sobota, 31 marca 2012

Babcia i ciocia


Babcia ,mimo swojego wieku była osobą bardzo postępową i nowoczesną . Czasami mnie tym zaskakiwała. Interesowała się wieloma sprawami, czytała książki , gazety i czasopisma , nie bała się nowinek technicznych – jak choćby zainstalowania gazu czy bojlera , o czym już pisałam. Rozumiała,ze musi następować postęp, i że nie należy się temu sprzeciwiać , a wręcz odwrotnie; korzystać z dobrodziejstw rozwoju. Nie poddawała się wiekowi i słabościom ciała . Zwykle mawiała, że starzeją się i chorują ludzie, którzy nie mają nic do roboty , po czym wymieniała całą ,długą listę zajęć , które ona ma w planach na najbliższe dni tygodnia, miesiące, kolejny rok. I miała. Nie wyszukiwała sobie roboty, ona ją po prostu miała. Zawsze . Dniem wolnym od pracy była niedziela. Dzień święty należało święcić. Czynności w niedziele sprowadzały się do włożenia odświętnego stroju, przygotowania posiłków dla ludzi i póki jeszcze był ,domowego zwierzyńca , ewentualnie latem podlania ogrodu jeśli były upały. Poza tym czas był przeznaczony na modlitwę lub wyjazd do kościoła , czytanie i przechadzki lub posiedzenie na ogrodowej ławeczce wśród kwiatów a także wypicia prawdziwej kawy do upieczonego w sobotnie popołudnie ciasta . U babci dużo się modliłam. Tak jakoś było, że wśród zajęć na modlitwę zawsze czas znaleźć się musiał. Rano i wieczorem obowiązkowo należało odmówić pacierze ,w ciągu dnia przystanąć przed figurą Matki Boskiej lub przydrożnym Krzyżem , który mijało się przechodząc ,klęknąć na cokole figury i odmówić Apel Jasnogórski w sobotę po zakończeniu prac porządkowych i ułożeniu kwiatów wokół figury , pójść na Majowe czy Różaniec , w niedzielę wybrać się do kościoła , a jeśli nie ( pod koniec życia , babcia już zrezygnowała z pieszych wypraw do kościoła – 6 km w jedną stronę to jednak było dla niej zbyt daleko, czasami zamawiała wyjazd samochodem u jednego z sąsiadów) , to w południe odmówić Anioł Pański i przeczytać jakąś litanię. W lecie zmawiałyśmy się z koleżankami ze wsi i razem chodziłyśmy na niedzielną Mszę do Szubina, potem zwykle do pobliskiej budki na lody , które były fantastyczne. Co ciekawe nadal takie są – w tej samej budce ; a przynajmniej były takie jeszcze 2 lata temu , kiedy zatrzymaliśmy się tam w drodze na wakacje. Wówczas modlitwa bardzo dużo w moim życiu znaczyła , choć nie mogę powiedzieć,że odczułam kiedykolwiek jej działanie i moc, ale może nie była mi dana ta łaska albo byłam zbyt małej wiary ,a może były w oczach Boga tamte moje modlitwy błahe i nie warte Jego uwagi . Modlitwę mam wpisaną w naturę . Nadal modlę się często, niemal nieustająco , choć nie często bywam teraz w kościele . Wymodliłam jednak pomoc - i w to wierzę głęboko- dla mojej synowej , poprosiłam o wsparcie Św. Faustynę i naszego Ojca Św i w niedługim czasie stało się . Synowa dostała nową nerkę i nową szansę na życie. Teraz więc modlę się do Św. Faustyny i Bł. Jana Pawła w podzięce i w przekonaniu, że nie opuszczą mnie w potrzebie.
Kiedy jeszcze byłam całkiem mała i mieszkałam u babci na stałe , wspierała ją siostra ,ciocia Jadwiga. Jak wspomniałam zmarła jednak po długiej i ciężkiej chorobie w 1973 roku . Ciocia była tak samo pracowita i wiecznie zajęta jak babcia. Dbała o ogród , karmiła kury i kaczki, pomagała w domowych pracach i opiece nade mną . Pamiętam , niejasno już i bardzo mgliście, że lubiła siadać oparta o piec w pokoju i czytać. Czasami siedząc tak ,czytała coś na głos, czasem podśpiewywały obie z babcią jakieś kościelne pieśni , babcia zajęta zwykle drutami i włóczką. Potem ciocia zachorowała. Miała częściowo sparaliżowaną jedną stronę ciała, ograniczone ruchy i trzęsącą się prawą rękę. Było jej coraz trudniej się poruszać , mówić , jeść . Choroba postępowała z roku na rok, ale ona dopóki mogła próbowała być przydatna aż przyszedł moment kiedy nie mogła już zrobić nic o własnych siłach , zdana całkowicie i do końca na pomoc babci.
Babcia odejście młodszej siostry przyjęła bardzo spokojnie i chyba nawet trochę z ulgą , że nic ją już nie boli , nie wymaga opieki i dla niej samej skończył się trudny i wymagający ciężkiej pracy i poświecenia obowiązek. Tak mi się wydaje, bo wówczas zaledwie o tym wspomniała . Długo nie mogłam się ze śmiercią cioci pogodzić. Wiedziałam ,że umarła – nikt w tamtych czasach nie próbował dzieciom tłumaczyć tego w inny sposób , czy jakoś ich chronić przed tak trudnymi doświadczeniami. Bardziej nawet bolał mnie fakt,że się z nią nie pożegnałam , nie zabrano mnie na pogrzeb i dowiedziałam się o wszystkim wiele dni po jej odejściu., niż sam fakt ,że umarła. Rozumiałam to i wierzyłam ,że jest w niebie .Z ciocią byłam zżyta równie mocno jak z babcią. .

poniedziałek, 26 marca 2012

U babci - dom


U babci w domu najbardziej lubiłam strych. Składał się z dwóch schowków , w tym jednego z drzwiami , platformy nad którą wisiały sznury do rozwieszania prania ; żeby się tam dostać trzeba było przejść po grubej i szerokiej desce przerzuconej w tym celu nad schodami – oraz pokoju . W pokoju stała stara szafunierka, w której kiedyś przechowywano ubrania, a w czasie kiedy tam mieszkałam i bywałam na wakacjach leżały w niej książki i stare gazety oraz wisiało kilka zużytych mundurów wujka , które zakładało się do prac w obejściu albo kiedy wybieraliśmy się na grzyby. Był też piec kaflowy i nie byle co , bo ręczna magiel. Po środku pokoju stał stół z ruchomym blatem i dwa równie stare jak szafunierka drewniane krzesła. Całości dopełniało składane łóżko z kutego żelaza z prawdziwym siennikiem wypchanym słomą i ogromną pierzyną ubraną w kraciastą powłokę , stojące pod pochyłą częścią sufitu. Na ścianie wisiał portret królowej Jadwigi i jakieś rysunki starszego z braci ojca, wujka Bronisława . Pachniało kwiatem lipowym i dymem z papierosów. Przy tym stole powstało mnóstwo moich opowiadań ( niestety prawie wszystkie zniszczyłam) napisałam przy nim mnóstwo listów i przeczytałam niezliczone ilości książek , w tym także wszystkie , które leżały w szafunierce oraz wszystkie czasopisma , które babcia przechowywała w schowku przez wiele lat- niektóre pamiętały nawet czasy przedwojenne. Wiele też godzin spędziłam w tym pokoju siedząc przy północnym oknie , podziwiając przyrodę, puszczając wodze wyobraźni i snując marzenia. To miejsce miało jakąś bardzo przyjazną energię , przyciągało swoim ciepłem i jakimś swoistym klimatem.
Numerem dwa na liście moich ulubionych miejsc była komórka. Takie pomieszczenie w sieni pod schodami na strych. Ciemne i właściwie nic w niej ciekawego nie było, ale mnie urzekło. Nie wiem dlaczego, może przez to,że wpadające przez szpary w schodach światło słoneczne dodawało mu tajemniczości? W komórce stała pralka Frania , babcia przechowywała tam blachy do placków ,koszyki z ziemniakami ,które wybierało się co tydzień z kopca lub w sezonie kopało na polu , stał kocioł używany do gotowania bielizny , kamienne garnki z kiszoną kapustą i ogórkami , na belkach wisiały worki z suszonymi ziołami i grzybami , mniejsze woreczki z nasionami zbieranymi w ogrodzie oraz związane sznurkiem foremki do pierników, które nie wiedzieć czemu bardzo lubiłam i nie mogłam się doczekać, kiedy babcia je zdejmie i będziemy ich używać. Kiedy byłam mała i szłam za babcią do komórki zdejmowała je i pozwalała się nimi pobawić. Dzisiaj nie umiem sobie tej fascynacji zwykłymi foremkami do pierników w żaden sposób wyjaśnić ale pierniki piekę i nawet rodzinkę w to wciągnęłam . Czasami babcia zawieszała na belce kilka pęt kiełbasy lub połcie wędzonego boczku albo słoniny . Były też woreczki z kaszą i żytnią mąką na żur ,sierp oraz worek na szmaty . Wszelkie tkaniny eksploatowało się do niemal całkowitego zużycia , a te , które już naprawdę do niczego się nie nadawały , nawet na ścierki do kurzu skrzętnie zbierało do worka. Część z nich babcia darła na paseczki i podwiązywała kurom na skrzydłach – to był taki znak rozpoznawczy . Babcine kury nosiły kolorowe kokardki , wszystkie inne wsiowe kury malowano farbą olejną w różnych kolorach i miejscach. Czasami dostawały mi się jakieś szmatki na ubranka dla lalek. Niby nic takiego – teraz można wszędzie kupić nawet najwymyślniejsze lalczyne stroje , ale wtedy była to wielka frajda dla nas dzieciaków , dostać szmatki i samemu uszyć lalce ubranko. Komórka ekscytowała mnie długo , później , kiedy już wyrosłam z dziecięcych zabaw i tak lubiłam tam chodzić . Zawsze znalazłam powód ,żeby się tam znaleźć ; a to pozamiatać, a to zobaczyć czy nie trzeba zapasów uzupełnić, a to swoje zielone wiaderko tam zostawiłam , a wiadomo ,że bez tego wiaderka nie można było się obyć w ogródku czy w lesie , a to sierp był potrzebny ,żeby pokrzyw dla kur naciąć itd. A to przecież był tylko zwyczajny składzik połączony ze spiżarnią...
Tak poza tym dom babci był przytulny i panował w nim ład. Wszystko miało swój czas i miejsce. Nawet jeśli babcia za coś mnie ukarała ( a zdarzało się, bo naturę mam zadziorną a w głowię lęgły mi się najdziwniejsze pomysły , które bywały nawet niebezpieczne ) , kara jakoś tak naturalnie wpisywała się w sytuację , kiedy minęła nikt do niej nie wracał i nie wspominał incydentu ; uczyła , ale nie niszczyła . To dawało poczucie bezpieczeństwa i spokój, którego brakowało mi w domu rodziców. Ich dom nigdy nie był mój. Tam czułam się jak jakiś gość, którego nie zapraszano , a którego pozbyć się jednak nie można.  

czwartek, 15 marca 2012

U babci


Odkąd pamiętam rytm dnia na wsi był zawsze taki sam; wczesna pobudka 6,30 – 7.00 rano , obrządek , bo przecież hodowała kiedyś kaczki , kury i króliki a to wymagało pracy , potem około pół godziny w ogrodzie , bo przecież trzeba było rośliny podlać i usunąć chwasty, które przez noc wyrosły nie tam gdzie było dla nich miejsce. Potem skromne śniadanie , po śniadaniu jakieś szycie, przepierki , jakieś prace w obejściu , o 12.45 był obiad , zawsze dwudaniowy i do tego jakiś deser lub kompot . Tę porę obiadu zapamiętałam , bo w tzw. głośniku łapiącym tylko pierwszy program Polskiego radia zaczynał się zawsze Rolniczy Kwadrans. Po obiedzie znów jakaś praca , czasem krótki odpoczynek z gazetą lub książką w ręce, mycie naczyń , przygotowanie żarcia dla kur i kaczek, zakupy w pobliskim sklepiku zwanym spółdzielnią . O 16.00 zawsze był podwieczorek na który składały się kubek kawy zbożowej z mlekiem – takiej prawdziwej , gotowanej na ogniu i jakaś bułka lub świeży chleb z miodem lub galaretką jeżynową . Robiliśmy tego mnóstwo co roku, bo jeżyn rosły w okolicy ilości nieprzeciętne , no i była pyszna. Po podwieczorku około 17.00 zwykle szło się po mleko z wieczornego udoju do obór PGR , gdzie oborowy nalewał każdemu do kanki tyle ile sobie wykupił , a pracownikom kombinatu za darmo – tyle ile im się należało zależnie od wielkości rodziny a potem po odniesieniu do domu kanki z mlekiem trzeba było nazrywać pokrzyw dla kurczaków i młodych kaczek i znów zająć się ogrodem .Zbieranie pokrzyw to zawsze był obowiązek dzieci. Zmawialiśmy się na pokrzywy w swoich zaprzyjaźnionych paczkach i zawsze wtedy było mnóstwo zabawy i szaleństw. A gdy już słońce zachodziło należało ogród dokładnie podlać. Kolację zwykle jedliśmy dość późno . Około 19.30 , dopiero , gdy zakończyliśmy wszystkie prace i przygotowaliśmy się do nocy . W ramach tych przygotowań należało koniecznie napełnić oba wiadra wodą . To na wypadek pożaru . Nigdy nic takiego nie miało miejsca , ale babcia pożarów się obawiała i bardzo tego przynoszenia wody przestrzegała. Wodę nosiło się z pompy, która mieściła się kilkaset metrów od domu babci – i tak miałyśmy blisko , bo we wsi były wówczas pompy tylko trzy , w środku i na każdym końcu wsi po jednej . Dopiero w drugiej połowie lat 70-tych założono hydrant przed każdym budynkiem we wsi. Ułatwiło to ludziom życie. Po kilku latach hydrant się uszkodził i przy okazji prac naprawczych ojciec i wujkowie wyprowadzili przez piwnicę kawałek rury do babcinej kuchni , po czym zainstalowali kran i 5 -litrowy bojler. Nie było możliwości założenia odpływu na ścieki więc pod kranem stała miska , do której lało się wodę , a brudną wylewało się do przeznaczonego na ten cel wiadra a potem wynosiło, ale wody nie trzeba już było podgrzewać na piecu lub kuchence , ani po nią wychodzić nawet za próg – no chyba,że potrzeba jej było dużo żeby urządzić wielkie pranie. O takim luksusie jak ciepła woda w domu, wieś mogła najwyżej pomarzyć. A babcia chwaliła się wszędzie jakie to na stare lata ma wygody i jak to u niej nowocześnie. Co nie zmienia faktu, że za potrzebami i tak trzeba było chodzić do wychodka na podwórko. Jakoś wówczas mi to nie przeszkadzało, nawet w zimie.  

środa, 14 marca 2012

U babci


 Z babcią zawsze dużo rozmawiałyśmy . Opowiadała różne ciekawe historie ze swojego życia , o pracy w majątku dziedziców Załuskich, wyjeździe do Berlina , poznaniu dziadka , o tym jak uciekali na wieść, że zbliżają się wojska niemieckie , o bliższej i dalszej rodzinie, sąsiadach , znajomych . Najczęściej jednak o życiu. Babcia żarliwie wierzyła i wiara dodawała jej sił by znosić wszelkie przeciwności . Często się modliła, pod ręką zawsze miała książeczkę do nabożeństwa i gdy tylko mogła czytała sobie jakieś modlitwy. Już w wieku trzech lat umiałam odmówić wiele modlitw , bo mnie tego uczyła. Części z nich już nawet nie pamiętam , choć wiem ,ze powinnam . I powtarzała mi wciąż,że to co robię powinnam robić najlepiej jak potrafię, nie zrażać się przeciwnościami , i zawsze z myślą o Bogu wtedy na pewno zrobię wszystko jak należy. Tylko, że moje życie nie było aż tak proste i uładzone jak by chciała je widzieć babcia. Rodzice dzień po dniu odbierali mi wiarę we własne siły , podważali moją wartość, odebrali mi poczucie bezpieczeństwa i żadne modlitwy nie mogły temu przeciwdziałać. Do dziś mam niską samoocenę , źle znoszę krytykę a niepowodzenia odbierają mi chęć do działania.
Najczęściej te rozmowy prowadziłyśmy w kuchni , przy dużym stole nakrytym błękitną ceratą w kremowe kwiatki. Babcia siadała na czymś w rodzaju ławeczki – taboretu , który nazywała szymel , ja na niebieskim krześle z oparciem , w kąciku pomiędzy stołem a stolikiem , na którym stała kuchenka gazowa. Bo babcia postanowiła iść z postępem i kiedy tylko padła ze strony kierownictwa PGR propozycja zakupienia butli gazowych i kuchenek oraz dowożenia gazu mieszkańcom, pierwsza we wsi kazała sobie gaz zainstalować, mimo,że ludzie odradzali bojąc się tego wymysłu. A babcia nie . Nachwalić się tego wynalazku nie mogła .Dotąd , nawet w najbardziej upalne letnie dni żeby przyrządzić posiłki czy choćby zagotować wodę na herbatę, trzeba było rozpalać w piecu węglowym. W babcinej kuchni piec nazywany „kotliną” był kaflowy i służył jednocześnie do gotowania i ogrzewania kuchni. Nie trudno sobie wyobrazić jakie temperatury tam panowały , gdy na dworze było plus 28-30 stopni . Przy tych naszych rozmowach zwykle miałyśmy zajęte ręce. Na wsi zawsze znalazło się coś do roboty, a to przebranie nasion i sadzonek kwiatów, a to sałatę trzeba było umyć i porwać na obiad , a to coś pocerować , podszyć , połatać worek na zielsko , poobrywać i przebrać kwiat lipowy na anty przeziębieniową herbatkę , przygotować zapasy na zimę . Nie było dnia ,żebyśmy nie miały jakiejś pracy. Ja opowiadałam babci o szkole , o drużynie harcerskiej, o przeczytanych książkach i oczywiście o tym co dzieje się w domu. Babcia powtarzała mi wciąż ,że to pewnie przez to,że rodzice dużo pracują , są zmęczeni, żeby nie zwracać na to uwagi, znieść wszystko cierpliwie i tylko robić wszystko, żeby byli zadowoleni . O żadnym nastawianiu przeciw jak przy każdej kłótni sugerowała matka nie było mowy. Nigdy! Starałam się , starałam się długo i robiłam co mogłam na miarę swoich dziecięcych sił ,żeby w domu zapanowała zgoda . Nie zapanowała nigdy , a z czasem było coraz gorzej.
U babci było spokojnie, bezpiecznie i ciepło. Tak jak powinno być w domu. Ktoś czekał a jeśli akurat nie mógł , to wiadomo było, że klucz leży na belce pod okapem, był smaczny obiad , kot i kwiaty na stole, a w sobotnie popołudnie pachniało świeżym ciastem . W domu babci zawsze był ład i porządek. Ona sama stwarzała takie samo wrażenie ładu, wszędzie, gdzie tylko się znalazła . Emanowała chyba jakąś pozytywną energią . I nie chodzi mi o taki ład , który można zaprowadzić za pomocą szczotki do zamiatania , choć i tego pilnowała bardzo systematycznie. Obowiązkowe poranne czynności , to było słanie łóżek, wietrzenie , zamiatanie podłogi i wynoszenie nieczystości. Kuchnia babci zawsze czymś pachniała. Najbardziej zapamiętałam zapach zupy grzybowej , pieczonych jabłuszek i kwiatu lipowego. Zupa grzybowa była częstym daniem a jesienią i zimą nie było pyszniejszego deseru niż pieczone w piekarniku , u nas zwanym framugą jabłuszka. Kwiat lipowy w sezonie kwitnienia drzew leżał na rozłożonych na strychu gazetach do wyschnięcia. Zimą nie było skuteczniejszego środka na przeziębienia. Babcia wiodła spokojne, poukładane życie – przynajmniej wtedy , gdy ja zaczęłam u niej bywać już nie pod opieką ale jako ktoś , kto wesprze i w razie potrzeby potrafi pomóc .



wtorek, 13 marca 2012

Do babci


  Dni wolne od nauki spędzałam u babci . Zwykle zawoził mnie tam ojciec ; matka czasem zabierała się z nami , ale generalnie babci nie znosiła i unikała jej kiedy mogła. Kiedyś , kiedy miałam 12 lat tak nie szczęśliwie dla mnie się złożyło, że ojciec nie mógł mnie zawieźć, matka, o tym żeby wziąć sobie dzień urlopu i pojechać ze mną nawet słuchać nie chciała. W tym układzie oświadczyłam ,że przecież drogę dobrze znam i jadę sama – nawet nie spytałam czy mogę , po prostu oświadczyłam. Ojca najpierw zatkało, potem się sprzeciwił , a po przemyśleniu sprawy stwierdził, że właściwie to bym mogła pojechać sama. Matka dostała szału. Zaczęła wrzeszczeć na mnie i na ojca , że przecież się zgubię, ktoś mnie po drodze zabije , porwie , wywiezie do lasu ( tak jak bym ja akurat bała się lasu , w którym się wychowałam ) a babcia mnie będzie nastawiać przeciw niej – ten argument padał w każdej awanturze niezależnie od tego co było jej powodem - i nie pamiętam co jeszcze. Skończyło się jak zwykle , potężną kłótnią, w której przyczyna czyli sprawa mojej samodzielnej podróży do Pińska gdzieś zaginęła. Stanęło jednak na moim. Dzień przed moim wolnym ojciec dał mi kasę na bilety i jeszcze trochę na taksówkę i coś do jedzenia . Zabronił iść z Szubina do Pińska pieszo i jeździć autobusem tylko wziąć w Szubinie taksówkę i jechać prosto do babci . Tak też zrobiłam. Babcia i Ciocia były bardzo zaskoczone kiedy zobaczyły mnie samą wysiadającą z auta. Niby nic takiego; samodzielny wyjazd do babci , ale trzeba pamiętać,że wtedy w latach 70-tych pokonanie 82 kilometrów wcale nie było takie proste jak dziś . Z mojego miasta jechało się tam z kilkoma przesiadkami i trwało to około 6 godzin. Najpierw pociągiem o godzinie 8.00 do Gniezna , potem autobusem relacji Gniezno-Bydgoszcz około 2 godzin – autobusy jeździły wtedy z zawrotną szybkością 60km/godz. - na ten autobus trzeba było jeszcze poczekać do 10.30. W Szubinie byłam zwykle około 13.00 jeśli nie było opóźnienia , a potem trzeba było dotrzeć do Pińska. Najwygodniej było wziąć taksówkę . Można też było czekać na autobus do Kcyni i wysiąść po drodze , ale wtedy zostawało jeszcze ponad 2km do pokonania pieszo. Nie było też pewności ,że autobus przyjedzie o czasie a potem zatrzyma się w Pińsku. Wróciłam tak jak zwykle wracałam z ojcem. Pociągami z przesiadką w Kcyni i Gnieźnie.
Od tego czasu do babci jeździłam sama. Jedynie na letnie wakacje , kiedy zabrać musiałam sporo ciuchów, książki i swoje ukochane radio przenośne Jowitę zawoził mnie ojciec. Czasem jechałam z nim służbowym autem , bo wtedy jego firma współpracowała z firmami w Bydgoszczy więc służbowe wyjazdy zdarzały się często , wysiadałam w Szubinie i dalej już tradycyjnie taksówką do Pińska. Taka podróż trwała zdecydowanie krócej . Wszystkie wakacje spędzałam częściowo na obozach, częściowo u Babci . Raz nie mogłam do niej pojechać na wakacje , bo jej siostra Ciocia Jadwiga poważnie zachorowała. Już wcześniej była schorowana. Nigdy tego nie zdiagnozowano i pewnie nikt nie wiedział, że coś takiego istnieje; według stanu dzisiejszej wiedzy miała objawy choroby Parkinsona. W roku 1973 jej choroba się pogłębiła na tyle,że nie mogła już wstawać , nie mogła sama jeść , nie panowała na fizjologią . Babcia opiekowała się nią do końca czyli przez jakieś osiem miesięcy. To była ciężka praca , z wiekiem to zrozumiałam, ale wtedy nikt mi tego nie wyjaśniał. Zabroniono mi pojechać do mojej ukochanej babci. Wysłano najpierw na obóz harcerski – nie zbyt udany – bywałam już na ciekawszych , zaraz potem na kolonie – na których nie podobało mi się wcale a kiedy tylko wysiadłam z autobusu po powrocie ,dowiedziałam się ,że ciocia Jadwiga zmarła tydzień wcześniej . Nie mogłam się pogodzić z tym ,że rodzice nie zabrali mnie z kolonii ,żebym wzięła udział w pogrzebie. Płakałam z tego powodu przez wiele godzin. To było za dużo jak na mnie. Następnego roku już jednak było jak zawsze . Babcia odpoczęła i w letnie wakacje chętnie znów mnie widziała u siebie. A ja podarowałam sobie wszystkie atrakcje wakacyjne w postaci obozów i odtąd kolejne wakacje i ferie spędzałam w całości u babci . Oczywiście jeździłam też do niej kiedy tylko trafiło mi się jakieś wolne. Czułam wtedy ,ze wracam do domu.
To chyba właśnie wtedy, gdy zaczęłam sama jeździć do babci i pomagałam jej w domowych zajęciach, przy  których ucinałyśmy sobie różne ciekawe pogawędki o życiu, prowadzeniu domu , rodzinie, babcinej młodości , o dziadku Franciszku, który zmarł na wiele lat przed moim przyjściem na świat, prababci Faustynie, która na zdjęciach sprzed lat wygląda jakby wyszła wprost z bajki dla dzieci ,o wujku Czesławie i jego przypadkach związanych z wywózką na roboty i próbą wstąpienia do klasztoru ; wtedy właśnie dowiedziałam się ,że miałam siostrę bliźniaczkę. Niestety nie dane jej było zobaczyć ten świat. Bardzo żałowałam i długo nie umiałam się z tą świadomością pogodzić. Babcia dziwiła się, że o tym nie wiem , moi , gdy ich o to zapytałam nie dali mi żadnej odpowiedzi , a jedynie „ co też ci ta babcia nagadała” i skończyło się jak zwykle kolejną awanturą. Ale temat spokoju mi nie dawał i przy okazji zapytałam ciotkę – siostrę matki, która wiadomość potwierdziła. Ciotka była od matki sporo młodsza i całkiem sympatyczna , a już w późniejszych latach zawsze trzymała moją stronę w starciach z rodzicami. Kiedy zabrali mnie do miasta , a ja miałam 7-8 lat ciotka poznała się ze swoim przyszłym mężem ; matka wysyłała mnie z nimi na randki , chyba w swoim rozumieniu jako przyzwoitkę albo co? – strasznie mnie to drażniło . Nudziłam się , wkurzałam i tak im marudziłam , czasem nawet beczałam ,że mnie odstawiali do domu . Po kilku takich akcjach matka zaprzestała wysyłania mnie na randki w charakterze przyzwoitki.

poniedziałek, 12 marca 2012

W domu 3


Od dziecka byłam bardzo samodzielna . Jakoś tak szybko wszystkiego się uczyłam i zapamiętywałam więc wydawało mi się ,ze wiele rzeczy mogę robić sama. I w dużej mierze tak było. W wieku 10 lat babcia zaczęła uczyć mnie gotować a ja po powrocie z wakacji już swoje umiejętności zaczęłam wprowadzać w życie wbrew rodzicom ale z nie złym skutkiem . Naleśniki i jajecznicę smażyłam dużo lepsze niż matka , a gotowanie zup nie stanowiło żadnego problemu. Potrafiłam sobie poradzić nawet kiedy nie było prądu i kończył się gaz. Rozpalałam po prostu ogień w angielce , w którą były wyposażone wszystkie kuchnie na naszym osiedlu , u nas zwykle nie używanej i obiad był dokładnie na 15.20 kiedy ojciec wracał z pracy . Dostawało mi się za to od matki , bo przecież spalę mieszkanie a ojciec tylko z niedowierzaniem otwierał oczy a wyraz twarzy mówił „ jak to ? Takie dziecko ? „ ale nie zabraniał , zwłaszcza, że moje obiady przypominały mu te babcine.
Do szkoły chodziłam sama już od drugiego dnia , na religię do salki parafialnej przy kościele farnym również . Do kościoła nie było daleko , ale drogę przecinały dwie ruchliwe ulice w tym stara trasa przelotowa z Warszawy do Poznania , którą później zastąpiła obwodnica E8 dziś krajowa 92-ka , a w drugiej połowie lat 90-tych A2 . Mnie to jednak nie przeszkadzało – ruch zresztą nie był na nich zbyt duży – jeśli porównać to z dzisiejszym. Wtedy w latach 70-tych nikomu z rodziców a już tym bardziej z władz czy instytucji opiekuńczo – wychowawczych do głowy nawet nie przyszło, że dziecko należy gdzieś odprowadzać , albo nie wypuszczać z domu bez opieki. Dziecko należało nauczyć samodzielności. Ja uczyłam się jej sama. A nauka formy przybierała różne . Pomijając obowiązki związane ze szkołą i zajęciami poza lekcyjnymi czasu mieliśmy mnóstwo toteż nosiło nas po całym mieście . Szczególnym naszym wzięciem cieszył się Lasek Sokołowski, stadion miejski , drewniany wiadukt nad Wrześnicą po którym jeździła kolejka wąskotorowa i cmentarze . Nie trudno się domyślić,że za te łazęgi groziły sankcje rodzicielskie nie tylko mnie. Bo droga do Lasku prowadziła przez nie strzeżony przejazd i tory kolejowe , na stadion w ogóle nie wolno było wchodzić jeśli nie było miejskiej imprezy , a poza tym groziło ewentualnym połamaniem się przy upadku z urządzeń sportowych i kontaktem z milicją ( rzecz w owym czasie nie do pomyślenia) , a jeśli chodzi o wiadukt to wiadomo ; można było wpaść pod pociąg ; nie ważne ,że jeździł rano z Pyzdr do Wrześni a wieczorem z Wrześni do Pyzdr, ale przecież jeździł , zsunąć się z nasypu do rzeki , spaść z przęseł i się połamać , ubrudzić , mógł na nas ktoś napaść , bo to przecież odludzie , podobnie jak i Lasek Sokołowski. Właściwie o tych wszystkich niebezpieczeństwach wiedzieliśmy , ale gdzie był lepszy plac zabaw niż właśnie tam ? Zdarzało nam się nie raz spaść z przęseł, zjechać z nasypu do Wrześnicy i zamoczyć nogi – skąpać się – jak wtedy mówiliśmy , albo na stadionie poobijać sobie kolana i łokcie skacząc z trybun, albo też skręcić nogę przełażąc przez tory w drodze do lasku. Nikt z nas jednak za żadne skarby świata nie przyznał by się do tego rodzicom . Skończyłoby się laniem , albo zakazem wychodzenia przez miesiąc z domu. Metody wychowawcze w tamtym czasie były proste a skuteczne . Czasem rodziców w wychowywaniu wyręczał sąsiad lub przypadkowy przechodzień jak to kiedyś miało miejsce w moim przypadku. W IV klasie chłopaki strasznie nam dokuczali ; ciągnęli za włosy , bili , podkładali nogi i tp. Ja nie byłam wyjątkiem . Kiedyś jeden z nich wyjątkowo złośliwy i uciążliwy uderzył mnie w czasie przerwy linijką rozcinając mi przy tym wargę . Goniłam go przez pół boiska , ale zanim zdążyłam się odciąć zadzwonił dzwonek i trzeba było wracać do klasy. Powzięłam zemstę . Przypilnowałam go po lekcjach i spuściłam potężne lanie. Tak go tłukłam ,że wyrwałam mu kołnierzyk i rękaw od bluzy szkolnej. Dostał by pewnie mocniej , ale przechodziła jakaś kobieta i nas rozdzieliła wymierzając jemu i mnie po solidnym „ strzale „ mnie w plecy jemu w ucho. Na dodatek zebrał jeszcze od niej za to że bije dziewczynki. Do dziś chłopak czuje przede mną respekt. W domu chyba się nie przyznał , bo afery w szkole nie było czego bardzo się obawiałam i na wszelki wypadek powiedziałam o sprawie ojcu. Strasznie na mnie nakrzyczał. A jeśli nawet się przyznał , to kto wie jaka była reakcja jego rodziców – mogli mu poprawić a do szkoły nie poszli ze wstydu, że dostał manto od dziewczyny. W tamtych czasach zresztą mało kto do szkoły chodził z powodu bójek między dziećmi. Rodzice uważali, że powinniśmy swoje sprawy sami między sobą załatwiać i jeśli się krew nie polała i nikt w szpitalu nie wylądował nie było powodu sobie głowy zawracać .
Czasami chodziliśmy na cmentarze. Wówczas były w mieście dwa , jeden parafialny , a drugi poniemiecki ,pamiętający zabór pruski . Cmentarze bardzo nas fascynowały . Biegaliśmy po alejkach, czytaliśmy epitafia , oglądaliśmy porcelanowe portrety i próbowaliśmy zgadywać kto kim był , jaki wykonywał zawód , dlaczego zmarł, przystawaliśmy przy grobach Powstańców Wielkopolskich i żołnierzy poległych w różnych wojnach, usuwaliśmy z nagrobków opadłe liście i śmieci . Rodzice uczyli nas ,że ludziom którzy walczyli o nasz Kraj należy się szacunek wyrażaliśmy go więc jak umieliśmy. Czasem nas ponosiło i wymyślaliśmy sobie próby odwagi. Należało samotnie przejść od jednej cmentarnej bramy do drugiej po zapadnięciu zmroku. Oświetlenia wówczas na cmentarzu nie było więc wyobraźnia działała i przysłowiowy włos na głowie nam się jeżył. Przechodziliśmy . Czasem koledzy lub koleżanki chowali się za grobowcem i znienacka wyskakiwali z dzikim wrzaskiem więc tym bardziej było ciekawie.
Cmentarz po pruski leżał w drugim końcu miasta . Dziś mieści się tam budynek telekomunikacji. Za czasów naszego dzieciństwa cmentarz był już nieczynny i prawie całkiem zrujnowany . Było jeszcze kilka poprzewracanych nagrobków z gotyckimi napisami , kilka zrujnowanych grobowców z wyrwanymi drzwiami i zapadniętymi dachami. Z tablic wynikało,że ostanie pochówki miały miejsce na przełomie wieku XIX i XX . Teren cmentarza porastały krzewy , kilka drzew i las zielska i pokrzyw. Nigdzie nie rosły takie fiołki jak tam . Często wiosną chodziliśmy je zrywać. Oczywiście w domu nie należało się chwalić skąd pochodzą , bo generalnie na pruski cmentarz chodzić nam nie było wolno. Rodzice obawiali się wypadku. O tym ,że i tym zmarłym należy się szacunek mowy nie było. Zbyt świeża była pamięć zbrodni niemieckich na mieszkańcach , żyli jeszcze uczestnicy Powstania Wielkopolskiego i strajków szkolnych . To wszystko sprawiało, że to co niemieckie czy też pruskie było złe i wrogie. Dewastację po pruskiego cmentarza traktowano trochę jak słuszny odwet. Chaszcze i ruiny grobowców były świetnym miejscem do zabawy w chowanego, w wojnę albo Indian lub rycerzy. Zdarzały nam się dodatkowe atrakcje w postaci wystającej z ziemi czaszki lub piszczela. O tym ,że kiedyś w tym miejscu zamieszkam nawet mi się nie śniło; A potem cmentarz zlikwidowano i zaczęto na tym miejscu stawiać gmach urzędu telekomunikacyjnego . Szybko zyskał miano budynku widma.
Wszelkie budowy także służyły nam za place zabaw. Szczególnie ciekawe były trzy : budynek telekomunikacji, spółdzielni rzemieślniczej ( dziś mieści się tam urząd skarbowy) i technikum elektronicznego – z biegiem lat przemianowane na Zespół Szkół Politechnicznych.. Na tej ostatniej budowie bawili się jeszcze nasi synowie a przed nimi i po nich jeszcze kilkanaście roczników . Trwała wyjątkowo długo, bo zakończono ją dopiero na przełomie XX i XXI wieku .

wtorek, 6 marca 2012

W domu 2


Poczucie obowiązku wyrażające się jednym krótkim słowem „muszę „ przyniosłam chyba na świat zakodowane w genach. Mimo tej ciężkiej atmosfery w domu ciągle je miałam w głowie i ciągle coś „musiałam”. Może właśnie dlatego nie zawaliłam nauki, nie spóźniałam się do szkoły ; no z jednym wyjątkiem kiedy spóźnienie sobie zaplanowałam , chyba gdzieś w klasie VII , żeby się przekonać jak to jest się spóźnić do szkoły, czym nie małą sensacje wywołałam w klasie i co nie zmieniło faktu, że oberwałam od nauczyciela tak samo jak każdy, kto się spóźniał. Przykładnie wywiązywałam się z każdej sprawy , której się podjęłam choć bywało,że nie pomyśli rodziców , a często nawet wbrew temu czego by oczekiwali . Pamiętałam o terminach zbiórek, kółek, scholi, odniesieniu książek do biblioteki, zapłaceniu składek szkolnych , pójściu na religię i rekolekcje i odrobieniu wszystkich zadań . Jeśli zdarzyło mi się zachorować i nie mogłam się przez to wywiązać , czułam się jeszcze bardziej chora. Nie chodziłam też na żadne wagary – nawet jeśli urywała się z lekcji cała klasa ; traktowałam to jako dziecinadę , coś głupiego , niepoważnego i kłócącego się z uczciwością ; szczeniacki wybryk niegodny ucznia. Nie przysparzało mi to sympatii wśród koleżanek i kolegów. Tylko największe kujony zostawały w szkole , kiedy klasa szła na wagary. A ja kujonem przecież nie byłam. Wszelkie wybryki wybijał mi też z głowy ojciec. Matkę nie specjalnie interesowało co robię . Jej wystarczyło ,żebym przynosiła piątki i jadła . Jeśli zdarzały mi się piątki minus lub czwórki to traciłam w jej oczach na wartości. Ojciec cierpliwie objaśniał mi matematykę i fizykę , sprawdzał czy odrobiłam lekcje i darł zeszyty jeśli jego zdaniem nabazgrałam . A zdarzało mi się nie tyle nabazgrać , co narobić kleksów z atramentu, albo porozmazywać to co napisałam nawet wtedy gdy pisaliśmy już piórami wiecznymi. Efekt był taki, że często płakałam , ale przepisywałam zadania od nowa. Skutkowało. Do dziś piszę ładnie i czysto. Z czasem ojciec zaczął również czytać i moje książki i interesować się historią. Nie raz chodząc na spacery dyskutowaliśmy o różnych historycznych zdarzeniach i przeczytanych książkach. Z matką nie było o czym rozmawiać. Nie interesowało ją nic poza jej pracą i imprezami. Jakoś tak chyba w wieku lat 11 odkryłam ,że przyczyną jej późnych powrotów jest rozrywkowy tryb życia. Nie wiedziałam wtedy dokładnie o co chodzi ale z wiekiem wiele mi się przejaśniło. Rodzicom jednak wydawało się ciągle,że ja nic nie rozumiem. Po każdej domowej awanturze matka kupowała mi nowy ciuch , granatowy lub czerwony a jakże i uważała ,że należycie wypełniła swoje obowiązki. Wtedy jeszcze ojciec o nią dbał , kupował jej drogie prezenty , zabierał do kawiarni , czasem na jakieś dancingi , wychodził z nią do znajomych. Z biegiem lat jednak zaczęło się to zmieniać. Kiedy byłam w klasie VI matka zapisała się do liceum wieczorowego. Ukończyła je wraz ze swoją przyjaciółką , jej mężem i jeszcze chyba z dwiema koleżankami . Ojciec często tłumaczył im jakieś zadania z matematyki , fizyki i chemii. Spotykali się u nas co drugi dzień na wspólnej nauce. Miałam ich dość. Zajmowali mi miejsce przy stole i strasznie głośno gadali, co przeszkadzało mi w czytaniu. Zwykle po takiej „sesji” matka urządzała ojcu lub mnie kolejną awanturę , bo „coś tam”: nie wystarczająco głośno powiedziałam dzień dobry, nie założyłam czystej bluzki , albo ojciec nie był zbyt uprzejmy czy też za długo tłumaczył. Zawsze się jakiś powód znalazł. Matury żadne nie zdało. Chyba nawet do niej nie przystąpili.
Osobną sprawą był zakaz przyprowadzania do domu pod nieobecność rodziców, koleżanek czy kolegów. Łamałam go ciągle. Co miałam robić? Nie chciałam być cały dzień sama . Pilnowałam ,żeby wyszli zanim ojciec wróci do domu. Zwykle nic się nie działo, albo odrabialiśmy lekcje , albo w coś się bawiliśmy, ale dla rodziców to byłą straszna zbrodnia , bo przecież może coś zginąć ( jakby miało u mnie co ginąć – chyba koszmarkowate kryształy matki) albo ktoś się dowie co mamy w domu – tego już zupełnie nie mogłam pojąć, bo jakież to miało znaczenie ? Dla mnie było to zupełnie irracjonalne , podobnie jak przekonanie że wszyscy są z założenia źli i doszukiwanie się złych zamiarów i zagrożenia wszędzie, nawet w najbardziej niewinnych i prozaicznych sytuacjach. Tę nieufność do całego świata mieli oboje ; ja tego nie rozumiałam. Była kiedyś sytuacja, kiedy jako 8-9 letnie dziewczynki bawiłyśmy się z moją przyjaciółką B w szkołę. Uczniami były lalki, a my odpowiadałyśmy za nie . Rodzice strasznie nakrzyczeli na mnie, że mam się tak nie bawić , bo odpowiadam na pytania a B. się przecież przy mnie uczy. Cóż w tym było złego? Nie mogłam pojąć . Nie przejęłam tej cechy od rodziców i nigdy z góry nie zakładam złych zamiarów ludzi z którymi przyszło mi się w życiu zetknąć. Bywało różnie. Zdarzało się,że się zawiodłam, ale to nie są takie znów częste przypadki.

poniedziałek, 5 marca 2012

W domu 1


W domu miałam przechlapane. Nic mi nie było wolno ale nie tylko w tym sensie. Teoretycznie nie mogłam wychodzić z domu ( oprócz szkoły i religii oczywiście) kiedy nikogo nie było , ani zapraszać do domu koleżanek i kolegów, bo coś zginie , albo poniszczą ,powiedzą innym jak mamy w domu itp. Nie mogłam nic robić , bo popsuję albo mi się nie uda. Miałam tylko odrabiać lekce i czytać. Jak nie trudno się domyślić łamałam te nakazy i zakazy nagminnie. I tak nikt nie wiedział co robię , kiedy rodzice byli w pracy. No, chyba,że ojcu przyszło do głowy urwać się na chwilę i skontrolować ale to zdarzało się nie tak znów często. Do pracy miał nie zły kawałek , samochodu ani roweru nawet, wtedy nie mieliśmy. Pierwszy rower w rodzinie dostałam ja ale dopiero na I Komunię Św. Właściwie to kupiono mi go za pieniądze, które dostałam w prezencie i chyba coś do tego dołożył tato. To była taka młodzieżowa damka – z nieco mniejszymi kołami i niższą kierownicą niż normalnych rozmiarów rowery. Służył mi ładnych kilka lat. Tak sobie myślę ,że paradoksalnie punktualności nauczyło mnie właśnie życie z kluczem na szyi i łamanie zasad ustanowionych przez rodziców. Musiałam pilnować zegarka, żeby być w domu nim wrócą. To znaczy nim wróci ojciec, bo matka przyjeżdżała z pracy o najdziwniejszych porach. Zdarzało jej się wrócić około 16.30 , ale najczęściej były to znacznie późniejsze godziny. Nawet w soboty , bo wtedy na początku lat 70-tych pracowało się i chodziło do szkoły również w soboty. Krócej , bo do 13.00 ale jednak.. O 14.00 zamykano też wszystkie sklepy. Po takich późnych powrotach matka zwykle od razu kładła się spać , o ile nie stwierdziła,że coś jest nie po jej myśli i nie urządziła z tego powodu awantury. Bałam się tych awantur – które zresztą dziecko się nie boi kiedy rodzice się kłócą, a u mnie te kłótnie były bardzo głośne i rodzice nie przebierali w słowach. Podkreślam , w słowach – nie były to wulgaryzmy , ale może właśnie dlatego brzmiały bardzo dosadnie i boleśnie. Rozumiałam je wszystkie. Te wymierzone w ojca i w jego matkę a moją ukochaną babcie , u której spędziłam dzieciństwo i te we mnie. Ojciec odcinał się często i równie ostro. Kończyło się zwykle tak, że awantura skupiała się na mnie – nie pamiętam już z jakich powodów – źle odrobiłam lekcje, coś powiedziałam , ubrudziłam się na podwórku , nie zjadłam , cokolwiek , nawrzeszczeli na mnie oboje , ja zaczynałam płakać , zamykałam się w pokoju i płakałam tak parę godzin. To się powtarzało niemal codziennie. Nic dziwnego ,że urywałam się z domu kiedy tylko mogłam. Moi znajomi mieli normalne domy, gdzie czekał obiad, rodzeństwo i jakiś ustalony porządek, gdzie był czas na odrabianie zadań, pomoc w domu, wspólne oglądanie telewizji i czas na bieganie po podwórku. U mnie były nakazy i zakazy z jednej i brak kontroli z drugiej strony, puste cztery ściany , niekończące się awantury i osamotnienie. To poczucie osamotnienia wpisało się w moje życie już w dzieciństwie i towarzyszy mi do dziś dnia , choć przecież mam świadomość, że wiele się w moim życiu zmieniło na lepsze i tę ,że otaczają mnie kochające mnie osoby.
Nie znosiłam przyjęć urządzanych w domu przez rodziców. Schodzili się ich znajomi , matka szykowała jakieś jedzenie , był alkohol , niby zwyczajnie jak to na takich spotkaniach. Na mnie albo nikt nie zwracał uwagi, albo matka mnie wołała i kazała z jej znajomymi rozmawiać. Zadawali mi jakieś durne pytania , coś tam gadali , pouczającym tonem . Strasznie mnie to wkurzało. Broniłam się jak mogłam ,żeby nie pójść do ich pokoju , czasem udawałam ,że śpię , albo odrabiam lekcje. Najczęściej jednak kończyło się tak, że uciekałam z ich pokoju z płaczem. To wtedy powzięłam niewyobrażalną wprost niechęć do przyjaciółki matki . Moje „coś mi mówi „ podszepnęło mi ,że to osoba zła, fałszywa i wyrachowana. Nie myliłam się niestety. Późniejsze kontakty z nią potwierdziły moje przeczucia. Szkoda, że matka do dziś patrzy w nią jak w obrazek i nie chce przyjąć do wiadomości ,że powinna się trzymać z daleka od tej zołzy.. Po dłuższym czasie przekonał się o tym i ojciec , choć i on początkowo nie mógł zrozumieć dlaczego jej nie znoszę. Równie mocno nie znosiłam jej męża . Był zdecydowanie sympatyczniejszy od niej i całkowicie przez nią zdominowany , ale chyba jakoś z dobrodziejstwem inwentarza nie polubiłam i jego. A już chorobliwie nie znosiłam jej córki stawianej mi ciągle za wzór i wychwalanej przez moją matkę. Szybko się zorientowałam ,że dla niej wszyscy są „naj” oprócz mnie , ojca i naszej rodziny. Swoją rodzinę też zresztą omijała z daleka. Nie poznałam nikogo oprócz najbliższych kuzynek i jednego kuzyna , dzieci matki sióstr i jednej cioci i wujka , a i to głównie dlatego,że ojciec zaprzyjaźnił się z mężem maminej kuzynki i czasem jeździłam z ojcem do nich do pobliskiego Grabowa Królewskiego. Musiały to być jednak dość rzadkie kontakty , bo prawie ich nie pamiętam.
Buntowałam się mocno przeciw temu co działo się w domu.. Było mi źle i smutno , bałam się i nigdy nie czułam bezpiecznie. Zawsze zostawiana sama sobie. Nawet kiedy zdarzyło się ,że chorowałam – nic szczególnego jakieś przeziębienia czy zapalenia gardła i anginy ( bo tak w ogóle to ja nie chorowałam nawet na choroby dziecięce , z jednym wyjątkiem : odry ) matce zdarzało się wziąć dwa -trzy dni opieki , ale wolała je wykorzystać na jakieś pranie , albo po prostu siedziała w innym pokoju czy w kuchni ,a do mnie zaglądała tylko kiedy czegoś chciałam , albo po to,żeby wcisnąć mi kolejną porcję jedzenia. Najczęściej jednak nawet kiedy już musiałam poleżeć kilka dni w łóżku , zostawałam sama. W tej nieprzyjaznej , przytłaczającej atmosferze w domu stałam się dzieckiem nieśmiałym , małomównym , zamkniętym w sobie i co tu ukrywać nie grzecznym a przy tym jeszcze roznosiła mnie energia i często ponosiła wyobraźnia.. Nigdy nie byłam układną , dobrze wychowaną panienką jaką chciałaby mnie widzieć matka .Ojciec chyba trochę rozumiał, a przynajmniej akceptował, to ,że dziecko może być żywe i mieć bujną wyobraźnię . Desperackie akty niesubordynacji i agresji z mojej strony tępił jednak konsekwentnie i nie mniej brutalnie niż matka. Nie bili mnie. Kilka razy zdarzyło się ,że dostałam za jakieś wybryki , szczególnie niebezpieczne lub po prostu głupie. Wystarczyło to, co i jak mówili. Potrafili mnie tak zdołować , że nachodziły mnie myśli samobójcze.  

piątek, 2 marca 2012

Po lekcjach


W V klasie, kiedy zaczęliśmy się uczyć języka rosyjskiego, namawiano nas byśmy korespondowali z kolegami i koleżankami z bratniego ZSRR . Czasopisma ówczesne drukowały nawet adresy . Kazali ,to korespondowaliśmy , w języku rosyjskim oczywiście. Miałam kilku takich listownych znajomych za wschodnią granicą. Najsympatyczniej wspominam dziewczynę z Błagowieszczeńska. Miała na imię Tatiana , długi , gruby , czarny warkocz i trenowała szermierkę. Z nią wymieniałam listy najdłużej . Tyle tylko,że list do Błagowieszczeńska szedł ponad miesiąc w jedną stronę. Listy i widokówki cieszyły się wówczas dużym zainteresowaniem. I nic dziwnego , nie istniała globalna wioska , telefony komórkowe były w stadium badań w Laboratoriach Bella, w Stanach Zjednoczonych o czym my tutaj, za żelazną kurtyną nawet nie wiedzieliśmy , internet , fax czy inne środki komunikacji międzyludzkiej dopiero miały powstać . Wśród dzieci dużym powodzeniem cieszyła się „Międzynarodowa Gra Dziecięca „ - tak to się nazywało. Rzecz polegała na tym , żeby wysłać określoną ilość widokówek przepisując w jakimś ustalonym porządku adresy i dopisując własny i wybrany przez siebie. Po chyba dwóch miesiącach miało do gracza przyjść 200 pocztówek. Niektóre moje koleżanki dostały po kilka , inne nie otrzymały wcale . Do mnie przyszła jedna . Od młodszej ode mnie o 2 lata Jolki z Torunia. Odpisałam. Wysłałam do niej list z propozycją korespondencji , podpisałam się pierwszym imieniem „Maria” ( przez nikogo , nigdy nie używanym ) ; Jolka odpowiedziała po kilku dniach i od tego momentu datuje się nasza przyjaźń. Pisałyśmy do siebie długie lata i odwiedzałyśmy się nawzajem . Teraz w erze telefonów i internetu dzwonimy do siebie co jakiś czas, żeby sobie po staremu poplotkować. Jola jest jedyną osobą ,która nazywa mnie imieniem Maria, mimo,że wie o tym ,że ja sama wolę Hannę.
Resztę pozalekcyjnego czasu spędzałam w swoim- nie swoim pokoju czytając książki. Czytanie było moją pasją właściwie od zawsze , odkąd poznałam literki i nauczyłam się je składać. Książek nikt mi nie wybierał i nie kontrolował tego co czytam. Jakoś to rodzicom do głowy nie przyszło. Ojciec lubił sobie poczytać i w domu książek było całkiem sporo. Większość jednak dla dorosłych. Jakoś większego znaczenia to nie miało. Czytałam co było .Po prostu brałam z półki kolejną pozycję. Tym sposobem uświadomiłam siebie samą . W wieku lat 12 przeczytałam książkę o fizjologii i życiu płciowym człowieka . Niby nic takiego , ale dowiedziałam się znacznie więcej niż dziecko w tym wieku powinno się dowiedzieć. Było i o najdziwniejszych zboczeniach i o dość prymitywnych sposobach zabezpieczania się i powikłaniach po ciążowych a nawet aborcji i gwałtach. Nie mogę powiedzieć żeby jakieś szczególne wrażenie na mnie to wywarło. Może dlatego, że było to napisane suchym , niemal podręcznikowym stylem medycznym , bez zbędnych komentarzy i upiększających wstawek. Tak czy inaczej nic już mnie nie zaskakiwało, nic nie było w stanie przestraszyć , nawet pierwsza miesiączka. Wiedziałam ,że będzie i jakie będą objawy i kiedy się stało przyjęłam to jako rzecz oczywistą. Ta samodzielnie i przedwcześnie zdobyta wiedza wyszła mi w końcu na dobre. Kiedy już dorosłam , nie miałam w kontaktach damsko – męskich żadnych zahamowań , czy choćby obaw. O tym jeszcze napiszę we właściwym czasie.
Ojciec widząc ,że długie godziny spędzam z książkami w rękach ,zaczął mi je kupować . Co drugi dzień przynosiłam też 1 lub 2 ze szkolnej biblioteki. Byłam chyba najaktywniejszą jej czytelniczką . Bibliotekarki z początku mnie sprawdzały , po jakimś czasie dały sobie z tym spokój , za to zaczęły mi podsuwać co ciekawsze pozycje. Dużo o tematyce związanej z II wojną światową . Tych jednak nie polubiłam i nie lubię do dziś .
Czasami ojciec zabierał mnie na zawody strzeleckie albo na swoje strzeleckie treningi. Uczył mnie strzelać z wiatrówki. Ledwo mogłam ją utrzymać , często broń opierał mi na swoim ramieniu, ja miałam tylko wycelować i strzelić. Nie źle mi to wychodziło i zaczęłam strzelanie lubić. Po roku , może niecałych dwóch zaczęłam chodzić z ojcem na każde zawody i każdy trening. Brałam udział w zawodach na festynach organizowanych w zakładzie pracy ojca. Z czasem nauczyłam się strzelać z KBS a później z „Wostoka „ ( karabinki sportowe) i pistoletu pneumatycznego i brałam udział w zawodach oficjalnych organizowanych przez zakład ojca . Raz nawet takie zawody wygrałam . Dostałam w nagrodę cepeliowske lalki w strojach wielkopolskich. Nagrody zawsze na tych zawodach były rzeczowe. Ojciec zrobił uprawnienia sędziowskie i na zmianę raz startował jako zawodnik innym razem razem sędziował. W szkole też brałam udział w zawodach, choć tu akurat bardzo rzadko je organizowano i startował ten kto się zgłosił. Z wynikami mieściłam się zwykle w pierwszej piątce.  

czwartek, 1 marca 2012

Po lekcjach


Oprócz nauki ,w szkole należało brać udział w zajęciach pozalekcyjnych. Działały różne kółka przedmiotowe i hobbystyczne , chór , SKS i ZHP przemianowane w połowie lat 70-tych na HSPS (Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej) . Nie specjalnie mi rodzice pozwali na udział w zajęciach. Tu jednak się uparłam ; zapisałam się na kółko historyczne i fotograficzne .Udział w kółkach nie był obowiązkowy, ale nauczyciele krzywo patrzyli na takich , którzy w niczym nie brali udziału. Ojciec sam podsunął mi drużynę najpierw zuchową , potem harcerską. Sam harcerzem był w młodości zapalonym , zdobył mnóstwo trudnych sprawności i uważał,że i ja powinnam zostać harcerką. Zostałam i nawet to lubiłam. Czekałam na kolejne zuchowe gwiazdki , później już jako harcerka na kolejne sznury. Po roku zostałam zastępową , w klasie ósmej przyboczną . Coś przywódczego w charakterze najwyraźniej miałam od dziecka , bo kolejne szczeble harcerskiej kariery wprawiały mnie w dumę .Zmieniając sznur z szarego na brązowy , a potem zielony czułam się ważna. Chodziłam przykładnie na wszystkie zbiórki, wykonywałam zadania , uczyłam śpiewać harcerskich pieśni , jeździłam na obozy i nosiłam mundur kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja. Marzył mi się granatowy sznur drużynowej. Karierę w harcerstwie zakończyłam jednak na stopniu przybocznej . Jak wspomniałam Związek Harcerstwa Polskiego przemianowano na Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej. Zmieniono treść przyrzeczenia – od teraz brzmiało „ przyrzekam całym życiem służyć Tobie Ojczyzno , być wiernym sprawie socjalizmu” . Zwłaszcza ten socjalizm do nas nie przemawiał , bo co to miało wspólnego z harcerską przygodą? Z punktu widzenia nas dzieci , nic a nic. Szare mundury dziewcząt i oliwkowe chłopaków zastąpiły beżowe wiatrówki – na wzór mundurów radzieckich Pionierów , miejsce naszych ukochanych czarnych chust zajęła czerwona krajka – coś w rodzaju tych , jakie na radzieckich filmach zakładali do odświętnych rubaszek przodownicy kołchozów. Zostały jeszcze insygnia : krzyż harcerski, lilijka i sznury , ale jakoś do tych rubaszkopodobnych mundurów mi nie pasowały. Z harcerstwa wypisałam się po pierwszym półroczu , w klasie I LO. Przyznać muszę ,że z żalem.
Zajęć na kółku historycznym już za bardzo nie pamiętam . Były jakieś tematy związane z naszym miastem i strajkiem Dzieci Wrzesińskich , chyba coś poszerzającego tematy szkolne i chyba nie wiele więcej. Kółko fotograficzne prowadził matematyk, nasz wychowawca od klasy czwartej. Uczyliśmy się dobierać czułość filmu i natężenie światła, obiekty do fotografowania rodzaje papieru do odbitek. Królował aparat Druch . Ja miałam aparat ojca – dość skomplikowany i drogi jak na tamte czasy ;Altiksa – produkcji chyba NRD. Cyfrowe , cacka , które same robią wszystko za fotografa nikomu jeszcze nawet się nie śniły. Częściej jednak niż fotografią zajmowaliśmy się grą w szachy. Wychowawca był ich pasjonatem . Oprócz mnie umiały grać jeszcze dwie czy trzy osoby więc często rozgrywaliśmy mini turnieje. Dwukrotnie udało mi się wygrać z wychowawcą , z kolegami i koleżanką wygrywałam zawsze . Wychowawca był mocniejszym przeciwnikiem . Zwykle remisowaliśmy. Gry w szachy nauczył mnie ojciec , słusznie zakładając ,że uczy myślenia. Chyba trochę zaimponowałam panu od matematyki tymi szachami.
Spora cześć moich koleżanek i kolegów uczęszczała na zajęcia dodatkowe do osiedlowych i miejskich świetlic , na lekcje gry do ogniska muzycznego , na zajęcia plastyczne , naukę języka. Ja nie, bo zdaniem moich rodziców , matki w szczególności się do tego nie nadaję. W okolicy mojego osiedla działało kilka takich ośrodków. Łożyło na to państwo – chyba po to ,żeby ludziom zorganizować czas , nie dać okazji do refleksji i przemyśleń na temat działania władz – teraz tak myślę – wówczas było to dla mnie i wielu innych pewną atrakcją . Kilkaset metrów od mojego domu , na ulicy Sądowej PSS organizował kursy gotowania i szycia. Zapisała się na nie moja matka. Ciągała mnie na te zajęcia ze sobą,że niby tak się mną opiekuje. Efekt był taki,że nie nauczyła się ani szyć , ani gotować . Ja skorzystałam . Kilka przepisów zapamiętałam i do dziś mi służą. .
Kilka lat śpiewałam w przykościelnej scholi.. Nie wiadomo dlaczego , tego mi akurat nie zabraniali. Scholę dziecięcą prowadziła siostra Janina ze zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia..Śpiewała pięknym ćwiczonym altem i grała na kilku instrumentach. Chyba nam nie źle te śpiewy wychodziły, bo zostałyśmy poproszone przez Proboszcza Fary o występ na jubileuszu kapłaństwa , jego , biskupa Diecezji Gnieźnieńskiej i kilku innych duchownych . Muzyka i śpiew fascynowały mnie od dziecka. Pan Bóg nie obdarzył mnie jakimiś szczególnymi zdolnościami w tym kierunku , jedynie słuch mam nie zły ( głos donośny ale dość kiepski niestety- choć siostra przyjmując mnie do chórku chyba jednak uważała inaczej) , uwielbiałam słuchać muzyki, szczególnie takiej nastrojowej, w tonacjach molowych i marzyłam ,żeby nauczyć się grać. Nawet ośmieliłam się powiedzieć o tym rodzicom , ale odpowiedzi nie trudno się było domyślić: nie , bo się do tego nie nadaję i nikt przecież w naszej rodzinie na niczym nie grał. To był ostatni raz kiedy poprosiłam o coś rodziców. Coś wybrzdąkać ( bo grą tego nazwać nie można) nauczyłam się sama. Nuty i podstawowe zasady poznałam na wychowaniu muzycznym , kilka chwytów na gitarę od kolegów, zasady prowadzenia linii melodycznych na scholi Jeśli tylko udało dorwać się do jakiegoś instrumentu próbowałam grać. Coś tam mi wychodziło. Z pomocą efekty byłyby zapewne lepsze. Kiedy trochę podrosłam zaczęłam namiętnie słuchać, ballad Okudżawy i Wysockiego , muzyki klasycznej , potem również rockowej . Muzykę kocham do dziś . Przyszedł w moim młodzieńczym życiu taki czas ,że muzyka oprócz książek i pamiętników sprawiła,że przetrwałam.