka zeszytów z przeznaczeniem na raplutaż i opowiadania i jak zwykle moje ukochane radio na baterie o nazwie „Jowita” . Radio dostałam od ojca na urodziny. Bardzo mnie cieszyło, bo mogłam bez ograniczeń słuchać muzyki a w wakacje audycji „Lato z Radiem” , która w latach 70-tych powstała . Radio miało też możliwość włączenia w gniazdo 220V dlatego popularne i trudno osiągalne wówczas baterie na dłużej wystarczały. Lato było deszczowe i smutne. Zaledwie kilka dni słonecznych . Z nieba lały się niemal nieustająco strumienie wody a powietrze pachniało oszałamiająco. Deszcz wzmacniał zapachy daglezji i świerków z pobliskiego lasu a mokra ziemia nie chłonęła już wody. Podwórko babci tonęło , a piwnicę zalało na metr.. Do kurnika i do wc chodziłyśmy po ułożonych cegłach i kamieniach. Po namyśle postanowiłyśmy coś z tym zrobić same , zamiast czekać do 22 lipca na przyjazd mojego ojca i wujków. Wykorzystując dwa czy trzy słoneczne dni zasypałyśmy cale podwórze piachem zwożonym z łąki pod lasem. Zajęło nam to cały dzień. Ja woziłam taczką piach i wysypywałam przed schodkami do domu, babcia rozgarniała równymi warstwami . Przywiozłam 27 pełnych taczek. Sytuacja się polepszyła, cegły i kamienie nie były już potrzebne. Tak poza pracą w obejściu i ogrodzie robiłam na szydełku poncho – z różnych resztek włóczki , które zabrałam ze sobą z domu. Wyszło ogromne , miało białe, czerwone i niebieskie pasy i długie frędzle w trzech kolorach. Dość długo je potem nosiłam . No i oczywiście pisałam . To wtedy, w to deszczowe lato powstała książka dla dzieci , której akcja toczyła się na Dzikim Zachodzie. Zaczęło się od tego, że mój kilku letni kuzyn zwichnął nogę . Babcia nastawiła mu ją ( to jeszcze jedna umiejętność babci, która mnie zadziwiała) , kazała moczyć w wodzie z szarym mydłem i nie biegać . Tylko jak utrzymać 6-ciolatka w pozycji siedzącej? Ten obowiązek przydzielono mnie, a wujkowie i mój ojciec zajęli się przygotowywaniem drewna na zimę . W szafunierce na strychu znalazłam pudełko papieru fotograficznego – był dawno prześwietlony i do wywoływania zdjęć już się nie nadawał, za to do rysowania na odwrocie jak najbardziej. Wspólnie kuzynem wymyśliliśmy różne postacie , Indian, kowbojów, jakieś dziewczyny kowbojów , żołnierzy i kilkoro innych, nadaliśmy im imiona i wymyśliliśmy życiorys , Rysowałam to wszystko na papierze fotograficznym a potem bawiliśmy się tymi rysunkami , mówiąc i wykonując za nie różne zadania . Trwało to dobrych kilka dni, aż kuzyn mógł znów biegać . A potem wymyślona na potrzeby sześciolatka zabawa zaczęła żyć własnym życiem . Długi godziny spędzałam w pokoju na strychu i spisywałam tę historię. A historia zaczęła się rozrastać i rozwijać . Po dwóch latach nie była jeszcze gotowa a zajmowała już 5 grubych 96- kartkowych brulionów. Skończyłam ją dopiero krótko przed maturą .
Tego lata przeżyłam też drugą potężną burzę , a moja fascynacja żywiołami jeszcze wzrosła. Pod koniec lipca trafiło się kilka dni upalnych. Wykorzystywaliśmy je na prace w obejściu , zbieranie malin i jagód – nie wiele było z tego pożytku, bo wszystko było mokre i szybko się psuło. Któregoś popołudnia po podwieczorku , jak zwykle wybrałam się po mleko do pobliskiego PGR-u . Kiedy wracałam nagle zaczęło się robić ciemno. Jedna strona nieba wciąż jeszcze była zalana słońcem , choć niebo przybrało barwę białą , a z drugiej , znad lasu nadciągnęły chmury granatowe i czarne. Gorące powietrze zamarło , a ptaki zamilkły. Chwilę po tym jak weszłam z banką mleka do domu uderzył pierwszy piorun.. Kilka minut później zapadły ciemności. Nawet babcia stwierdziła ,że takiej burzy nie widziała od wielu lat. Jakieś pół godziny później pioruny biły z czterech stron niemal bez przerwy . Nawałnica skupiła się tuż nad wsią. Nie spadła dotąd ani kropla deszczu . Ulewa rozszalała się dopiero po dwóch godzinach , a błyskawice i pioruny nie ustawały. Babcia już na samym początku ustawiła w oknie zapaloną gromnicę. Miało to chronić domostwo. Kuzynowi nie pozwolono wyglądać oknem, mnie też próbowano od okna przegonić , ale ja natychmiast szłam do okna obok i wpatrywałam się w błyskawice pełna zachwytu nad ich pięknem. W końcu dali mi spokój , ale wszyscy patrzyli na mnie z przerażeniem , szczególnie po tym jak burza zerwała linie energetyczną i zgasło światło. Około 21 , burza jeszcze zdwoiła siły. Piorun uderzył w lipę rosnącą za ogrodem babci rozczepiając ją prawie na pół . Potężny konar odłamał się i spadł do ogrodu niszcząc go prawie całkowicie. To szaleństwo żywiołów trwało prawie do godziny drugiej nad ranem.