piątek, 31 sierpnia 2012

100 dni


Wypełniła nauka, powtarzanie materiałów i plany na przyszłość. Klasa wydawała się bardziej zgrana niż dotychczas , łatwiej dogadywaliśmy się w sprawach klasowych imprez i pomysłów. Tak było z obchodami Dnia Młodzieży i spontanicznej organizacji „herbatki „ . Takie klasowe herbatki urządzaliśmy dość często i z różnych okazji. Nie pamiętam z jakiej wypadła ta ostatnia , krótko przed końcem roku . Polegało to na tym ,że zwykle na godzinie wychowawczej lub kawałku lekcji j. Polskiego parzyliśmy herbatę , i ze zrzutki kupowaliśmy po dwa pączki . Potem jeśli to były jakieś imieniny składaliśmy życzenia, jeśli inna okazja to z reguły ktoś coś na ten temat krótko powiedział i przystępowaliśmy do konsumpcji. Przy okazji organizacji tej ostatniej , kiedy wspomnieliśmy o tym wychowawcy ,zażartował ,ze owszem pączki i herbatka mogą być , po czym dodał : herbatka z rumem. Dwa razy nam nie musiał powtarzać . Jak tylko wyszedł z klasy jeden z chłopaków wpadł na pomysł hasło,żeby mu tę herbatę z rumem zafundować. Natychmiast pomysł wprowadziliśmy w życie. Szybka zrzutka ile kto miał i na butelkę rumu wystarczyło . Na szczęście ten bardziej wyszukany alkohol za jaki wtedy uchodził rum o nazwie „Seniorita” był jeszcze w sklepach monopolowych osiągalny. Następnego dnia przed lekcją polskiego na biurku wychowawcy postawiliśmy talerzyk z pączkami i szklankę pachnącej rumem herbaty z przewagą rumu oczywiście , bo profesorowi nie żałowaliśmy . Sobie wlaliśmy do szklanek po łyku trunku tak dla fasonu i dla pewności pootwieraliśmy okna żeby zapach szybciej się ulotnił. Alkohol w szkole to było przestępstwo ; poważne przestępstwo , choć wszyscy mieliśmy już po 18 lat. Profesor skosztował pączków i herbaty i na chwilę zaniemówił. Po paru sekundach jednak wybuchnął śmiechem : „ Z rumem ! Mogłem się tego spodziewać ! Chcecie żeby mnie szef z roboty wywalił? „ - powiedział , ale żart uznał za udany, herbatę wypił i tylko na koniec poprosił ,żebyśmy o tym nie rozpowiadali. Do matury tajemnicy dotrzymaliśmy .
W ostatnim roku naszego pobytu w liceum wymyślony przez rok starszą
klasę I Va Dzień Młodzieży stał się świętem szkolnym obchodzonym przez kolejne lata. Nie wiem czy dziś po blisko 35 latach nadal się go obchodzi czy odszedł do historii podobnie jak urządzane w klasach studniówki. Tamtego roku z okazji pierwszego dnia wiosny i imienin dyrektora ogłoszono ,że będzie odbywał się w szkole . Program przewidywał różne konkursy , zawody sportowe , na koniec dnia dyskotekę , jakieś występy szkolnych kabaretów i zespołów. Najważniejszy jednak miał być konkurs na najlepiej przebraną klasę . Przebrania miały być spójne i coś obrazować. Każda klasa miała wkroczyć w określonej kolejności na salę gimnastyczną – odpowiednio efektownie ,żeby zaprezentować się jurorom złożonym z grona profesorskiego i przewodniczących klas.
Dłuższy czas dyskutowaliśmy co z tym zrobić zwłaszcza,ze kilka dziewczyn w ogóle nie chciało brać w tym udziału twierdząc,że się nie będzie wygłupiać. Wychowawca zapowiedział jednak ,że nie można nie przyjść pod groźbą obniżenia zachowania. Nie miały wyjścia, przystosować się musiały. Dwa dni przed imprezą nadal nie było porozumienia co do przebrania. Ostatniego dnia zadecydowała za nas koleżanka E. Wyjęła z torby dwa prześcieradła i gruby sznur kilka agrafek oraz świecę , obwinęła się w prześcieradła , coś pozapinała, coś przewiązała i za chwilę stał przed nami mnich w białym habicie .Zapowiedziała ,że na salę wchodzimy rządkiem z zapalonymi świecami śpiewając Bogurodzicę , bo to pasuje do mnisiego pochodu. Ja natychmiast temat podchwyciłam , wraz ze mną D i chłopaki. Stanęło na naszym. Co do śpiewu daliśmy tylko każdemu wolną rękę , bo to dla przeciętnego śmiertelnika nie wykonalne . Kazaliśmy mruczeć pod nosem byle żałobnie. W dniu imprezy lekcje były skrócone – miały się zakończyć około 11.00 . Do klas wchodziliśmy w przebraniach . Nawet Luta – groźna profesorka od matematyki nie mogła powstrzymać nikłego uśmiechu na widok mnichów w trampkach ( te trampki to po to, żeby wejść na salę gimnastyczną , bo tylko takie obuwie było dopuszczalne) . Do sali gimnastycznej wchodziliśmy w jakiejś ustalonej przez porządkowych kolejności . Większość robiła to z hukiem , głośno ; ze śpiewem lub wykorzystaniem instrumentów muzycznych . Był obóz cygański, krasnoludki , trzy dwory Klaudiusza , bo akurat pierwszy raz wyemitowano w tv serial „Ja Klaudiusz „ więc temat był na czasie, jacyś piraci – wszyscy głośni i kolorowi. Kiedy przyszła nasza kolej ustawiliśmy się w rzędzie z zapalonymi świecami , po czym zapadła cisza . Na znak dany przez E, mnisi pochód ruszył do sali mrucząc coś żałobie pod nosem każdy sobie. To mruczenie odbite echem kilkumetrowej wysokości sali , całkiem udanie zaimitowało chorał gregoriański . Jurorzy i młodzież która wcześniej weszła na salę zamilkła z wrażenia. Okrążyliśmy salę dookoła , następnie zawróciliśmy przed jury , przed którym na chwilę się zatrzymaliśmy po czym podnosząc w górę oczy i ręce wydeklamowaliśmy chórem łacińskie „ memento mori” i skierowaliśmy się na swoje miejsce. Już samo to wystarczyło,żeby jury wyło ze śmiechu a kiedy jeszcze spojrzeli na plecy kolegi zamykającego pochód – najwyższego w klasie , w przykrótkim habicie , któremu pozostali koledzy przypięli do pleców kartonową tabliczkę z napisem „Rasputin love machine” wrzawie, brawom i salwom śmiechu nie było końca. Konkurs wygraliśmy . Czterokilogramowa torba cukierków trafiła w nasze ręce.
Dzień młodzieży minął , a potem na ładnych kilkanaście lat wpisał się w tradycje szkoły. Dla nas czwartokasistów nastal czas podejmowania decyzji i intensywnej nauki. Złożyłam papiery do Madycznego Studium Zawodowego . Najpierw jeszcze w lutym na protetykę stomatologiczną , ale po chyba dwóch tygodniach papiery mi odesłano – zamknięto ten kierunek. Musiałam szybko zdecydować się na coś innego. Wybór padł również na policealne studium medyczne , ale na kierunek higiena szkolna . Również w Poznaniu.
Wielkiego wyboru nie miałam , ale przynajmniej nauka trwała tam rok. Znaczyło to ,ze szybko się usamodzielnię i skończę w tym samym czasie co Ka .
W czasie składania papierów do szkół policealnych i na studia , my kronikarki
rzuciłyśmy pomysł ,żeby w klasowej kronice każdy zrobił wpis , na pół strony o swoich planach , marzeniach , o tym jakie widzi dla siebie miejsce w dorosłym życiu. Wtedy po raz pierwszy wspomniałam ,że chciałabym mieć własną działalność i żeby ludzie wymieniając moje nazwisko mówili ,że to solidna firma . Wiązałam te plany z wybranym kierunkiem nauki , choć tak naprawdę zdawałam sobie sprawę ,że w rzeczywistości w jakiej żyliśmy wyląduję na państwowej posadzie protetyka w jakimś zozie . Los zagrał z nami
przewrotnie i długo na spełnienie marzeń kazał nam czekać . Mamy firmę , formalnie zarejestrowaną na męża , w branży odległej od moich zainteresowań
i wykształcenia o lata świetlne a gdy chodzi o Ka to sprawił ,że wybór na przeczekanie stał się podstawą egzystencji . I tylko ludzie wymieniając nazwę czy nasze nazwisko dodają, że to solidna firma.
Ostatnie 100 dni przed maturą mijały .Czas wypełnia nam nauka, powtórki , czytanie książek i opracowań , pisanie ściąg. Niby to nieuczciwe i zabronione na egzaminach , ale skrobanie tych karteluszek z wiadomościami utrwalało naszą wiedzę. Odreagowywaliśmy słuchając muzyki i włócząc się po mieście.
Ja nadal spotykałam się z Ka . Rzadziej teraz , bo dojeżdżał do szkoły w Poznaniu . Jeszcze o tym nie mówiliśmy wprost ale i on i ja myśleliśmy już o wspólnej przyszłości . Coraz częściej temat wypływał sam z siebie . Zamiast zrobię, pojadę , wybiorę pojawiło się zrobimy, pojedziemy , wybierzemy.
Tymczasem życie szykowało mi znacznie trudniejszy egzamin niż matura . 

wtorek, 28 sierpnia 2012

Brać żakowska bawić się zwykła


Kiedy już ostatecznie zrezygnowałam ze studiów , postanowiłam nie zdawać egzaminu z historii tylko napisać pracę. Sytuacja dla mnie wymarzona , bo pisanie zawsze wychodziło mi zdecydowanie lepiej . Wybrałam trudny i rozległy temat polskiej polityki morskiej od X do XVIII wieku. Profesor historii dał nam , piszącym pracę wolny wybór co do tematu. Mieliśmy sami wybrać , opracować i obronić. Przeczytanie jedna po drugiej 6 publikacji naukowych i 3 opracowań popularno -naukowych oraz zapisanie 107 stron papieru kancelaryjnego zajęło mi dwa tygodnie ferii zimowych . Przepisanie pracy na czysto trzy kolejne popołudnia . Profesor historii – wspomniany przeze mnie Jachu , który przejął teraz naszą klasę poprawił mi jedna literę - któreś zdanie zaczęłam z małej.
Po czym z komentarzem   jestem pod wrażeniem- zaakceptował . W maju obrona , ale to już będzie formalność.
Nie pamiętam jak przebiegły Święta i Nowy Rok . Babcia spędzała zimę u braci ojca . Wymieniłyśmy się więc tylko kartkami , listami i drobnymi upominkami. Mniej więcej na początku roku po raz pierwszy ogłoszono w kraju sławetny 21 stopień zasilania. Znaczyło to , ze co kilka dni , w określonych godzinach będą wyłączać prąd . Ludziom pozostało zaopatrzyć się zapas baterii do latarek i świec. Towarem pożądanym stały się więc także świece i baterie. Wyłączano . Nie jedna rodzina powiększyła się dzięki temu , bo coś wieczorami robić trzeba było . Koniec końców 21 stopień zasilania dobrze wpłynął jedynie na politykę demograficzną Kraju. Przyrost naturalny rósł.

A tymczasem … „Jako ,że na 100 dni przed wiktoryją lubo tez klęską całkowitą brać żakowska bawić się zwykła , przeto wierzeje naszego przesławnego liceonu przed wami otwieramy i na jadło , a igry wszelkie radzi prosim” .
Mniej – więcej tej stylizowanej na staropolską treści zaproszenia otrzymał każdy żak rocznik 1961. Ale zanim brać żakowska bawić się zacznie musi się do tego dobrze przygotować. Zgodnie z tradycją naszej szkoły na czas studniówki sale lekcyjne dostawały nowy wystrój. Nie było to łatwe zadanie, bo dekoracja musiała coś obrazować . Klasy rywalizowały ze sobą , która zrobi to ciekawiej i lepiej , ogłaszano też konkurs na najlepszą dekorację, za który nagrodą były torty. Ktoś rzucił hasło pod kątem profilu , reszta podchwyciła i po dwóch dniach ciężkiej harówki , z pomocą kilku ojców nasza klasa zmieniła się w chatę z –„Wesela” Wyspiańskiego., z prawdziwą słomianą strzechą, chochołami i lalkami postaci z –„Wesela”, które jakimś cudem udało się nam wypożyczyć z teatru. Lalki miały naturalną wielkość człowieka . Wylosowaliśmy też dekorowanie pracowni chemicznej , w której zazwyczaj bawiło się grono profesorskie i rodzice. Pracownię chemiczną przerobiliśmy w dziedziniec średniowiecznego zamku , a zapach chemikaliów udało nam się zabić żywymi świerkami , których 6 sztuk dostarczył nam ojciec D., pracujący w nadleśnictwie. Wszyscy: i nauczyciele i uczniowie byli zdania ,że nasza –„Chata z Wesela ” wygra konkurs. Była jeszcze chata rybacka , którą klasa biol -chem nazwała „Rybakówką” , galeria obrazów , jakaś plaża ,siedziba jaskiniowców i nie pamiętam już co więcej .Jako klasie w 90% żeńskiej, wolno nam zaprosić kogo chcemy , ale za aprobatą wychowawcy . Oczywiście zaprosiłam Ka . Jako były uczeń szkoły został zaakceptowany bez żadnych pytań wychowawcy , co w kilku innych przypadkach miało miejsce .
Dziewczyny jak to dziewczyny – prawie od początku roku szkolnego zawzięcie dyskutowały o kreacjach , bo jakże mogło być inaczej. Rodzaj żeński nigdy nie był inny - za czasów siermiężnego ustroju socjalistycznego również Kryzys i braki w zaopatrzeniu ale jak tu nie ubrać się na studniówkę ? Kombinowałyśmy materiały , wymyślałyśmy kroje i ozdoby. Moje przyjaciółki i ja – choć z umiarem również. Pomysłów nam nie brakowało , choć obowiązujące w szkole zasady ograniczały nam polot i wyobraźnie do granatowo lub czarno- białych kolorów i dwóch długości spódnic . Maxi i midi. Mini odpadało. E. wymyśliła sobie klasyczną , bluzkę koszulową i prostą spódnicę z rozcięciem do pół uda – bardzo wtedy modne fasony , R. styl pensjonarski , spódnicę 5cm nad kostkę i wiązaną pod szyją bluzkę , D. styl rodem z opery  Carmen   , a ja poszerzaną do dołu , długa do ziemi spódnicę i bluzkę z bufkami , stójką i naszytym w poprzek obojczyka angielskim haftem w stylu z czasów zatonięcia Titanica. Moja krawcowa wywiązała się z zadania wprost rewelacyjnie .Wyglądałam w tym stroju prawie jak moja własna babcia , w czasach kiedy pracowała w majątku jako panna do towarzystwa dziedziczki. Brakowało mi tylko stylowego koczka na głowie , bo włosy obcięłam na krótko tuż przed 18-tymi urodzinami. Ka kreacją się nie pochwaliłam Na mój widok nie krył podziwu. Kiedy wchodziliśmy na salę mój mężczyzna ubrany w strój wieczorowy natychmiast ściągnął na siebie uwagę i zazdrosne spojrzenia większości moich koleżanek. Chyba dopiero teraz dostrzegły, że nie jest taki nieatrakcyjny jak myślały. Puchłam w oczach z zadowolenia.
Konkurs na dekorację wygrała klasa biol-chem ,ze swoją chatą rybacką. Daleko im do naszej z   Wesela   ale wtedy nawet szkołą średnią rządziły układy . Do ich klasy chodziła córka komendantki policji , osoby najważniejszej w mieście zaraz po naczelniku gminy i I sekretarzu . My zajęliśmy II miejsce i dostaliśmy specjalne wyróżnienie za pracownię chemiczną , choć pracownia zawsze była poza konkursami . Jak nam powiedziano , bo po raz pierwszy w historii szkoły w zabawie nie przeszkadzał zapach środków chemicznych.
Po północy zabawa przeniosła się z auli do klas. Na auli nadal grał zespól z jednostki wojskowej , w klasach magnetofony z muzyką bliższą naszemu pokoleniu. Nie pamiętam już jak to się odbyło logistycznie , ale w czasach braków w zaopatrzeniu i braku szkolnej kuchni stoły uginały się od jedzenia . Przygotowanie wystawnego przyjęcia dla pond dwóch setek ludzi to nawet dziś nie takie proste zadanie .
Z magnetofonu „Miełodia 'taśm Stilonu – Gorzów i tonsilowskich kolumn płynęły spokojne ballady rockowe ,pary tańczyły przytulone do siebie albo
znikały w co ciemniejszych zakamarkach dekoracji. My także wybraliśmy sobie zaciszny kąt za chochołem, ale tylko po to ,żeby się na chwilę przytulić , potrzymać za ręce, porozmawiać przez moment w spokoju. Swoim zwyczajem nie obnosiliśmy się z naszą miłością . Teraz wiem ,ze to miało swój sens i swoją moc , ale wtedy trochę mi tego uzewnętrznienia brakowało , zwłaszcza, że większość tak właśnie się zachowywała . Ludzie się kochali więc świat musiał to zobaczyć na własne oczy. Trudno stwierdzić co było tego przyczyną , być może ludzie w tej szaro – burej codzienności w ten sposób próbowali nadać życiu trochę barw?
Bawiliśmy się cudownie , przekonani jak wszyscy młodzi ludzie u progu dorosłości , że świat rzucimy do swoich stóp i zdobędziemy szczyty . Ta radosna wiara udzieliła się i mnie , choć moje „coś mi mówi „ szeptało mi coś o złotym środku .
Obecność ojca tym razem mi nie przeszkadzała . I tak zresztą siedział w pracowni chemicznej razem z profesorami i resztą komitetu rodzicielskiego . Kiedy chodziłam do szkoły były komitety rodzicielskie . Rady szkół wymyślono dopiero po transformacji ustrojowej. Przypuszczam ,że na podobnej zasadzie jak zmiana nazewnictwa ulic ; wszystko co pochodziło z historycznego ustroju miało zniknąć i zostać zapomniane.
Zabawa , jak wszystkie szkolne bale zakończyła się o 6 rano wspólnym pójściem na Mszę św. do Fary . Przysypialiśmy siedząc w ostatnich ławkach zamiast słuchać Słowa Bożego.


wtorek, 21 sierpnia 2012

Nowe szło już całkiem wielkimi krokami


Zbliżała się zima 1979/80 , jedna z najcięższych jakie przeżywało dotąd moje pokolenie . Nie ze względu na temperatury albo ilości śniegu - warunki atmosferyczne większego wrażenia na ludziach w tamtym czasie nie robiły ale kryzys stał się faktem , choć propaganda pezetpeerowska wciąż z uporem maniaka twierdziła ,że jest inaczej i wciąż , uparcie wmawiała nam ,że to przejściowe trudności w myśl gebelsowskiej zasady,że 100 razy powtórzone kłamstwo staje się prawdą . Teraz już zaczęło brakować wszystkiego od mebli po pastę do zębów . Za niemal każdym artykułem ustawiały się kolejki. Może tylko z wyjątkiem chleba. Tego w naszym mieście nie brakowało, choć świeży bywał tylko wczesnym rankiem w soboty . Zwykle był „z nocy” albo z poprzedniego dnia , często z zakalcem.
Ciężko się ludziom żyło w tych dniach , ciężko zdobywało podstawowe dobra konsumpcyjne. O luksusach nikt już nie myślał. Moi rodzice radzili sobie całkiem dobrze . Nie mogę powiedzieć ,żeby kiedyś czegoś nam zabrakło. Owszem zdarzało się ,że do chleba przez tydzień – dwa była tylko kiełbasa zwyczajna albo biały ser a na obiad gotowało się jakieś zupy, bo mięso pochodzące z jakiegoś wiekowego zwierzęcia nie nadawało się na żadną potrawę inną od zupy ale głodni nie chodziliśmy . Nie staliśmy też co dzień w żadnych kolejkach . Zakłady rodziców , w których pracowali zorganizowały sobie handel wymienny z innymi , często szefowie - dobrze ustawieni w partyjnych układach - załatwili też dostawy do swoich zakładowych sklepików , gdzie pracownicy mogli zrobić jakieś zakupy, jak herbata, kawa czy papier toaletowy a zdarzały się też czasem i wyroby czekoladopodobne. Gorzej było z artykułami przemysłowymi , typu żyletki, mydło, szampon, rajstopy czy powszechnie wtedy jeszcze noszone stilonowe pończochy, wata itp.. Na to trzeba było „polować” . Albo miałam szczęście , albo z zaopatrzeniem było w naszej okolicy lepiej niż gdzie indziej , bo jakoś zwykle udawało mi się coś trafić nie wystając w kolejkach po kilka godzin. Szaleństwo kupowania na zapas ogarnęło też moją matkę. Znosiła do domu różne dziwne rzeczy w rodzaju wazonów, stilonowych fartuchów, chustek jakich używało się w zakładach przemysłowych jako odzież roboczą , jakieś kawałki chodników i wykładzin . Leżało to po wszystkich szafach i schowkach zbierając kurz. Skąd to brała ? Nie mam pojęcia. Zwykle twierdziła,że dostała , albo szef załatwił... W tej stercie śmieci zdarzało jej się przynieść i coś przydatnego jak np. resztki tkanin z produkcji ze „Zjednoczonych „ zakładów , z którymi się wymieniali , czasem jakiś nie zły ciuch z odrzutów z produkcji , którą w całości wysyłano do innych krajów Układu Warszawskiego , a bywało ,ze i na Zachód. Nasza krawcowa nadal szyła więc i pod tym względem miałam się dobrze, aczkolwiek nieco szarawo , bo tkaniny pochodziły głównie z resztek od garniturów i mundurów. Preferowałam od zawsze ciemną paletę barw więc mi ta szarawość na co dzień nie przeszkadzała.
W domu nic się u mnie nie zmieniło, przynajmniej jeśli chodzi o atmosferę
Zakazałam sobie przeszkadzać pod hasłem ,że uczę się do matury.
Jasne ,że ten zakaz nie obowiązywał Ka .Co sobie o tym myśleli
rodzice nie wnikałam. Matka zresztą przyjeżdżała codziennie po 21 i zaraz zasypiała, najczęściej pod wpływem alkoholu. Ojciec zaczął wchodzić w fazę obojętnienia , na to co się dzieje, a przynajmniej tak twierdził ; „mam to głęboko gdzieś , głę-bo - ko, tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę „ zwykł był mawiać . Nie do końca mu wierzyłam , zwłaszcza, że i moje „coś mi mówi” podszeptywało mi co innego , ale przyjmowałam to do wiadomości.
Znalazł sobie zajęcia , którymi się pasjonował i zaczął im poświęcać dużo czasu. Zajął się się renowacją starej broni, którą od lat zbieraliśmy i szlifowaniem hiszpańskiego. Od czasu do czasu wdawał się w dyskusję
z Ka o elektronice.
Z zawodu był elektrykiem , elektroniki nauczył się sam. Zaczął akceptować Ka.
I sądzę ,że nie mały na to wpływ miał fakt, że mój chłopak brał udział w olimpiadzie wiedzy technicznej o czym kiedyś ojcu wspomniałam.
Ze mną kłócił się nieco mniej .Dlaczego , dowiem się już po jego śmierci , z listów znalezionych w jego papierach. Siostra Ka dalej coś do mnie miała i
kiedy tylko trafiła jej się okazja wbijała różne drobne   „ szpilki” , ale tolerowała . Spotykaliśmy się na prywatkach i zabawie sylwestrowej , którą urządzili wspólnie z Ka. Ja nic do niej nie miałam, trudno ją było polubić , ale przynajmniej miałam dobre chęci , choć teraz mam wątpliwości czy potrafiłam je wówczas okazać . Do wylewnych osób przecież nie należałam .
Raz po raz zdarzało nam się mieć dla siebie jedno lub drugie mieszkanie . Sytuacje bywały zabawne. Któregoś mroźnego , zimowego wieczoru jestesmy sami w pokoju Ka. Wiadomo co się dzieje, chata wolna ,nastrojowa muzyka, mocno przyćmione światło jak nie skorzystać z takiej okazji ? Pieścimy się i całujemy, i... niespodzianka . Zgrzyt klucza w zamku. W kilka sekund wciągam rajstopy, spódnicę i golf, Ka spodnie i sweter, przyciskam przycisk ściemniacza , a Ka resztę ciuchów upycha pod narzutą. Na szczęście w zamku od środka został klucz i uniemożliwił otwarcie drzwi z zewnątrz. Ka poszedł otworzyć. Mama Ka zwróciła mu tylko uwagę, że nie powinien zostawiać klucza w zamku , siostra robi to samo tylko w znacznie mniej delikatnej formie sugerując co my tu mogliśmy robić. W sumie nie myliła się … Później wspólna kolacja
i nie ma okazji żeby się z powrotem ubrać jak należy. Ostatecznie przed wyjściem , bieliznę upchnęłam w torebce , Ka swoją wrzucił do kanapy. Marzniemy w drodze do mojego domu, ale kto by się tym przejmował.
Miłość ogrzewa i jak Red Bull : dodaje skrzydeł.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Nowe szło już całkiem wielkimi krokami.


Moja teoretycznie beztroska dotąd , szkolna młodość dobiegała końca . Po maturze miało być już zupełnie inaczej. Tak przynajmniej sobie to wyobrażałam . Marzyło mi się , zupełnie irracjonalnie ,że w końcu rodzice przestaną mnie traktować jak głupiutkie niczego nierozumiejące dziecko i może jakoś się z nimi dogadam … Naiwne marzenie , powinnam była to wiedzieć.
Na razie nic się nie zmieniło. Rodziców trzymała przy sobie już tylko wzajemna złość . Mnie , jak zwykle : wewnętrzny przymus i poczucie obowiązku. Gdyby nie świadomość,że muszę skończyć szkołę uciekłabym stamtąd już dawno. Jakimś cudem i siłą ducha wytrwałam .Nie złamały mnie ani niepowodzenia ,ani brak akceptacji rówieśników , ani wszelkie poniżenia jakie znosiłam przez lata w domu. To nie znaczy ,że nie zostawiły we mnie trwałych śladów i ran na duszy , ale w żadnym razie nie złamały. Czekałam końca roku szkolnego , egzaminów i nauki zawodu. Chciałam się jak najszybciej usamodzielnić , odejść , mieć w końcu spokój, żyć po swojemu. Święta naiwności ! Żyć po swojemu w tamtych czasach ! Bez mieszkania, ani nawet szansy na nie ( trzeba pamiętać, że na sprzedaż ani na wynajem nikt nie budował , jeśli miało się to szczęście i coś znalazło , to był to najwyżej pokój , albo jakiś domek gospodarczy przy domku jednorodzinnym zwykle wilgotny i o niskim standardzie ) przy pogarszającym się stanie zaopatrzenia i braku podstawowych dóbr. Marzenie szalone i nie do zrealizowania , ale dawało zapał i chęć do działania. Jedyne zmartwienie jakie wtedy nas nie dotyczyło, to możliwość znalezienia pracy – bezrobocie nie istniało z założenia . Było nie zgodne z doktryną . Pracować mieli wszyscy – przedstawiano nam to jako jedną ze zdobyczy systemu socjalistycznego równą opiece socjalnej Państwa .
O tym jaką wielką fikcją się okaże i jak bardzo wypaczy w umysłach obywateli wartość pracy jako takiej , jak zdemoralizuje społeczeństwo dowiadujemy się wciąż jeszcze , choć minęły już 23 lata transformacji ustrojowej .
Sprawy szkolne biegły zwyczajnie. Nadal byłam uczennica czwórkową , poza tym zachwianiem w klasie III większych kłopotów z nauką nie miałam. Dalej snułam się gdzieś na obrzeżach klasowej społeczności , choć z czasem trochę mi się w tym względzie poprawiło. Miałam kilka przyjaciółek , z którymi trzymałam się bliżej niż z innymi. Trudno powiedzieć dlaczego . No i trochę się przydawałam. Umiałam dobrze pisać wypracowania , a nasz profesor polonista był wymagający , a przy tym obeznany dobrze z wszelką literaturą naukową i opracowaniami . Ściągnąć coś z książki albo nawet przerobić jakieś opracowanie tak,żeby się nie zorientował i uznał to za samodzielną pracę ucznia mało komu się udawało. Ja nie tylko potrafiłam to zrobić , ale też tak przerobić i podyktować koleżankom swoją pracę ,że i w takim przypadku się nie połapał. Mój rekord to , cztery w jednym , licząc z moją , na której się wzorując stworzyłam i podyktowałam wypracowania , w czasie przerw aż trzem koleżankom naraz . Teraz już bym czegoś takiego nie potrafiła.
Tak poza tym większość lekcji to były powtórki materiałów. Program klas czwartych nie był zbyt ciekawy - głównie miał przygotować do egzaminów maturalnych . 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Popularna (y,e) - słowo klucz


Codzienność szarzała z dnia na dzień . Zaczęła funkcjonować nazwa „popularna” .Popularna herbata – jakieś zmiotki zastępujące Madras , Ulung i Yunan , „ Popularne „papierosy bez filtra zastępujące wszystkie dotąd dostępne marki oprócz „Carmenów „ - te ostatnie czasem się pojawiały , „ Popularny „ proszek do prania w opakowaniu z szarego kartonu z napisem „opakowanie zastępcze” zamiast Ixi, E i Radionu , „ Popularne” irysy – twarde jak kamień , których za nic nie dało się zjeść. „Życie popularne” jak się naśmiewaliśmy . Tak naprawdę nie było z czego się śmiać . Warunki egzystencji pogarszały się szybko i radykalnie. Wiatr historii wokół sobie zawiewał , a
nas , młodzież w przededniu matury pochłaniały zupełnie inne sprawy . Co najwyżej bywaliśmy źli jeśli gdy matka wysłała nas np. po pieprz czy co innego i żeby to kupić trzeba było obejść kilkanaście sklepów w mieście , Strata czasu , który można było wykorzystać na znacznie ciekawsze zajęcia. Co ciekawe dorosła część społeczeństwa nadal chwaliła system , wstępowała do partii , brała udział w czynach społecznych i świętowała dzień górnika , służby zdrowia czy policjanta zależnie od tego gdzie kto pracował. Myślę ,że spora cześć faktycznie i szczerze wierzyła władzy, ze to tylko przejściowe trudności i nie chciała przyjąć do wiadomości, że to początek końca.
Jeśli chodzi o mnie to pochłaniały mnie dwie sprawy : miłość i matura . Politykę pilnie obserwowałam , bo zawsze mnie to interesowało , ale tylko obserwowałam i nawet nie spodziewałam się po niej wiele , bo „Przewodnia Siła Narodu „ była jak szef w korporacji : miała zawsze rację , a jak nie miała ,to był punkt pierwszy.
Zmiany . Zmiany czaiły się już całkiem blisko i lada chwila miały nas zalać szeroką falą. Nasze wspólne życie z Ka miało wkroczyć wkrótce w nową fazę, ale nim to nastąpi miało się jeszcze sporo się wydarzyć.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Popularne (y, a) słowo klucz


Jak wspomniałam pracowicie budowany socjalizm zaczął się walić. Pierwsze symptomy nie wyglądały groźnie a propaganda pezetpeerowska tłumaczyła nam ,że to „przejściowe trudności” . Tu zabrakło materiałów do budowy bloków , tam wydłużył się czas jakiejś inwestycji z przyczyn obiektywnych , w jakimś sklepie czegoś zabrakło , bo zawiedli dostawcy/ Niby nic takiego . I sekretarz jechał z gospodarską wizytą , dla nie poznaki pomalowano trawnik na zielono albo do zakładowego sklepiku rzucono kiełbasę zwyczajną i rajstopy w ilości hurtowej . Tkaczkom z Łodzi wręczono upominki w postaci rajstop i po goździku na drucie z okazji ich święta . Lata 1979 i 80 były latami wielkiej fikcji i pozoranctwa. Tymczasem w sklepach zaczynały się poważne braki w zaopatrzeniu . Wciąż coś jeszcze na półkach leżało, ale wybór był skromny , a za co bardziej pożądanymi towarami zaczęły się ustawiać coraz dłuższe kolejki. Najpierw w sklepach mięsnych , potem kolejno w spożywczych i przemysłowych . O szynce, kawie, wacie , czy pomarańczach można było pomarzyć albo wystać je w kolejkach . Ludzie klęli w żywe kamienie, narzekali i psioczyli , ale jednocześnie uczyli się sobie radzić. Powstały niezliczone patenty jak zrobić coś z niczego, wykorzystać nawet najmniejszy kawałek mydła , zrobić obiad z konserwy tyrolskiej , rozwinął się handel wymienny – parówki za receptę na watę , jajka za papier toaletowy , kwitły usługi naprawcze typu repasacja pończoch i rajstop czy regeneracja baterii , szyło się po domach spódnice z męskich chustek do nosa lub tetrowych pieluch , do wizytowej sukni zakładało wiązane półbuty.. Piekło się ciasto z resztek pozostałych po innym cieście , pędziło bimber w samowarach a działkowicze bardziej niż zazwyczaj dbali o swoje uprawy. Sama mam dość pokaźny zbiór różnych przepisów na kryzysowe potrawy i drugi z różnymi dobrymi radami na różne „kryzysowe zarazy” . Już nie raz chciałam to wyrzucić , ale pomyślałam ,że to będzie nie zły dokument historyczny , swoisty znak tamtego czasu. I kto wie, może za lat 20 ,30 ,40 nastoletnie pokolenie moich praprawnucząt odnajdzie ten zbiorek w przepaścistych szufladach i nie źle się uśmieje czytając.?
Raz po raz zaczęły się też kilkugodzinne wyłączenia prądu . Na razie jeszcze nie tak znów częste ale wzrósł popyt na świece, które w szybkim czasie również stały się dobrem pożądanym i na swój sposób luksusowym. Władze tłumaczyły to pracami konserwacyjnymi i , zwiększonym zapotrzebowaniem na energię spowodowanym zwiększoną produkcją przemysłową ( w myśl propagandy byliśmy przecież przemysłowa potęgą ) i nie pamiętam czym jeszcze. A prawda jednak była inna . System okazał się nie wydolny a ówczesne władze za nic nie chciały się do tego przyznać. Oficjalnie nic takiego się nie działo , ludzie byli zadowoleni z rządu i partii ,popierali i klaskali ale gdzieś tam po cichu , niejako podskórnie kiełkował sobie bunt. Powstawał KOR ( Komitet Obrony Robotników ), coś wisiało w powietrzu i z dnia na dzień narastało. Wieści o tym krążyły podawane przyciszonymi glosami w ściśle zaprzyjaźnionym gronie . A my, tu , na wielkopolskiej prowincji żyliśmy jak zwykle. Zabiegając o w miarę dostanie życie i nie specjalnie przejmowaliśmy się tym co się dzieje . Materialnie wyrażało się to najczęściej w formie zapasów. Wyszła z nas wielkopolska natura , która kazała nam robić zapasy , niczego nie zmarnować, naprawiać i odnawiać co tylko się da ;przede wszystkim jednak ludzie gromadzili, gromadzili, gromadzili . Wszystko co tylko dało się wystać w coraz dłuższych kolejkach , kupić i przechować. Kupowanie i gromadzenie osiągnęło poziom absurdu . Kupowano wszystko , czy było potrzebne czy też nie i bywali tacy giganci zakupów, którzy mieli w zapasie np. 5 czajników emaliowanych, 4 pralki i 43 paczki proszku do prania oraz kilka worków papieru toaletowego.
Z upływem kolejnych tygodni zaczęły pojawiać się tzw. artykuły zastępcze , albo wyroby „ cośtam – podobne „ . Słynne pierniki w czekoladopodobnej polewie doczekały się nawet uwiecznienia w piosence kabaretu Pod Egidą :

Ojciec poległ na polu chwały,
matka dostała ze trzy medale
oraz rentę w portfelu tak starym,
że pamięta nadzieje zuchwałe.
Teraz wnukom kupuje pierniki
w czekoladopodobnej polewie,
czy się cieszyć takim smakołykiem,
sama chyba dokładnie już nie wie.
I pomimo ósmego krzyżyka
ma ambicję raczej zrozumiałą,
żeby wnuki nauczyć wierszyka:
Kto ty jesteś? Polak mały!
. Napisałam „pojawiać” - bo kiedy tylko była w sklepie jakaś dostawa natychmiast ustawiały się kolejki i wszystko znikało . 
cdn.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Ostatnie lato w Pińsku


Z końcem czerwca Ka przystąpił do egzaminów na politechnikę , ja pojechałam do babci. Egzaminy w zasadzie zdał , poza jednym nie wielkim potknięciem na zadaniu z optyki . Prawdopodobnie w innej sytuacji nie miałoby to większego wpływu , na to czy zostanie przyjęty czy też nie , ale zabrakło mu punktów za pochodzenie . W latach budowy socjalizmu klasa robotnicza i robotniczo-chłopska miała fory . Fory polegały na przydzielaniu dzieciom robotników i pracowników PGR dodatkowych punktów za pochodzenie. Najwięcej dostawali ich potencjalni studenci, których rodzice pracowali jako górnicy, hutnicy, budowlańcy i pracownicy gospodarstw rolnych ,najmniej ci, których rodzice byli urzędnikami , lekarzami, nauczycielami itp. Ka jako syn profesora uniwersytetu i urzędniczki z NBP tych punktów nie dostał. Tym samym jego szansa przyjęcia na polibudę jeszcze zmalała. Poza tą punktacją byli zawsze ci , którzy mieli rodziców działaczy partyjnych , albo działacza w rodzinie. Oczywiście oficjalnie coś takiego nie miało miejsca , ale w praktyce tak to funkcjonowało i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Ka na studia się nie dostał , zmuszony był więc szukać szkoły policealnej . Głównie po to, żeby uniknąć obowiązku służby wojskowej. Uczniów i studentów armia odraczała. Ktoś kto planował jakąś karierę w tym kierunku unikał więc służby jak ognia, bo dwa lata w kamaszach wyrwane z życiorysu temu nie służyły . To był czas stracony – po dwuletniej przerwie trzeba było powtarzać i uzupełniać materiał do kolejnych egzaminów .
Ostatecznie zdecydował się na szkołę policealną w kierunku telekomunikacyjnym . Telekomunikacja uchodziła wówczas za branżę nierozwojową , mało przydatną i nieciekawą a zawód łącznościowca plasował się tylko trochę wyżej niż grabarz i organista .
Najlepiej i najdosadniej wyrażała to piosenka-pastisz pt. „Hymn Łącznościowca” a już pierwsza zwrotka o tym mówiła:
„ miała matka 3 synów
dwóch słynęło z mądrości
a trzeci co był głupi
poszedł do łączności”
Do głowy nam wtedy nie przyszło, że się rozwinie i stanie kiedyś podstawą naszej egzystencji , a kierunki telekomunikacyjne na uczelniach będą uchodzić za prestiżowe i będą oblegane . W roku 1979 był to jednak wybór na przetrwanie i ucieczkę od wojska a o wspólnych planach na życie jeszcze nie myśleliśmy ; no może tylko o tyle ,że było nam razem dobrze i nie zamierzaliśmy tego zmieniać.

Ostatnie lato w Pińsku było upalne . Czas biegł leniwie ale dla mnie i tak stanowczo zbyt szybko. Babcia znów mówiła o swojej bliskiej śmierci , a moje „coś mi mówi” krzyczało już teraz ,że ona to wie .Wciąż jednak nie chciałam go słuchać i żyłam myślą , że następnego lata znów tu będę. Byłam jeszcze zaledwie kilka razy w wolne dni.
Ogród babci płonął feerią barw. Kwitły nieprzeliczone ilości kwiatów , a warzywa obrodziły jak nigdy dotąd. Tak jakby i ogród wiedział i chciał się pożegnać albo nie pozwolić jej odejść. Jak co roku wiele czasu spędzałyśmy na rozmowach , babcia dużo czytała , trochę szyła , porządkowała różne szafy , schowki i szuflady . Miałam wrażenie,że szykuje się do dłuższego wyjazdu. W środku lata jak zwykle zjechali się synowie; mój ojciec i jego dwaj bracia . Któregoś wieczoru po kolacji babcia powtórzyła wcześniej poczynione dyspozycje – już nie ot tak sobie w luźnej rozmowie , ale wyraźnie , jako swoją ostatnią wolę. Podzieliła to co miała ; lodówkę kazała oddać jednej sąsiadce, poczciwą pralkę Franie drugiej , starą jeszcze XIX- wieczną maszynę do szycia Singer pani Marii, która przez ostatnie dwa lata robiła jej zakupy w mieście i przynosiła mleko . Młodszy brat ojca miał dostać zegar i obrazek – niedużą akwarelkę sygnowaną podpisem Fischera . Nie wiem czy ktoś w rodzinie wiedział albo wie, że autorem tego niepozornego , wiejskiego widoczku jest znany malarz. Babcia chyba nie wiedziała – przynajmniej nigdy nic o tym nie mówiła. Starszemu z braci przypadł obraz Matki Boskiej Częstochowskiej – bardzo stary , z historią w tle i jakieś drobiazgi Obraz liczył około 150 lat , do rodziny wniosła go wraz z wyprawą ślubną prababcia Faustyna . Już samo to czyniło go cennym , przynajmniej jako rodzinną pamiątkę .
Dla mnie przeznaczyła obrączki : swoją i dziadka . Skromniutkie, ale przecież nie o wartość materialną tu chodziło a o rodzinną pamiątkę. Słyszeli wszyscy .
Meble nakazała spalić , a „skorupy” potłuc albo komuś wydać , ubrania oddać do kościoła na biednych. Zapytałam czy „skorupy” zamiast potłuc mogę zabrać . „Jak ci się to na co przyda , to sobie weź” - stwierdziła , a chodziło o dwa piękne , stare serwisy – jeden klasyczny , ćmielowski z białej porcelany ze złotym prążkiem , drugi kawowy ze śnieżnobiałej porcelany w błękitne wzorki wykonany w manufakturach niemieckich , a przywieziony lub przysłany przez rodzinę babci z Berlina – o ile dobrze zrozumiałam kiedy pytałam skąd się wziął. Siedzieliśmy tak długo, słuchając dyspozycji babci a kiedy wujkowie i ojciec odjechali zapytałam ją czy nie będą na mnie źli ,że ja dostałam te obrączki ( a trzeba pamiętać ,że złoto było wówczas bardzo drogie i niemal nieosiągalne na wolnym rynku) a oni tylko jakieś obrazki i pamiątki. Babcia trochę się na mnie oburzyła. „A co to , czy ja wnuczce nie mogę dać? Córki nie miałam , a synowe – sama wiesz. Jedna ciotka Bożena co przyjeżdża , ale ona dostała już ten zielony pierścionek „ - piękny zielony nefryt oprawiony w złoto, który do dziś podziwiam jeśli tylko mam okazję na niego popatrzeć , bo ciotka wciąż go nosi. Już nic nie mówiłam. Zrobiło mi się smutno . Było tak jak gdyby zapadał jakiś nieodwracalny wyrok.
Póki co jednak żyłyśmy dniem dzisiejszym jak gdyby nigdy nic . Powstały pokaźne zapasy marynowanych , suszonych i solonych grzybków , przetwory z owoców leśnych , czereśni i gruszek po , które jeździliśmy do sąsiednich wsi, w szopce na drewno suszyły się zioła i kwiaty na jesienne bukiety . W każdą sobotę po zachodzie słońca – jak to robiłyśmy od czasu gdy byłam małą dziewczynką z zielonym wiaderkiem w rączce - chodziłyśmy z babcią do Figury Matki Boskiej żeby ją udekorować świeżymi kwiatami – tylko teraz to ja nosiłam wiadra z wodą a babcia bukiety , w niedzielne południe odmawiałyśmy „Anioł Pański” i jakąś Litanię „ , piekłyśmy ciasto drożdżowe do niedzielnej kawy i przed nocą nalewałyśmy wodę do wiader na wypadek pożaru. Jeśli miałam wolną chwilę biegłam do pokoju na strychu , siadałam na parapecie przy północnym oknie by podziwiać piękno natury i wsłuchiwać się w ciszę lub zasiadałam przy stole z ruchomym blatem by zapisać kolejne strony raplutaża lub dopisać fragment kolejnego opowiadania . Często spacerowałam w towarzystwie moich przyjaciółek ze wsi , po bliskich mi z dzieciństwa miejscach i częściej niż zwykle zaglądałam na strych i do komórki pod schodami. Trudno powiedzieć co mnie do tego popychało ( zapewne moje „coś mi mówi” miało w tym swój udział ) ale czułam ,ze muszę .
Wakacje nieuchronnie zbliżały się ku końcowi , nad krajem zaczynały zbierać się ciemne chmury , czające się zmiany znów zrobiły krok w naszą stronę . Na pracowicie wznoszonej , od zakończonej II wojny przez 34 lata budowli - realnym socjalizmie ,pojawiły się zarysowania a fundament zaczął się chwiać.

piątek, 3 sierpnia 2012

"Żyło się tak jak we śnie..."


Egzaminy maturalne dobiegały końca, rok szkolny dla nie maturzystów również. Mam do poprawienia ostatnie dwa przedmioty : biologię na 3 i rosyjski na 5. To już nie wiele i wcale nie przeraża . Materiał opanowałam szybko i zaliczyłam .Nawet biologię, która do tej pory była prawdziwą dla mnie zmorą. Na szczęście to już ostatni rok tego przedmiotu na moim profilu. Po wakacjach zastąpi go higiena z anatomią a fizykę , coś co mnie fascynuje: astronomia. Kwitły , bzy , jaśminy i dzikie róże . „Żyło się tak jak we śnie „ jeśli posłużyć się słowami piosenki.
W upalne piątkowe popołudnie pojechaliśmy kilkanaście kilometrów za miasto , do lasu w pobliże plantacji dzikich róż. Zakole rzeczki , zaciszna polana , kwitnący dziki bez , szum lasu nad nami. Ka po raz pierwszy zdejmuje ze mnie całe ubranie . W pełnym słońcu , w środku dnia , nie wstydzę się , już raczej mnie to podnieca. Po chwili robię z nim to samo. Jest piękny , jak tylko piękny może być mężczyzna ; szczupły , proporcjonalnie zbudowany , z wyraźnie zarysowanymi mięśniami , podniecającym futerkiem na piersi i ... męskością . Ekscytujące doświadczenie ... Z emocji tracę oddech. Pieścimy się długo i powoli. Jednak na razie tylko na tym poprzestajemy .
W drodze powrotnej złapała nas burza i ulewny deszcz. Woda lała się z włosów , ubrań , butów , rowerów. W domu powitały mnie wyzwiska matki. Bez słowa włączyłam gramofon i nastawiłam na cały regulator koncert fortepianowy Griega. Ojciec wyszedł , matka znikła w łazience a za chwilę usłyszałam pralkę Franię. Ja cieszyłam się nowym przeżyciem mając przed oczami zalaną słońcem polankę ...
Niedziela deszczowa. Ojcu dokuczały bóle reumatyczne, matce zły humor. Wrzeszczała od obiadu to na mnie , to na ojca. Nie pamiętałam o co jej chodziło , pamiętałam ,że płakałam . Około 15.00 przyszedł Ka . Nie chcę ,żeby widywał mnie taką , z zapuchniętymi oczami , ale w tej chwili nic nie mogłam już na to poradzić. Nie pyta o nic , nie komentuje, przytula tylko i czeka. Dopiero kiedy się uspokoiłam zaprosił na bal maturalny. Zgodnie z tradycją licealna klasy , które zdały już egzaminy i odebrały świadectwa urządzały bal maturalny . W tamtych czasach było to ważne wydarzenie w życiu każdego maturzysty. Pierwszy prawdziwy dorosły bal, na który można było założyć szpilki , zrobić makijaż włożyć wieczorową suknię a potem wypić alkohol.
Bałam się zapytać o pozwolenie, bo wiadomo – nigdy o nic nie prosiłam – o pozwolenia na coś tam też raczej nie. W końcu jednak się zdecydowałam . Matka łaskawie udzieliła mi pozwolenia słowami,” idź , masz się przecież w co ubrać”. No fakt ,ciuchy miałam . Miałam ich tyle,że wysypywały się z szafy. ..
Panowała moda na sukienki w stylu westernowym: opadające z ramion bufki i falbany, kokardy , szerokie, wirujące spódnice itd. Moja bardziej przypominała XIX - wieczne krynoliny niż sukienki z westernów. Bal odbywał się w najbliższą sobotę w najlepszej restauracji w mieście „Parkowej” - obecnie przerobionej na "Biedronkę ". Do sukienki założyłam czerwone sandałki , a na szyję czerwoną , jedwabną różę doszytą do czerwonej aksamitki. Suknia była uszyta tak ,że materiał cieniował . Góra w formie dopasowanego , czarnego gorseciku z bufkami , spódnica od koloru czarnego stopniowo przechodziła w czerwony , żółty , potem znów w czerwony i czarny. Doszyta była do gorseciku , tak że składała się z drobniutkich zakładek. Byłam wtedy szczupła, mogłam nosić takie fasony bez przeszkód. Kreacja zrobiła wrażenie, profesorki poprosiły mnie do siebie i oglądały. Strasznie głupio się czułam . Nie lubiłam takich " publicznych występów". Do tańca przygrywał zespół , który prowadził i jednocześnie grał w nim na kilku instrumentach nasz profesor od wychowania . muzycznego . Na bal wybrał standardy światowe z lat 60 i 70 , w swojej, własnej aranżacji. Zaczął na saksofonie od "Bielszy odcień bieli " Procol Harrum . Piękny ,nastrojowy utwór tańczyli wszyscy. My tym razem , bardzo , bardzo blisko siebie. Granatowy garnitur i muszka zmieniły mojego Ka nie do poznania. Miałam przy sobie młodego , atrakcyjnego mężczyznę , który przyciągał wzrok kobiet , już nie dziewczyn ze szkoły ale kobiet – zdany egzamin dojrzałości do tego miana przecież klasyfikował. . Czułam się dumna i podekscytowana , że to ja tańczę w jego ramionach.
Moja przyjaciółka R przyszła na bal w towarzystwie P oczywiście (odkąd się poznali byli nierozłączni), ubrana w białą suknię w myśl zasady ,że prawdziwie wieczorowa jest tylko suknia czarna lub biała, ozdobioną delikatnie wstawkami w granatowe groszki. Złośliwe języki znów ją skrytykowały i posądziły o jakieś złe zamiary i narzucanie się P. Moim zdaniem zazdrość je zżerała . Osobiście tego nie usłyszałam , a jedynie z „drugiej ręki”. Z tymi złośliwościami miała podobno coś wspólnego V – klasowa kujonka , której rodzice przyjaźnili się z rodzicami P a ona miała co do niego swoje plany ; uważała też ,że R jej chłopaka odbiła a to poważna sprawa . Ile w tym prawdy ? Nie wiem .
Na balu była tez siostra Ka. Od kilku miesięcy chodziła z chłopakiem z klasy biologiczno.-chemicznej ( obecnie jej byłym już mężem) . Nie podchodzili do nas , ledwie się przywitaliśmy szkolnym „cześć” . Jakoś wiało wtedy między nami chłodem .
Bal skończył się bladym świtem. Wracaliśmy pustymi ulicami, nad którymi właśnie wstawało słonce.
Kilka godzin później dowiedziałam się od ojca, że matka chodziła do restauracji zaglądać przez okna czy jestem i co robię. Na wszelki wypadek od razu włączyłam gramfon . Tym razem koncerty skrzypcowe Bramhsa . Do wieczora miałam spokój. Ojciec wyszedł, matka zamknęła się w łazience żeby samorealizować się w praniu .Mój sposób na zapewnienie sobie kilku godzin spokoju skutkował. Grieg, Bramhs i Bethowen działali niezawodnie.

środa, 1 sierpnia 2012

W dobrą stronę


Chwilowo na nasze najbliższe plany składa się wybór dalszej nauki . Dla Ka jest oczywiste,że zdaje na politechnikę , żeby studiować swoją ukochaną dziedzinę wiedzy czyli elektronikę. Ja wciąż jeszcze żyję marzeniem o studiach historycznych , pracy w muzeum lub na uczelni i pisaniu. Mama Ka wspierała go w jego planach , moi rodzice dzień po dniu , godzina po godzinie wybijali mi to z głowy. Koronny argument to nie dasz sobie rady , wylecisz ze studiów, przyniesiesz nam wstyd i od niedawna nowość : „przecież nie możesz sama mieszkać w Poznaniu” . A niby dlaczego nie – skoro inni mogą ? Zadałam to pytanie , ale jak nie trudno się domyślić rozsądnej odpowiedzi nie otrzymałam tylko „ bo jak to wygląda żeby ś sama mieszkała , a akademika nie dostaniesz, bo za dużo zarabiamy „ Pewnie był i ciąg dalszy w rodzaju „ a skąd wiadomo,że nie dostanę „ jednak nie jest to istotne.. Rozumiem jeszcze podejście matki , edukację skończyła na wieczorowym liceum bez matury , ale ojciec chociaż z powodu choroby nie podjął studiów ,skończył jednak szkołę średnią techniczną , pozostał do końca życia otwarty na wiedzę , zgłębiał wszelkie tematy do jakich tylko znalazł dostęp, sam , bez pomocy lektora nauczył się języka hiszpańskiego , dużo czytał...
Jego postawy nie potrafiłam i nie potrafię sobie wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób. Wtedy w ogóle nie wiedziałam co o tym myśleć i na czym właściwie stoję tym bardziej ,że po chwilowym spadku nadal miałam średnią 4 i to tylko z powodu biologii, chemi i matematyki. Nawet fizykę ambitnie wyciągnęłam na 4. Nie bez pomocy Ka , ale w końcu nawet do mnie humanistki docierają prawa fizyczne.
Ka pod względem wsparcia ze strony mamy był w porównaniu ze mną w sytuacji komfortowej. Podtrzymywał mnie w moich planach , ale mimo to powoli traciłam wiarę w swoje możliwości i zaczęłam chwiać się w postanowieniach. Nie żebym straciła zapał do nauki czy przestało mnie to interesować. Po prostu dłużej nie dałam rady .

Moje uczucia do Ka rosły z dnia na dzień. Jego do mnie również. Wyczuwałam to , z każdym dniem nabierałam pewności ,że tak jest , a jednak ani on ani ja nie umieliśmy, albo nie śmieliśmy tego nazwać , a tym bardziej powiedzieć sobie głośno, że się kochamy. Szukaliśmy swojej bliskości, ale mówić o tym jakoś nam się nie udawało . Ka, kiedyś nieco później powie mi, że odezwał się do mnie i ośmielił się ze mną umówić tylko dlatego ,że wydałam mu się jeszcze bardziej nieśmiała niż on sam. Nie zauważam nigdy , żeby Ka był nieśmiały , ale kto wie ? Może istotnie on tak
się czuł?
Już po jego studniówce zdarzyło nam się kilka sytuacji , kiedy zauważyłam ,że Ka chce mi coś powiedzieć , jednak w ostatniej chwili rezygnuje .
Ja kocham Ka już od kilku miesięcy i cierpię , bo przecież zgodnie z obowiązującym wtedy nie pisanym prawem to chłopak powinien zrobić pierwszy krok.
Ostatnie 100 dni przed maturą Ka minęło bardzo szybko jak to bywa zazwyczaj przed ważnymi wydarzeniami. Pisemne zdał bez większych problemów. W dniu egzaminu reszta uczniów miała wolne. Tak było w naszym liceum zawsze. Obie z moją przyjaciółką R czekałyśmy rano przed i drugi raz później, po egzaminach przed budynkiem szkoły na naszych mężczyzn. Kilkoro innych podobnie. Licealnych par w naszych rocznikach było więcej. Niektóre koleżanki trochę nam tego zazdrościły.
Rocznik sześćdziesiąty ma fantazję i polot . Na pierwszy egzamin klasa mat-fiz przyjechała z fasonem, żółtą jak jajo syreną kolegi P. Zmieściła się w niej równo połowa klasy czyli 14 osób.
W dwa tygodnie później Ka bronił pracy z fizyki i zajęć praktyczno – technicznych razem. Wykonał jakieś super urządzenie elektroniczne za pomocą którego można było słuchać muzyki , gasić zdalnie światło , używać jako budzika i nie pamiętam co jeszcze. Funkcji miało co najmniej kilka.

I przyszedł dzień kiedy wszystko pojaśniało i nabrało nowego wymiaru. Wyznaliśmy sobie miłość , popierając wyznanie gorącym pocałunkiem , w biały dzień , na środku chodnika, na oczach sąsiadów i przechodniów. Nie wiele nas obchodziło co sobie myślą . Była to zresztą jedna z nielicznych ,naszych publicznych demonstracji uczuć .
Następnego dnia rano , zanim jeszcze wyszłam do szkoły Ka przyniósł mi duży bukiet ogródkowych kwiatów. Wolałam nie pytać skąd je wziął – wiedziałam ,że działki przecież nie uprawia. Mój raplutaż puchnie od nagromadzonych emocji i niezliczonych napisów "Ka", a moje „ coś mi mówi „ w końcu przemówiło i podszeptywało , że to trwałe i mocne uczucie a ja myślałam sobie ,że dla takiej świadomości jestem w stanie zrobić wszystko . Chyba po raz pierwszy w moim niespełna 19-letnim życiu opanował mnie spokój . Małymi kroczkami nadchodziły dobre dni , wielkimi wakacje .