Zbliżała
się zima 1979/80 , jedna z najcięższych jakie przeżywało dotąd
moje pokolenie . Nie ze względu na temperatury albo ilości śniegu
- warunki atmosferyczne większego wrażenia na ludziach w tamtym
czasie nie robiły ale kryzys stał się faktem , choć propaganda
pezetpeerowska wciąż z uporem maniaka twierdziła ,że jest inaczej
i wciąż , uparcie wmawiała nam ,że to przejściowe trudności w
myśl gebelsowskiej zasady,że 100 razy powtórzone kłamstwo staje
się prawdą . Teraz już zaczęło brakować wszystkiego od mebli po
pastę do zębów . Za niemal każdym artykułem ustawiały się
kolejki. Może tylko z wyjątkiem chleba. Tego w naszym mieście nie
brakowało, choć świeży bywał tylko wczesnym rankiem w soboty .
Zwykle był „z nocy” albo z poprzedniego dnia , często z
zakalcem.
Ciężko
się ludziom żyło w tych dniach , ciężko zdobywało podstawowe
dobra konsumpcyjne. O luksusach nikt już nie myślał. Moi rodzice
radzili sobie całkiem dobrze . Nie mogę powiedzieć ,żeby kiedyś
czegoś nam zabrakło. Owszem zdarzało się ,że do chleba przez
tydzień – dwa była tylko kiełbasa zwyczajna albo biały ser a
na obiad gotowało się jakieś zupy, bo mięso pochodzące z
jakiegoś wiekowego zwierzęcia nie nadawało się na żadną
potrawę inną od zupy ale głodni nie chodziliśmy . Nie staliśmy
też co dzień w żadnych kolejkach . Zakłady rodziców , w których
pracowali zorganizowały sobie handel wymienny z innymi , często
szefowie - dobrze ustawieni w partyjnych układach - załatwili też
dostawy do swoich zakładowych sklepików , gdzie pracownicy mogli
zrobić jakieś zakupy, jak herbata, kawa czy papier toaletowy a
zdarzały się też czasem i wyroby czekoladopodobne. Gorzej było z
artykułami przemysłowymi , typu żyletki, mydło, szampon,
rajstopy czy powszechnie wtedy jeszcze noszone stilonowe pończochy,
wata itp.. Na to trzeba było „polować” . Albo miałam szczęście
, albo z zaopatrzeniem było w naszej okolicy lepiej niż gdzie
indziej , bo jakoś zwykle udawało mi się coś trafić nie
wystając w kolejkach po kilka godzin. Szaleństwo kupowania na zapas
ogarnęło też moją matkę. Znosiła do domu różne dziwne rzeczy
w rodzaju wazonów, stilonowych fartuchów, chustek jakich używało
się w zakładach przemysłowych jako odzież roboczą , jakieś
kawałki chodników i wykładzin . Leżało to po wszystkich szafach
i schowkach zbierając kurz. Skąd to brała ? Nie mam pojęcia.
Zwykle twierdziła,że dostała , albo szef załatwił... W tej
stercie śmieci zdarzało jej się przynieść i coś przydatnego jak
np. resztki tkanin z produkcji ze „Zjednoczonych „ zakładów , z
którymi się wymieniali , czasem jakiś nie zły ciuch z odrzutów z
produkcji , którą w całości wysyłano do innych krajów Układu
Warszawskiego , a bywało ,ze i na Zachód. Nasza krawcowa nadal
szyła więc i pod tym względem miałam się dobrze, aczkolwiek
nieco szarawo , bo tkaniny pochodziły głównie z resztek od
garniturów i mundurów. Preferowałam od zawsze ciemną paletę
barw więc mi ta szarawość na co dzień nie przeszkadzała.
W
domu nic się u mnie nie zmieniło, przynajmniej jeśli chodzi o
atmosferę
Zakazałam
sobie przeszkadzać pod hasłem ,że uczę się do matury.
Jasne
,że ten zakaz nie obowiązywał Ka .Co sobie o tym myśleli
rodzice
nie wnikałam. Matka zresztą przyjeżdżała codziennie po 21 i
zaraz zasypiała, najczęściej pod wpływem alkoholu. Ojciec zaczął
wchodzić w fazę obojętnienia , na to co się dzieje, a
przynajmniej tak twierdził ; „mam to głęboko gdzieś , głę-bo
- ko, tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę „ zwykł był
mawiać . Nie do końca mu wierzyłam , zwłaszcza, że i moje „coś
mi mówi” podszeptywało mi co innego , ale przyjmowałam to do
wiadomości.
Znalazł
sobie zajęcia , którymi się pasjonował i zaczął im poświęcać
dużo czasu. Zajął się się renowacją starej broni, którą od
lat zbieraliśmy i szlifowaniem hiszpańskiego. Od czasu do czasu
wdawał się w dyskusję
z
Ka o elektronice.
Z
zawodu był elektrykiem , elektroniki nauczył się sam. Zaczął
akceptować Ka.
I
sądzę ,że nie mały na to wpływ miał fakt, że mój chłopak
brał udział w olimpiadzie wiedzy technicznej o czym kiedyś ojcu
wspomniałam.
Ze
mną kłócił się nieco mniej .Dlaczego , dowiem się już po jego
śmierci , z listów znalezionych w jego papierach. Siostra Ka dalej
coś do mnie miała i
kiedy
tylko trafiła jej się okazja wbijała różne drobne „
szpilki” , ale tolerowała . Spotykaliśmy się na prywatkach i
zabawie sylwestrowej , którą urządzili wspólnie z Ka. Ja nic do
niej nie miałam, trudno ją było polubić , ale przynajmniej miałam
dobre chęci , choć teraz mam wątpliwości czy potrafiłam je
wówczas okazać . Do wylewnych osób przecież nie należałam .
Raz
po raz zdarzało nam się mieć dla siebie jedno lub drugie mieszkanie .
Sytuacje bywały zabawne. Któregoś mroźnego , zimowego wieczoru
jestesmy sami w pokoju Ka. Wiadomo co się dzieje, chata wolna ,nastrojowa muzyka,
mocno przyćmione światło jak nie skorzystać z takiej okazji ?
Pieścimy się i całujemy, i... niespodzianka . Zgrzyt klucza w
zamku. W kilka sekund wciągam rajstopy, spódnicę i golf, Ka
spodnie i sweter, przyciskam przycisk ściemniacza , a Ka resztę
ciuchów upycha pod narzutą. Na szczęście w zamku od środka
został klucz i uniemożliwił otwarcie drzwi z zewnątrz. Ka poszedł
otworzyć. Mama Ka zwróciła mu tylko uwagę, że nie powinien
zostawiać klucza w zamku , siostra robi to samo tylko w znacznie
mniej delikatnej formie sugerując co my tu mogliśmy robić. W sumie
nie myliła się … Później wspólna kolacja
i
nie ma okazji żeby się z powrotem ubrać jak należy. Ostatecznie
przed wyjściem , bieliznę upchnęłam w torebce , Ka swoją wrzucił
do kanapy. Marzniemy w drodze do mojego domu, ale kto by się tym
przejmował.
Miłość
ogrzewa i jak Red Bull : dodaje skrzydeł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz