wtorek, 7 sierpnia 2012

Ostatnie lato w Pińsku


Z końcem czerwca Ka przystąpił do egzaminów na politechnikę , ja pojechałam do babci. Egzaminy w zasadzie zdał , poza jednym nie wielkim potknięciem na zadaniu z optyki . Prawdopodobnie w innej sytuacji nie miałoby to większego wpływu , na to czy zostanie przyjęty czy też nie , ale zabrakło mu punktów za pochodzenie . W latach budowy socjalizmu klasa robotnicza i robotniczo-chłopska miała fory . Fory polegały na przydzielaniu dzieciom robotników i pracowników PGR dodatkowych punktów za pochodzenie. Najwięcej dostawali ich potencjalni studenci, których rodzice pracowali jako górnicy, hutnicy, budowlańcy i pracownicy gospodarstw rolnych ,najmniej ci, których rodzice byli urzędnikami , lekarzami, nauczycielami itp. Ka jako syn profesora uniwersytetu i urzędniczki z NBP tych punktów nie dostał. Tym samym jego szansa przyjęcia na polibudę jeszcze zmalała. Poza tą punktacją byli zawsze ci , którzy mieli rodziców działaczy partyjnych , albo działacza w rodzinie. Oczywiście oficjalnie coś takiego nie miało miejsca , ale w praktyce tak to funkcjonowało i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Ka na studia się nie dostał , zmuszony był więc szukać szkoły policealnej . Głównie po to, żeby uniknąć obowiązku służby wojskowej. Uczniów i studentów armia odraczała. Ktoś kto planował jakąś karierę w tym kierunku unikał więc służby jak ognia, bo dwa lata w kamaszach wyrwane z życiorysu temu nie służyły . To był czas stracony – po dwuletniej przerwie trzeba było powtarzać i uzupełniać materiał do kolejnych egzaminów .
Ostatecznie zdecydował się na szkołę policealną w kierunku telekomunikacyjnym . Telekomunikacja uchodziła wówczas za branżę nierozwojową , mało przydatną i nieciekawą a zawód łącznościowca plasował się tylko trochę wyżej niż grabarz i organista .
Najlepiej i najdosadniej wyrażała to piosenka-pastisz pt. „Hymn Łącznościowca” a już pierwsza zwrotka o tym mówiła:
„ miała matka 3 synów
dwóch słynęło z mądrości
a trzeci co był głupi
poszedł do łączności”
Do głowy nam wtedy nie przyszło, że się rozwinie i stanie kiedyś podstawą naszej egzystencji , a kierunki telekomunikacyjne na uczelniach będą uchodzić za prestiżowe i będą oblegane . W roku 1979 był to jednak wybór na przetrwanie i ucieczkę od wojska a o wspólnych planach na życie jeszcze nie myśleliśmy ; no może tylko o tyle ,że było nam razem dobrze i nie zamierzaliśmy tego zmieniać.

Ostatnie lato w Pińsku było upalne . Czas biegł leniwie ale dla mnie i tak stanowczo zbyt szybko. Babcia znów mówiła o swojej bliskiej śmierci , a moje „coś mi mówi” krzyczało już teraz ,że ona to wie .Wciąż jednak nie chciałam go słuchać i żyłam myślą , że następnego lata znów tu będę. Byłam jeszcze zaledwie kilka razy w wolne dni.
Ogród babci płonął feerią barw. Kwitły nieprzeliczone ilości kwiatów , a warzywa obrodziły jak nigdy dotąd. Tak jakby i ogród wiedział i chciał się pożegnać albo nie pozwolić jej odejść. Jak co roku wiele czasu spędzałyśmy na rozmowach , babcia dużo czytała , trochę szyła , porządkowała różne szafy , schowki i szuflady . Miałam wrażenie,że szykuje się do dłuższego wyjazdu. W środku lata jak zwykle zjechali się synowie; mój ojciec i jego dwaj bracia . Któregoś wieczoru po kolacji babcia powtórzyła wcześniej poczynione dyspozycje – już nie ot tak sobie w luźnej rozmowie , ale wyraźnie , jako swoją ostatnią wolę. Podzieliła to co miała ; lodówkę kazała oddać jednej sąsiadce, poczciwą pralkę Franie drugiej , starą jeszcze XIX- wieczną maszynę do szycia Singer pani Marii, która przez ostatnie dwa lata robiła jej zakupy w mieście i przynosiła mleko . Młodszy brat ojca miał dostać zegar i obrazek – niedużą akwarelkę sygnowaną podpisem Fischera . Nie wiem czy ktoś w rodzinie wiedział albo wie, że autorem tego niepozornego , wiejskiego widoczku jest znany malarz. Babcia chyba nie wiedziała – przynajmniej nigdy nic o tym nie mówiła. Starszemu z braci przypadł obraz Matki Boskiej Częstochowskiej – bardzo stary , z historią w tle i jakieś drobiazgi Obraz liczył około 150 lat , do rodziny wniosła go wraz z wyprawą ślubną prababcia Faustyna . Już samo to czyniło go cennym , przynajmniej jako rodzinną pamiątkę .
Dla mnie przeznaczyła obrączki : swoją i dziadka . Skromniutkie, ale przecież nie o wartość materialną tu chodziło a o rodzinną pamiątkę. Słyszeli wszyscy .
Meble nakazała spalić , a „skorupy” potłuc albo komuś wydać , ubrania oddać do kościoła na biednych. Zapytałam czy „skorupy” zamiast potłuc mogę zabrać . „Jak ci się to na co przyda , to sobie weź” - stwierdziła , a chodziło o dwa piękne , stare serwisy – jeden klasyczny , ćmielowski z białej porcelany ze złotym prążkiem , drugi kawowy ze śnieżnobiałej porcelany w błękitne wzorki wykonany w manufakturach niemieckich , a przywieziony lub przysłany przez rodzinę babci z Berlina – o ile dobrze zrozumiałam kiedy pytałam skąd się wziął. Siedzieliśmy tak długo, słuchając dyspozycji babci a kiedy wujkowie i ojciec odjechali zapytałam ją czy nie będą na mnie źli ,że ja dostałam te obrączki ( a trzeba pamiętać ,że złoto było wówczas bardzo drogie i niemal nieosiągalne na wolnym rynku) a oni tylko jakieś obrazki i pamiątki. Babcia trochę się na mnie oburzyła. „A co to , czy ja wnuczce nie mogę dać? Córki nie miałam , a synowe – sama wiesz. Jedna ciotka Bożena co przyjeżdża , ale ona dostała już ten zielony pierścionek „ - piękny zielony nefryt oprawiony w złoto, który do dziś podziwiam jeśli tylko mam okazję na niego popatrzeć , bo ciotka wciąż go nosi. Już nic nie mówiłam. Zrobiło mi się smutno . Było tak jak gdyby zapadał jakiś nieodwracalny wyrok.
Póki co jednak żyłyśmy dniem dzisiejszym jak gdyby nigdy nic . Powstały pokaźne zapasy marynowanych , suszonych i solonych grzybków , przetwory z owoców leśnych , czereśni i gruszek po , które jeździliśmy do sąsiednich wsi, w szopce na drewno suszyły się zioła i kwiaty na jesienne bukiety . W każdą sobotę po zachodzie słońca – jak to robiłyśmy od czasu gdy byłam małą dziewczynką z zielonym wiaderkiem w rączce - chodziłyśmy z babcią do Figury Matki Boskiej żeby ją udekorować świeżymi kwiatami – tylko teraz to ja nosiłam wiadra z wodą a babcia bukiety , w niedzielne południe odmawiałyśmy „Anioł Pański” i jakąś Litanię „ , piekłyśmy ciasto drożdżowe do niedzielnej kawy i przed nocą nalewałyśmy wodę do wiader na wypadek pożaru. Jeśli miałam wolną chwilę biegłam do pokoju na strychu , siadałam na parapecie przy północnym oknie by podziwiać piękno natury i wsłuchiwać się w ciszę lub zasiadałam przy stole z ruchomym blatem by zapisać kolejne strony raplutaża lub dopisać fragment kolejnego opowiadania . Często spacerowałam w towarzystwie moich przyjaciółek ze wsi , po bliskich mi z dzieciństwa miejscach i częściej niż zwykle zaglądałam na strych i do komórki pod schodami. Trudno powiedzieć co mnie do tego popychało ( zapewne moje „coś mi mówi” miało w tym swój udział ) ale czułam ,ze muszę .
Wakacje nieuchronnie zbliżały się ku końcowi , nad krajem zaczynały zbierać się ciemne chmury , czające się zmiany znów zrobiły krok w naszą stronę . Na pracowicie wznoszonej , od zakończonej II wojny przez 34 lata budowli - realnym socjalizmie ,pojawiły się zarysowania a fundament zaczął się chwiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz