Z
końcem czerwca Ka przystąpił do egzaminów na politechnikę , ja
pojechałam do babci. Egzaminy w zasadzie zdał , poza jednym nie
wielkim potknięciem na zadaniu z optyki . Prawdopodobnie w innej
sytuacji nie miałoby to większego wpływu , na to czy zostanie
przyjęty czy też nie , ale zabrakło mu punktów za pochodzenie . W
latach budowy socjalizmu klasa robotnicza i robotniczo-chłopska
miała fory . Fory polegały na przydzielaniu dzieciom robotników i
pracowników PGR dodatkowych punktów za pochodzenie. Najwięcej
dostawali ich potencjalni studenci, których rodzice pracowali jako
górnicy, hutnicy, budowlańcy i pracownicy gospodarstw rolnych
,najmniej ci, których rodzice byli urzędnikami , lekarzami,
nauczycielami itp. Ka jako syn profesora uniwersytetu i urzędniczki
z NBP tych punktów nie dostał. Tym samym jego szansa przyjęcia na
polibudę jeszcze zmalała. Poza tą punktacją byli zawsze ci ,
którzy mieli rodziców działaczy partyjnych , albo działacza w
rodzinie. Oczywiście oficjalnie coś takiego nie miało miejsca ,
ale w praktyce tak to funkcjonowało i wszyscy doskonale o tym
wiedzieli. Ka na studia się nie dostał , zmuszony był więc szukać
szkoły policealnej . Głównie po to, żeby uniknąć obowiązku
służby wojskowej. Uczniów i studentów armia odraczała. Ktoś kto
planował jakąś karierę w tym kierunku unikał więc służby jak
ognia, bo dwa lata w kamaszach wyrwane z życiorysu temu nie służyły
. To był czas stracony – po dwuletniej przerwie trzeba było
powtarzać i uzupełniać materiał do kolejnych egzaminów .
Ostatecznie
zdecydował się na szkołę policealną w kierunku
telekomunikacyjnym . Telekomunikacja uchodziła wówczas za branżę
nierozwojową , mało przydatną i nieciekawą a zawód łącznościowca
plasował się tylko trochę wyżej niż grabarz i organista .
Najlepiej
i najdosadniej wyrażała to piosenka-pastisz pt. „Hymn
Łącznościowca” a już pierwsza zwrotka o tym mówiła:
„ miała
matka 3 synów
dwóch
słynęło z mądrości
a
trzeci co był głupi
poszedł
do łączności”
Do
głowy nam wtedy nie przyszło, że się rozwinie i stanie kiedyś
podstawą naszej egzystencji , a kierunki telekomunikacyjne na
uczelniach będą uchodzić za prestiżowe i będą oblegane . W
roku 1979 był to jednak wybór na przetrwanie i ucieczkę od wojska
a o wspólnych planach na życie jeszcze nie myśleliśmy ; no może
tylko o tyle ,że było nam razem dobrze i nie zamierzaliśmy tego
zmieniać.
Ostatnie
lato w Pińsku było upalne . Czas biegł leniwie ale dla mnie i tak
stanowczo zbyt szybko. Babcia znów mówiła o swojej bliskiej
śmierci , a moje „coś mi mówi” krzyczało już teraz ,że ona
to wie .Wciąż jednak nie chciałam go słuchać i żyłam myślą
, że następnego lata znów tu będę. Byłam jeszcze zaledwie
kilka razy w wolne dni.
Ogród
babci płonął feerią barw. Kwitły nieprzeliczone ilości kwiatów
, a warzywa obrodziły jak nigdy dotąd. Tak jakby i ogród wiedział
i chciał się pożegnać albo nie pozwolić jej odejść. Jak co
roku wiele czasu spędzałyśmy na rozmowach , babcia dużo czytała
, trochę szyła , porządkowała różne szafy , schowki i szuflady
. Miałam wrażenie,że szykuje się do dłuższego wyjazdu. W środku
lata jak zwykle zjechali się synowie; mój ojciec i jego dwaj bracia
. Któregoś wieczoru po kolacji babcia powtórzyła wcześniej
poczynione dyspozycje – już nie ot tak sobie w luźnej rozmowie ,
ale wyraźnie , jako swoją ostatnią wolę. Podzieliła to co miała
; lodówkę kazała oddać jednej sąsiadce, poczciwą pralkę Franie
drugiej , starą jeszcze XIX- wieczną maszynę do szycia Singer pani
Marii, która przez ostatnie dwa lata robiła jej zakupy w mieście
i przynosiła mleko . Młodszy brat ojca miał dostać zegar i
obrazek – niedużą akwarelkę sygnowaną podpisem Fischera . Nie
wiem czy ktoś w rodzinie wiedział albo wie, że autorem tego
niepozornego , wiejskiego widoczku jest znany malarz. Babcia chyba
nie wiedziała – przynajmniej nigdy nic o tym nie mówiła.
Starszemu z braci przypadł obraz Matki Boskiej Częstochowskiej –
bardzo stary , z historią w tle i jakieś drobiazgi Obraz liczył
około 150 lat , do rodziny wniosła go wraz z wyprawą ślubną
prababcia Faustyna . Już samo to czyniło go cennym , przynajmniej
jako rodzinną pamiątkę .
Dla
mnie przeznaczyła obrączki : swoją i dziadka . Skromniutkie, ale
przecież nie o wartość materialną tu chodziło a o rodzinną
pamiątkę. Słyszeli wszyscy .
Meble
nakazała spalić , a „skorupy” potłuc albo komuś wydać ,
ubrania oddać do kościoła na biednych. Zapytałam czy „skorupy”
zamiast potłuc mogę zabrać . „Jak ci się to na co przyda , to
sobie weź” - stwierdziła , a chodziło o dwa piękne , stare
serwisy – jeden klasyczny , ćmielowski z białej porcelany ze
złotym prążkiem , drugi kawowy ze śnieżnobiałej porcelany w
błękitne wzorki wykonany w manufakturach niemieckich , a
przywieziony lub przysłany przez rodzinę babci z Berlina – o ile
dobrze zrozumiałam kiedy pytałam skąd się wziął. Siedzieliśmy
tak długo, słuchając dyspozycji babci a kiedy wujkowie i ojciec
odjechali zapytałam ją czy nie będą na mnie źli ,że ja dostałam
te obrączki ( a trzeba pamiętać ,że złoto było wówczas bardzo
drogie i niemal nieosiągalne na wolnym rynku) a oni tylko jakieś
obrazki i pamiątki. Babcia trochę się na mnie oburzyła. „A co
to , czy ja wnuczce nie mogę dać? Córki nie miałam , a synowe –
sama wiesz. Jedna ciotka Bożena co przyjeżdża , ale ona dostała
już ten zielony pierścionek „ - piękny zielony nefryt oprawiony
w złoto, który do dziś podziwiam jeśli tylko mam okazję na niego
popatrzeć , bo ciotka wciąż go nosi. Już nic nie mówiłam.
Zrobiło mi się smutno . Było tak jak gdyby zapadał jakiś
nieodwracalny wyrok.
Póki
co jednak żyłyśmy dniem dzisiejszym jak gdyby nigdy nic . Powstały
pokaźne zapasy marynowanych , suszonych i solonych grzybków ,
przetwory z owoców leśnych , czereśni i gruszek po , które
jeździliśmy do sąsiednich wsi, w szopce na drewno suszyły się
zioła i kwiaty na jesienne bukiety . W każdą sobotę po zachodzie
słońca – jak to robiłyśmy od czasu gdy byłam małą
dziewczynką z zielonym wiaderkiem w rączce - chodziłyśmy z babcią
do Figury Matki Boskiej żeby ją udekorować świeżymi kwiatami –
tylko teraz to ja nosiłam wiadra z wodą a babcia bukiety , w
niedzielne południe odmawiałyśmy „Anioł Pański” i jakąś
Litanię „ , piekłyśmy ciasto drożdżowe do niedzielnej kawy i
przed nocą nalewałyśmy wodę do wiader na wypadek pożaru. Jeśli
miałam wolną chwilę biegłam do pokoju na strychu , siadałam na
parapecie przy północnym oknie by podziwiać piękno natury i
wsłuchiwać się w ciszę lub zasiadałam przy stole z ruchomym
blatem by zapisać kolejne strony raplutaża lub dopisać fragment
kolejnego opowiadania . Często spacerowałam w towarzystwie moich
przyjaciółek ze wsi , po bliskich mi z dzieciństwa miejscach i
częściej niż zwykle zaglądałam na strych i do komórki pod
schodami. Trudno powiedzieć co mnie do tego popychało ( zapewne
moje „coś mi mówi” miało w tym swój udział ) ale czułam ,ze
muszę .
Wakacje
nieuchronnie zbliżały się ku końcowi , nad krajem zaczynały
zbierać się ciemne chmury , czające się zmiany znów zrobiły
krok w naszą stronę . Na pracowicie wznoszonej , od zakończonej
II wojny przez 34 lata budowli - realnym socjalizmie ,pojawiły się
zarysowania a fundament zaczął się chwiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz