środa, 27 czerwca 2012

Lato rozmów, książek i grzybów cd


Tego lata mieliśmy grzybową klęskę urodzaju. Zaczęło się wcześnie , bo już na początku sierpnia. Jak co roku do babci zjechała się rodzinka ,żeby pomóc w zwózce drewna na opal , zrobienia zapasu węgla , wykonania  mniejszych i większych niezbędnych  remontów i td. Przyjechał mój ojciec , wujek Bronisław – jak zawsze sami i wujek Maurycy z żoną i synem . Było gromadnie i wesoło.
Kiedyś się nad tym nie zastanawiałam , ale jak sobie teraz o tym pomyślę , to nie mogę oprzeć się przekonaniu, że chyba tylko jeden wujek Maurycy dobrze trafił gdy chodzi o małżeństwo. Mój ojciec ; wiadomo . Wujek Bronisław – trudno mi powiedzieć , zbyt mało miałam okazji widzieć ich razem ale wiem jedno : żona rzadko z nim przyjeżdżała , rzadko też pozwalała mu zabierać do babci córkę . Właściwie z tą rodziną prawie nie było kontaktu. Wujek Maurycy przyjeżdżał najczęściej z żoną , potem z żoną i synem. Rozmawiając , strasznie do siebie krzyczeli – ktoś nie zorientowany mógłby pomyśleć ,że się kłócą , ale okazywali sobie przywiązanie. Przytulali się do siebie , chwytali za ręce , a w nocy,  a często i rano żelazne łóżko stojące w pokoju na babcinym strychu trzeszczało . Babcia komentowała to niby oburzona „ stare konie nie mają co robić tylko kulają się po łóżku, zarwie się niedługo ” , ale widziałam w kącikach jej ust akceptujący uśmiech..A ich miejskie , blokowe mieszkanie emanowało bardzo przyjazną aurą , świadczącą o tym ,że w domu panuje harmonia i miłość. 
A wracając do grzybów , to gdy tylko wieść po wsi się rozniosła ,że już są , jak na zapalonych grzybiarzy przystało zrobiliśmy kilka wypadów , przynosząc po sporym koszyku. Po kilku dniach okazało się, że jeden koszyk nie wystarcza , trzeba wziąć dwa i to duże. Po następnych kilku do lasu ojciec i wujkowie zaczęli jeździć trabantem wujka Bronisława i uzbierane kosze wysypywać wprost do bagażnika i wanny, która ustawili na tylnym siedzeniu. A babcia, ciocia , kuzyn i ja siedzieliśmy na ogródkowej ławeczce i obierałyśmy to wszystko , segregowałyśmy na te do zaprawy, i do suszenia. Co wieczór też mieliśmy pyszną kolację , albo grzyby smażone w śmietanie , albo panierowane sowy (kanie) , które w ogromnych ilościach rosły nawet w parku . Opychaliśmy się grzybami bez opamiętania , a babcia stwierdziła,że już na patelnię patrzeć nie może ale następnego dnia sowy znów smażyła. Strych i szopka na drewno zarzucone były suszącymi się grzybami. A zbieraliśmy tylko najszlachetniejsze : prawdziwki, kozaki i czarne łebki. Było też trochę maślaków i kurek. Do domu oprócz walizki z rzeczami przywiozłam też ogromny karton słoików z grzybami smażonymi i marynowanymi , wielki worek suszonych i drugi karton ze słoikami pełnymi kompotów ,soków i galaretek z malin , jagód i jeżyn . Jak nie trudno się domyślić krzty entuzjazmu ze strony matki i choćby najmniejszej pochwały się za to nie doczekałam.
Wakacje u babci zawsze pozwalały mi odetchnąć od awantur i poniżeń. Babcia była bardzo mądrą osobą. Tego roku rozmawiałyśmy o wiele częściej i dłużej niż zwykle ,przy wspólnej pracy w ogrodzie , chodzeniu do lasu na jagody i grzyby , zbieraniu ziół , wyjazdach do kościoła i po skromne zakupy , nadal uczyła mnie (od 10 roku życia) szyć , gotować , prowadzić dom. Jakoś tak w codziennych drobiazgach przekazywała wiedzę o życiu , jakby chciała ze wszystkim zdążyć nim odejdzie. Poza tym pozwała mi robić co tylko chcę; pisać , pracować w lesie przy wycince czeremchy , spotykać się z koleżankami itd.
Raplutaż oczywiście zabierałam ze sobą ( klucz od szafki również ). Babcia do raplutaża nie chciała zaglądać , szanowała moje tajemnice a zresztą i tak wiedziała o wszystkim z moich listów . O Ka powiedziałam jej zaraz po przywitaniu. Patrzyła chwilę na zdjęcie i zaakceptowała słowami " ten chłopak mi się podoba , trzymaj się go". Dziś żałuję dwóch rzeczy; tego ,że nie zdążyłam jej przedstawić Ka osobiście i nie spisywałam jej opowieści. Przed wyjazdem do domu, babcia obdarowała mnie ponad trzystuletnim starodrukiem . Książka już wówczas od ponad 150 lat była własnością naszej rodziny , przekazywana z pokolenia na pokolenie . Nie mogłam dostać wspanialszego prezentu..  

wtorek, 26 czerwca 2012

Lato rozmów , książek i grzybów




Tuż przed moim wyjazdem na wakacje do babci dzieje się coś co najpierw wprawia mnie w zakłopotanie , a już chwilę potem w stan radosnego podniecenia. Wiedząc ,że nie zobaczymy się około 7 tygodni , spotkaliśmy się z Ka u mnie w domu . Siedzieliśmy długo słuchając muzyki i rozmawiając . Jakoś nie mogliśmy się szybko rozstać. W końcu jednak zrobiło się późno. Zbliżała się 23.00. Ka postanowił się pożegnać . Podajemy sobie ręce i Ka wyszedł. Jednak za kilkanaście sekund, wrócił ,zadzwonił do drzwi. Otworzyłam zdziwiona " zapomniałeś czegoś " spytałam. „Tak , chcę się z tobą pożegnać i pochylając się po staroświecku całuje mnie w obie ręce, po czym w wielkim pośpiechu zbiegł ze schodów. W tym momencie wypada z pokoju ojciec z pytaniem , kto się dobija do domu po nocy. "To tylko Ka , zapomniał swoich kluczy" - kłamię. Nie śpię całą noc , w ciemnościach uśmiecham się do swoich myśli i przyciskam dłonie do twarzy. I nieśmiało cieszę się tym ciepłym gestem. Musi mi to wystarczyć na całe , długie dwa miesiące rozstania …

To było lato rozmów, grzybów i książek. Nie wiedziałam jeszcze , choć moje „coś mi mówi” nieśmiało próbowało mi to już podszeptywać , że to jedne z ostatnich wakacji u babci . Ja jednak nie chciałam go słuchać tym razem . Ciągle wydawało mi się ,że babcia będzie zawsze, a na pewno jeszcze na tyle długo, żeby zatańczyć na moim weselu i zobaczyć prawnuki. Nie było jej jednak to dane i ona doskonale o tym wiedziała. O śmierci mówiła już od jakiegoś czasu . W tamte wakacje zadysponowała , co , kto ma po niej dostać , pokazała mi , w co ją mamy ubrać do trumny , gdzie są w tym celu przygotowane ubrania i pieniądze. Najwyraźniej się żegnała z nami i światem. Tak po prostu , spokojnie i naturalnie , jak gdyby wybierała się w dłuższą podróż. Nie było to łatwe do zaakceptowania szczególnie dla mnie , a ona powtarzała mi wciąż ,że przecież taka jest kolej rzeczy, a ona żyła już przecież bardzo długo i już jej się nie chce robić wielu rzeczy , które robiła dotąd. Bardzo powoli docierało to do mojej świadomości i zaczęłam i ja się z ta myślą oswajać jak mi się wydawało. Jak się miało po czasie okazać – nie oswoiłam się . Po latach doszłam do wniosku,ze babcia wiedząc jak bardzo jestem do niej przywiązana chciała mi swoje odejście ułatwić , przygotować mnie na nie i chyba po prostu czuła nadchodzący koniec swoich dni.

Jeśli nie czytałam książek – a musiałam przeczytać kilka lektur , które były przewidziane w programie nauczania w klasie III i nie spotykałam się akurat z przyjaciółkami ze wsi , czas spędzałam na pomaganiu babci, pracy w ogrodzie i obejściu .W tym czasie babcia nie hodowała już kur ani kaczek . Właściwie oprócz kota i dwóch ogródków nie miałyśmy innych obowiązków ale roboty i tak było sporo. Przy takiej wiejskiej pracy zawsze można było zabrudzić ręce , nogi i ubranie . Nie specjalnie się tym przejmowałam , ale babcia bardzo pilnowała ,żeby do stołu siadać zawsze z czystymi rękami i świeżym ubraniu. Nie tolerowała niechlujnego wyglądu przy stole nawet kiedy było w domu malowanie, albo piłowanie i rąbanie drewna na zimę , a jak wiadomo obie roboty są ciężkie i brudne. Na co dzień kazała mi dbać o oczy, włosy ręce i paznokcie , dla ochrony twarzy przed słońcem zakładać kapelusz i tępić młodzieńczy trądzik. Wielkich skłonności do tego nie miałam , ale zdarzało mi się jak każdej nastolatce ,że wyskoczyło mi coś na twarzy. Patent na to wszystko był jeden , zioła . Na trądzik napar z mieszanki rumianku , z dodatkiem lipy , macierzanki z przewagą tejże i czegoś jeszcze co zbierałyśmy na skraju lasu , ale nie pamiętam już co to było. Chłodnym naparem miałam przemywać sobie twarz każdego wieczoru i tak też robiłam. Efekt był już po kilku dniach i co ciekawe trwały efekt , a ładna cera bez wyprysków , zmarszczek i przebarwień została mi do dziś . Na przebarwienia i piegi babcia kroiła mi świeżego ogórka , na wygładzenie i wybielenie dłoni zostawiała skórki z wyciśniętych cytryn i kupowała w aptece glicerynę bez dodatków. Czasami parzyła mi też jakieś ziółka do płukania włosów .Co kilka dni kazała też nakładać na oczy na zmianę okłady z rumianku lub zwykłej herbaty. Miało to zapobiegać sińcom pod oczami , opadaniu powiek i nadawać oczom blask. Czy faktycznie tak było? Nie wiem , nigdy się nad tym nie zastanawiałam i prawdę mówiąc trochę mnie wtedy te zabiegi śmieszyły .I czy w ogóle szaro – błękitne o chłodnym odcieniu oczy jakie mam , mogą błyszczeć ? Dbanie o wygląd nie było wtedy moim priorytetem . W głowie miałam co innego i nawet bliższa znajomość z Ka nie sprawiła, że nabrało to dla mnie znaczenia.  

poniedziałek, 25 czerwca 2012

My ze sobą nie chodzimy , my jeździmy rowerami


Kończył się rok szkolny. Fakt ,że ktoś okazuje mi jakieś zainteresowanie wprawia mnie z jendej strony w zdziwienie , z drugiej w stan lekkiego, radosnego oszołomienia . Jak to ?
Ja taka , nie nadająca się do niczego szara mysz jestem obiektem zainteresowania ? Trudno mi było w to uwierzyć. Nikt oczywiście o tym nie wie, na zewnątrz jak zwykle zachowuję kamienny spokój. Co innego mój raplutaż, ten od emocji aż wrze, nadal na jego kartki przelewam swoje emocje , myśli i oczekiwania. Na zewnątrz może tylko częściej się uśmiecham., ale wciąż nieśmiało i z oporami. Z Ka spotykamy sie na przerwach , a najczęściej popołudniami , albo na seansach MKF-u , albo na wycieczkach rowerowych. Do MKF należy większość uczniów LO. Karnet kosztuje 6,80 i uprawnia do 6 filmów w miesiącu. Jest to dla nas wyjątkowa atrakcja , bo takie tytuły jak "Lot nad kukułczym gniazdem " , San Babilla godzina 20 " czy"Providence" dla ogółu są niedostępne , można je zobaczyć jedynie na zamkniętych seansach klubów filmowych. Atrakcja tym większa ,że na seanse zapraszani są krytycy filmowi, aktorzy, reżyserzy - nawet sam pan Krzysztof Zanussi , twórcy muzyki filmowej , organizowane są konkursy , w których nieodmiennie wygrywa kolega z mat-fiz , zapalony miłośnik kina , nazywany przez nas "Mistrzu" , obecnie profesor j.polskiego w technikum elektronicznym. Na seansach siedzimy z Ka obok siebie , a potem w drodze do domu dyskutujemy o filmach ,rozmawiamy o różnych sprawach i pękamy ze śmiechu. Ja i spontaniczny śmiech – samej sobie nie wierzę i uważam , że jest to co najmniej dziwne , a gdzieś tam głęboko w mojej świadomości , świdruje jak bolący ząb- uparta myśl ,ze to nie może trwać, zginie , przepadnie . Ale moje „ coś mi mówi „ nic takiego nie podpowiada ani nie pokazuje . Przeciwnie – jeśli chodzi o tę znajomość milczy sobie dalej. Równie wesoło i spontanicznie jest w czasie naszych rowerowych wycieczek ; nie kończące się rozmowy , do których tematów nie brakuje nigdy i mnóstwo śmiechu. Ka odwiedza mnie w domu, raz na wyraźne moje zaproszenie - potrzebuje jakiejś książki . Potem ją odnosi . Może to zrobić w szkole , ale właśnie zaczyna się coś między nami dziać , choć jeszcze bardzo długo pozostaje nie nazwane . Kolejny raz ot tak sobie. Siedzimy w niby moim pokoju za zamkniętymi drzwiami , ale kiedy tylko matka wraca z pracy wchodzi do nas co chwile albo woła mnie do kuchni. Sytuacja staje się dla mnie co najmniej dziwna. Wymagają ode mnie nauki i podporządkowywania się różnym nakazom i zakazom , a z drugiej strony nikt nie interesuje się tym co faktycznie robię . W rezultacie mam nieograniczoną swobodę. Oczywiście powrót do domu po 21 grozi awanturą , przyznanie się do tego ,że jestem umówiona z chłopakiem sankcjami , ale kiedy w naszym domu nie było awantur ? Jakoś mniej się tym przejmuję , rzadziej zdarza mi się płakać w poduszkę, za to wyobraźnia podsuwa śmiały jak na moje możliwości osiągnięcia sukcesu w sprawach męsko- damskich ciąg dalszy. Oczywiście nadal wykańczają mnie psychicznie wszelkie awantury i wyzwiska w domu , ale jakby mniej je rozpamiętuję. Letnia pora sprzyja przyjemnościom, a wzajemne poznawanie się jest czasem czarownym .To na razie ten etap ,kiedy chce się wiedzieć jaki ktoś lubi kolor , co czyta , jakiej słucha muzyki  , a oprócz tego trzyma się za ręce i patrzy w gwiazdy .
Tymczasem w szkole zaczyna się o nas mówić. No może nie często , ale zaczyna się zauważać ,że jesteśmy razem. Koleżanki są szczere do bólu , pytają mnie wprost , dlaczego ja chodzę z takim mało atrakcyjnym chłopakiem , który się tak nieciekawie ubiera i nawet wzrostem mnie nie przewyższa. I tu znów coś jakby mnie olśniło . Nie namyślając się ani sekundy odpowiadam z jak zwykle nieprzeniknionym wyrazem twarzy : " my ze sobą nie chodzimy, my jeździmy rowerami " . Koleżanki dosłownie zatkało , jedna z nich , z którą nie szczególnie się w szkole lubiłyśmy , po namyśle dorzuca uwagę ,że Ka ma jednak ładne oczy jak zauważyła. Noooo, ja też to zauważyłam , ale w rozmowie z B i resztą paczki przemilczałam .
Kwitną bzy , kasztany i dzikie róże. Z wycieczki na plantację głogu mamy piękne czarno- białe portrety , dziś już mocno nadgryzione zębem czasu ( bo Ka robi również ładne zdjęcia) i kilkanaście bajecznie kolorowych slaydów. Na wszystkich jesteśmy , młodzi ,uśmiechnięci , przystojni. Bo tak naprawdę Ka jest przystojny , to oczywiście kwestia gustu , ale tak jest . Jako młody chłopak nie ma dzisiejszej klasy ani pewności siebie człowieka sukcesu , nie stać go na eleganckie ubrania , a z natury nie jest wysoki , zaledwie kilka centymetrów wyższy ode mnie, ale faktycznie ma przepiękne ciemnobrązowe, ze złocistym odcieniem oczy , które wyglądają jak gdyby były podświetlone od środka i wyrazistą ich oprawę. Do dziś zachował  bardzo proporcjonalna sylwetkę i sprężyste , pewne ruchy , wtedy oboje mieliśmy też całkiem sporo kilogramów mniej . Mimo ,że po latach przytył nadal trzyma się prosto , chodzi szybko i sprężyście , pozostał mu też ciepły , przyjemny dla ucha głos , mimo ponad 30 lat palenia papierosów. W szkole cieszyliśmy się więc umiarkowanym zainteresowaniem otoczenia . Prawdziwym obiektem zainteresowań są inne pary . Moja przyjaciółka R , która poznała się ze swoim chłopakiem na tej samej zabawie co my , a po kilku dniach już wiadomo było ,że to wielka miłość od pierwszego wejrzenia . Oni zresztą tego nie kryli i zostali szybko zaakceptowani nawet przez grono profesorskie , co w końcu lat 70 -tych wcale takie oczywiste nie było. I jak się okazało z upływem czasu , to o nich głównie chodziło przy organizacji Andrzejek . Powszechną akceptacją cieszy się jeszcze jedna para z klas o profilu ogólnym . Byli razem już w kiedy my zaczynaliśmy naukę w LO i trwali wiernie przez 4 lata. Ich miłość jednak skończyła się tragicznie .Na dwa miesiące przed maturami. Ona poszła z innym – podobno był nim ksiądz, on popełnił samobójstwo; znaleziono go powieszonego w pokoju hotelowym. Trudno powiedzieć co naprawdę było przyczyną , ale łączono te sytuacje ze sobą. Par licealnych w różnych klasach z naszych roczników było więcej . Jest też i kilka małżeństw . Kilaka się po latach rozpadło , w tym małżeństwo siostry Ka , ale to zupełnie inna historia.
Nasze wycieczki rowerowe trwają. Rok szkolny się kończy , dla mnie z e średnią ocen 4 , co w naszym liceum jest bardzo dobrym osiągnięciem. W dwa tygodnie później ja wyjechałam do babci , Ka pomagał mamie i siostrze w przeprowadzce i podjął się pracy w zieleni miejskiej , jak to robił w każde wakacje. Lato w Pińsku jak zawsze zapowiadało się spokojne choć z nutką tęsknoty w tle , bo nie da się ukryć brakowało mi spotkań z Ka ale w perspektywie była jesień a wraz z nią miało przyjść wiele pięknych chwil . Tak czułam , choć „ moje coś mi mówi” wciąż milczało . Nie chwaliłam się ( nadal zresztą tego nie robię , tylko nie liczni o tym wiedzą ) tą zdolnością właściwie do ponad 20 lat , ale nauczyłam się jej wierzyć. Nie raz ostrzegała mnie gdy miało się coś złego wydarzyć lub coś nie udać; raz były to sprawy ważne innym razem całkiem bez znaczenia., Czasem w ułamku sekundy , niby w błysku flescha lub błyskawicy pokazywała jakieś przyszłe zdarzenie, choć nigdy nie zdradzała czasu ani miejsca , innym znów razem podsuwała jakieś przeczucie . Spokojna mogłam być kiedy nic nie mówiła , bo to oznaczało ,że nie będzie źle , choć nie koniecznie po mojej myśli , albo natychmiast.

środa, 20 czerwca 2012

Wycieczka


Nie pamiętam jakiego argumentu użyłam i jak to w ogóle się stało, że pozwolili mi w klasie I pojechać na tę trzydniową wycieczkę do Gdańska i Malborka . Jechała część klasy II biol-chem i część naszej. Wycieczka jak wycieczka . Zwiedzaliśmy gdańską Starówkę , port , Westerplatte , potem zamek w Malborku. I niczym więcej ta wycieczka nie różniłaby się od innych , ale nasi opiekunowie pozwolili nam pójść do nocnego lokalu potańczyć. Oczywiście nie zbyt długo i o żadnym alkoholu mowy być nie mogło , ale już sam fakt, że w ogóle nam na to zezwolono w tamtych czasach, był wyjątkowy bo jak wiadomo, młodzież to jeszcze nie obywatele , a dopiero kandydaci , jako tacy więc praw żadnych obywatelskich posiadać nie mogliśmy. Dziś to zupełnie co innego. Chyba właśnie z tego powodu tę wycieczkę zapamiętałam. Był to typowy ( jakich dziś wiele w każdym mieście ) pub z dyskoteką , ciemny i zadymiony . Urządzony jednak bardzo oryginalnie . Na tle granatowych z czerwonym obramowaniem ścian ,z każdego z czterech kątów zwisały gigantycznych rozmiarów ( 2-3 m) dłonie w kolorze naturalnym, z wyciągniętym palcem wskazującym skierowanym na środek , gdzie umiejscowiony był parkiet do tańca . W środku pomiędzy nimi dokładnie nad środkiem parkietu wisiała kula z lusterkami . Kiedy zagrała muzyka okazało się ,że dłonie kryją głośniki i migające żarówki iluminofonii i chyba jakieś urządzenie które co jakiś czas wprawiało w ruch lustrzaną kulę wywołując efekt padającego śniegu. Dziś nic atrakcyjnego, ale w czasach kiedy dyskoteki nie były jeszcze znane , nam uczniom szkoły średniej z prowincjonalnego miasteczka szczególnie ( bo i skąd mieliśmy to znać, osłonięci od pokus zgniłego , kapitalistycznego świata żelazną kurtyną i żyjący z dala od wielkich miast) bardzo się ten wystrój i duszna atmosfera pubu podobały. Tam po raz pierwszy usłyszeliśmy utwory zespołu Bony M „ Rivers of Babylon” i „Brown Girl in the Ring” i chyba zespół jako taki w ogóle. Ja w każdym razie nie pamiętam ,żebyśmy wcześniej mieli okazje tego zespołu posłuchać. Przeboje tak się podobały, że DJ ( był a jakże , choć sprzęt miał raczej skromny) puszczał je w kółko po każdych trzech ,czterech innych kawałkach , a parkiet natychmiast wypełniał się tańczącymi. Bawili się między innymi kibice Arki Gdynia – odwieczni antagoniści , żeby nie użyć słowa „wrogowie” poznańskiego Kolejorza . Nawet coś o tym wspomnieli , kiedy przyznaliśmy się ,że jesteśmy z okolic Poznania. Ale do żadnego incydentu nie doszło , grzecznie i w zgodzie bawiliśmy się razem, po czym na hasło profesorskie wycieczka opuściła lokal. Wrażenia były nie zapomniane. Zawsze kiedy słyszę te wyżej wymienione utwory Bony M przypomina mi się wycieczka , pub z dłońmi na Długim Targu i pierwsza w życiu p r a w dz i w a dyskoteka . Jeszcze jedno co wiąże się z tą wycieczką to moja miłość do bursztynu . Zwiedzaliśmy muzeum bursztynu mieszczące się na malborskim zamku . Jest tam nadal , ale kiedy ostatnio tam byliśmy kilka lat temu ,ekspozycja była mniejsza niż w roku 1977, nie wiem dlaczego . Minęło wiele lat więc musiało się wiele zmienić również na zamku . Od chwili kiedy zobaczyłam te wspaniałe dzieła bursztynników – artystów zakochałam się w tym kamieniu , który tak naprawdę nie jest kamieniem tylko skamieniałą żywicą, ale to przecież nie jest ważne. Jako materiał jubilerski sprawdza się jak żaden inny i ma swoje niepowtarzalne piękno i urok. A przy tym jak żaden inny jest przyjazny człowiekowi , pomaga na wiele dolegliwości i swoją słoneczną barwą umila i rozświetla życie. Zakochałam się bezwarunkowo i na wieki . Było mnie stać na kupno jedynie skromnej, bursztynowej zawieszki na rzemyku ale nosiłam ją bardzo długo i wciąż jeszcze mam w szkatułce z biżuterią . Kiedy któregoś dnia matka stwierdziła, że kupi mi jakiś srebrny pierścionek – bo nic nie noszę , żadnych wisiorków ani łańcuszków i zabrała mnie do sklepu jubilerskiego , uparłam się na bardzo prosty w formie z bursztynowym oczkiem i o innym słyszeć nie chciałam. Sprzedawczyni najwyraźniej też lubiła bursztyny , bo pochwaliła wybór i przekonała matkę, że ten jest dla młodej dziewczyny najodpowiedniejszy . Bez przekonania i zła na mnie kupiła mi ten pierścionek. Ojciec jednak wybór pochwalił co znów stało się przyczyną awantury , że nawet pierścionka sobie nie umiem wybrać tylko takie gówno mi się spodobało i to wszystko przez ojca , a w ogóle to się do niczego nie nadaję itd. Stały repertuar powtórzył się po raz nie wiadomo który. 

czwartek, 14 czerwca 2012

Pierwsze kroki - na razie nieśmiałe


Czas dorastania ze względów fizjologicznych i emocjonalnych jest dla każdego młodego człowieka trudny sam w sobie. Jeśli do tego chwieją się podstawy egzystencji , obciążenia stają się zbyt wielkie i szybko życie zamienia się w koszmar. Tak właśnie działo się u mnie. Ojciec schorowany od dziecka, z trwałą grupą inwalidzką , wciąż na silnych lekach - to nie mogło nie mieć wpływu na jego stan psychofizyczny. Teraz to wiem i rozumiem , wtedy jednak emocje ojca i jego postawa wobec mnie były dla mnie za trudne do ogarnięcia i zaakceptowania . Matka w tym czasie częściej sięga po alkohol. Raz po raz dowiadujemy się o jej ekscesach seksualnych , od sąsiadów , od jej znajomych z pracy od , obcych. Ojciec myślał,że ja niczego nie rozumiem , ale nie wiedział, albo raczej nie chciał przyjąć do wiadomości jak bardzo się myli. Niemal nie było dnia ,żeby w domu nie słyszało się wyzwisk i awantur. Kiedy tylko mogę uciekam do babci . Awantura przed i po powrocie. Ojciec w tym wszystkim nie wiadomo z kim trzyma . Z jednej strony nie pozostaje jej dłużny przynajmniej jeśli chodzi o słowne potyczki , z drugiej - jeśli temat dotyczy mnie , trzyma z nią. Dla mnie , wrażliwej , młodej osoby oznacza to prawdziwe piekło. Zamykam się w sobie coraz bardziej .Koledzy ze szkoły postrzegają mnie jako osobę zimną , nieprzystępną , prawie zarozumiałą , a ja tylko za wszelką cenę powstrzymuję emocje. Po czasie to zaczyna działać w obie strony. Nie potrafię się już niczym cieszyć i nie potrafię płakać. W takim stanie ducha poszłam na tę andrzejkową zabawę , którą w większości przegadałam na temat , o którym do dziś mam słabe pojęcie. Po imprezie Ka nie odprowadza mnie nawet do domu , sama taszczę 11-kilogramowy magnetofon. Wieczorem matka robi mi kolejną awanturę , no bo jak ja mogę całą zabawę siedzieć i gadać z jednym chłopakiem , zamiast się bawić .Tym razem jakoś specjalnie mnie to nie rusza , chociaż jest mi smutno. Nie reaguję , nie próbuję się tłumaczyć , wiem ,że nawet gdybym się bawiła , albo w ogóle sama pod ścianą siedziała , też byłby to powód do wyzwisk. Temat kończy się jak zwykle: kilka tygodni za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Następnego dnia jak już wspominałam moje koleżanki nie zostawiają na Ka "suchej nitki" . Wyśmiewają się z wszystkiego; ubioru , wyglądu , wzrostu, z tego jak tańczyliśmy ... Jest mi bardzo smutno. Nikt o tym oczywiście nie wie – w ukrywaniu emocji doszłam już do perfekcji. Jestem przekonana ,że to koniec tej znajomości . Widujemy się wprawdzie przelotnie na przerwach , ale nawet zwykłego „cześć” sobie nie mówimy. Coś tam jednak we mnie tkwi - coś co dziś określiłabym jako tęsknotę za jakimkolwiek bliższym kontaktem z kimś - bo czasem wybieram taką drogę do klasy , żeby choć na niego zerknąć .Ot tak , na pocieszenie . O żadnej sympatii czy podobaniu się na razie nawet nie myślałam . Nie wiem co tam Ka sobie myśli , ale żadnego ruchu w moim kierunku nie robi. .Mnie , dziewczynie wystąpić z inicjatywą nie wypadało żadną miarą . Takie wówczas jeszcze obowiązywały zasady i były święte. Ja żyję swoim koszmarnym życiem rodzinnym , a Ka uderza do mojej przyjaciółki. E jest najlepszą uczennicą w klasie, osobą otwartą i pogodną i co tu kryć , dużo ładniejszą ode mnie. Jak jednak wspominałam Ka nie jest ideałem chłopaka do którego wzdycha się mając lat naście . E się nie spodobał , o czym mnie bezceremonialnie poinformowała myśląc ,że kontynuujemy znajomość z andrzejkowej zabawy i dziwi się mocno ,że nie mówimy sobie nawet "cześć" .
Sprawy przybierają inny obrót dopiero w maju. Obchodzimy święto Patrona szkoły: akademie , zawody sportowe , występy. Punkt kulminacyjny - mecz piłki nożnej w wykonaniu drużyn żeńskich. Święta szkolne są obowiązkowe więc nie mogę na nie nie iść. Zdecydowałam pokibicować dziewczynom. Przepycham się przez tłum ,żeby coś więcej zobaczyć i znaleźć się bliżej swojej klasy i nagle okazuje się ,że stoimy z Ka obok siebie . I dzieje się rzecz zadziwiająca ; niespodziewanie zaczyna toczyć się pomiędzy nami rozmowa i toczy się tak swobodnie jak gdybyśmy się znali wiele lat i nie było tych kilku miesięcy milczenia. Dowiaduję się ,że w jednej z drużyn gra jego siostra , że Ka zamierza wykupić karnet na MKF ( Młodzieżowy Klub Filmowy) , że chce chodzić na seanse filmowe , bo bardzo to lubi , kibicujemy wspólnie drużynie jego siostry , chociaż w przeciwnej gra moja przyjaciółka D. Karnet na MKF ja zdążyłam już wykupić więc umawiamy się na najbliższy seans filmowy. I tak już zostanie na dłużej . Chodzimy do klubu filmowego , potem Ka odprowadza mnie do domu , kilka dni później jedziemy na pierwszą wspólną wycieczkę rowerową po okolicy. O tym co równolegle dzieje się w moim domu nawet dziś trudno mi myśleć. Trwa jedno pasmo wyzwisk, awantur , i poniżeń ,jakaś chorobliwa eksplozja wzajemnej złości i nienawiści. Któregoś wieczoru przyjeżdża z pretensjami żona szefa matki , ona sama wraca pobita , z sińcami i zadrapaniami jakąś godzinę później. Nie wiem kto się do tego przyczynił , jakiś jej absztyfikant czy wkurzona żona , bo nigdy tego nie wyjaśniła ani ojcu , ani mnie tym bardziej . Twierdziła z uporem maniaka,ze się przewróciła. Jeśli tak było , to musiałaby co najmniej spaść z 20 schodów lub wypaść przez okno na piętrze ,żeby odnieść takie obrażenia. Sąsiedzi z osiedla mieli o czym gadać . Sama przypadkiem taką rozmowę usłyszałam i ukróciłam . Dwie mieszkanki sąsiedniego bloku gadały za rogiem , że L , „to się zadaje z kimś tam , a ta druga za to ją pobiła deską „ . Akurat wyszłam wprost na nie zza rogu i najspokojniej w świecie sprostowałam : „to nie była deska, to był pogrzebacz proszę pani” . Czasem mi się takie błyskotliwe riposty zdarzały . Poskutkowało, sąsiadki ucichły, a przynajmniej lepiej się pilnowały, bo więcej komentarzy o zachowaniu matki nie usłyszałam .Po tym wieczorze , po raz pierwszy powiedziałam ojcu ,że powinien poszukać sobie innej kobiety , a z matką rozwieść . Nigdy się tak jednak nie stało. Ojciec katolik z przekonania , regularnie praktykujący nawet nie pomyślał ,ze mógłby złamać małżeńską przysięgę , choć oburknął mi w złości ,że tak właśnie powinien, ale o dziwo , po jakimś czasie przy nieco spokojniejszej atmosferze swoją decyzję uzasadnił.
Zanim ponownie nawiązałam kontakt z Ka , poznałam pewnego chłopaka , właściwie już nie pamiętam w jakich okolicznościach . Kilka razy się spotkaliśmy , nawet raz się pocałowaliśmy. Owszem sprawiło mi to przyjemność , ale podejrzewam ,że sprawiłoby również gdyby to był ktoś inny. To kwestia mojego temperamentu , a nie osoby , a może i po części stanu ducha. Jak wspomniałam znajomość z Ka zaczęliśmy od iluminofonii a po dłuższej przerwie MKF - u i wycieczek rowerowych po okolicy. Nie trwało to długo , bo zbliżały się letnie wakacje , a ja nie zamierzałam zmieniać swoich planów i szykowałam się do wyjazdu do babci. 

środa, 13 czerwca 2012

Zabawa , zabawa


Jeśli chodzi o wyniki w nauce to rok 1977/78 okaże się dla mnie najlepszy. Uczę się przedmiotów humanistycznych , na ścisłych skupiam się tylko o tyle , żeby nie mięć dwój względnie wtedy, gdy mnie jakiś konkretny temat zainteresuje . Uchodzi mi to jak każdemu, kto ma i zgłębia jakieś swoje pasje. Domowy horror trwa. Pod tym względem nic się nie zmienia. Długie godziny spędzam w niby swoim pokoju słuchając
Okudżawy i Wysockiego ( dotąd lubię te ballady). Bywa ,że wychodzę z pokoju tylko do szkoły , na posiłki i do toalety.To trwa całe miesiące. Rzadko ktoś mnie odwiedza, a ja sama nie zapraszam ,żeby nikt nie byl świadkiem tego co się u nas dzieje. Umawiać się na randki nie mam z kim. Tęsknię do towarzystwa rówieśników , brak mi bliskiej osoby , a zarazem coraz bardziej się od wszystkich odsuwam. W szkole zawzięcie dyskutuję na tematy intelektualne i łapię każda okazję wyrwania się z domu , obojętnie czy jest to szkolna , wycieczka, wyjazd do opery , seans filmowy itp. .I na tym w zasadzie kończą się wszelkie pozytywy w moim życiu. Mniej - więcej rok wcześniej zaczyna mi się dawać we znaki mój temperament , że tak to określę , a mówiąc trywialnie, potrzebny mi chłop. Wcześnie , ale tak mnie urządziła natura. Nikt nie mówi mi jak przebiega proces dojrzewania , czym może się objawiać i co z sobą niesie . W wieku 12 lat sięgam wprawdzie po ściśle medyczną książkę ale czegoś jednak w niej brak. Może i dobrze , bo nikt nie zakoduje mi negatywnych opinii i żadnych w związku z tym oporów nigdy nie mam , ale za to dowiaduję się znacznie więcej niż osoba w wieku 12-13 lat na ten temat wiedzieć powinna. Nic dziwnego więc ,że i w tym temacie szybko uczę się radzić sobie sama.
Ten okres swojej młodości wspominam jak najgorzej .
Gdyby nie korespondencja z babcią , jeszcze dziś osobą w moim życiu najważniejszą , nie wiem jak udało by mi się przetrwać i nie zrobić jakiegoś głupstwa. Czuję się bardzo samotnie . Nie potrafię nawiązać z nikim kontaktu. Niewielu zresztą go ze mną szuka. Najbliższy kolega-sąsiad , jak pisałam wybrał seminarium , gdzie spędził 1,5 roku po czym na długie lata słuch po nim zaginął. Moje życie codzienne dalej toczyło się pomiędzy nauką, czytaniem książek , pisaniem i wyszywaniem , za szczelnie zamkniętymi drzwiami niby mojego pokoju . Wszystko to razem nie ułatwiało mi życia. Moje dotychczasowe kontakty męsko -damskie kończą się na kilku spotkaniach z chłopakiem z technikum elektronicznego , poznanym na jakiejś zabawie , na którą jako szkoła zdecydowanie żeńska bywaliśmy zapraszani. Nic szczególnego; pokręciliśmy się kilka razy po mieście i parku, pogadaliśmy , raz wybraliśmy do kina i było – minęło. Randkę w kinie popsuła mi matka, bo oczywiście musiała przyjść sprawdzić czy jestem i co robię. Wyciągnęła mnie z seansu, pod hasłem ,że zapomniała kluczy od domu. Dałam jej te klucze , ale co się wstydu najadłam , to moje i nikt mi nie zdejmie. I było mi przykro. Podejrzewam ,że wszyscy tam siedzący mieli ze mnie nie zły ubaw.

Zabawa andrzejkowa zapowiadała mi się z góry fatalnie . Ojciec był w komitecie rodzicielskim , uczestniczył w organizacji i był też obecny na zabawie. Szanse na dobry ubaw zerowe. Nastawiłam się na siedzenie pod ścianą ( po raz kolejny) .Nie byłam typem dziewczyny , do której faceci ustawiają się w kolejce i jeszcze ta kontrola nade mną...
Jako ludzie „światowi” urządziliśmy z okazji Andrzejek dyskotekę, bo przecież to znacznie ciekawsze niż zwyczajna andrzejkowa zabawa. Za aprobatą wychowawcy do klasy wniesiono iluminofonię czyli podłączane pod źródło muzyki migające kolorowe żarówki.
Do klasy , bo wtedy wszelkie imprezy taneczne urządzało się w klasach . Przestawiało się stoły i krzesła, zawieszało trochę dekoracji z krepy i baloników i tancbuda była gotowa w kilkanaście minut. Wielkich wymagań nie miewaliśmy. Wystarczyła nam muzyka i jakieś pomieszczenie .

Tym razem muzykę mamy ze szpulowego magnetofonu "mełodia" produkcji ZSRR , mojego zresztą i taśm Stilonu Gorzów przyniesionych przez kolegów. Zaprosiliśmy chłopaków z III mat-fiz, bo naszych czterech z pewnością nie sprostało by zadaniu - najlepszej gdy chodzi o naukę i osiągnięcia, klasy w szkole, z bardzo wysoką średnią ocen i stawianej innym za wzór.
Wtedy nie bardzo orientowałam się w sytuacji , jako osobę snującą się gdzieś pomiędzy – nie wtajemniczono mnie w szczegóły . Jakąś pantoflową pocztą rozeszło się, że ktoś się komuś podoba , ktoś , kogoś chciałby poznać i stąd taki a nie inny wybór partnerów do tańca. Żyłam tak sobie w błogiej nieświadomości do niedawna , a konkretnie do „pikniku u Sienkiewicza „ który miał miejsce kilka lat temu z okazji jubileuszu szkoły . Dopiero wtedy dowiedziałam się od moich przyjaciółek ,że to było ukartowane . Jedno musiałam sprostować , nie chodziło między innymi o mnie tylko o E , aż takiej pozycji w klasie to ja nie miałam ,żeby ktoś brał pod uwagę moje sympatie. Wtedy nie rozmawiałam zresztą z koleżankami o tym kto mi się podoba lub nie.
Moje przewidywania nie sprawdzają się . Część zabawy faktycznie siedziałam pod ścianą , zatańczyłam może 2-3 wspólne kawałki , aż po jakimś czasie koleżanki szukają mnie bo ktoś chce ze mną pogadać. I to jest on , Ka , obecny mój mąż. Stał przede mną facet mało atrakcyjny i zamiast prosić do tańca pytał , kto to zrobił - pokazując iluminofonię. Odpowiedziałam ,że ojciec i jego brat. Hmm... Nie chodzi o mnie ,tylko o urządzenie, ale dobre i to , przynajmniej coś się dzieje. Przez resztę dyskoteki rozmawialiśmy o elektronice , z której ja niewiele rozumiem do dziś , a on jest wielkim pasjonatem. O tym ,że rozmawiam z przyszłym mężem nawet przez myśl mi nie przeszło. Wyglądał nieciekawie : elastyczny golf, zrobiona na drutach kamizelka , przydługawe włosy, nie całkiem dokładnie ogolony i szpanerski wąs... Ubierali się w ten sposób wszyscy , ale do niego taki wygląd zdecydowanie nie pasował i odbierał mu wszelki urok. Zatańczyliśmy z 2-3 kawałki ( nawet na zdjęciach jesteśmy uwiecznieni ), odsunięci od siebie tak daleko jak tylko się da., z czego potem, po zabawie wyśmiewała się połowa klasy , a ja znosiłam ze stoickim spokojem ( cóż niezłą szkołę w tym względzie z domu wyniosłam , nawet nie zmieniłam wyrazu twarzy słuchając tych prześmiewek , ale w środku płynęły łzy – prawie znienawidziłam za to moją klasę) . Potem znowu rozmawialiśmy o elektronice. Nie szkodzi , słuchać umiałam od zawsze , a przynajmniej nie mogłam powiedzieć ,że się nudzę , albo narzekać na brak zainteresowania. Oczywiście zaraz mi się w mózgu czerwone lampki zapalać zaczęły, jak tylko pomyślałam, że ojciec powie o tym matce , a ona urządzi mi awanturę , po czym ojciec dołączy do niej jak tylko ośmielę się pisnąć słowo, na swoją obronę , co też i miało miejsce jeszcze tego samego wieczoru po moim powrocie.
Na tej zabawie poznała się też inna para ( i głównie o nią tu chodziło) . Jedna z trzech moich przyjaciółek R i P ,kolega z klasy Ka. Tylko o ile w ich przypadku była to miłość od pierwszego wejrzenia , o tyle w naszym wszystko wskazywało na to, że znajomość zakończyła się tak szybko jak zaczęła.

wtorek, 12 czerwca 2012

Od dziś będzie ciekawiej



Wakacje minęły jak zwykle zbyt szybko i były zbyt piękne . Jednak taki dwumiesięczny oddech od domowego horrorku pozwalał nabrać sił i odreagować. Do szkoły wracałam dość chętnie. Może nie tyle z chęci spotkania z rówieśnikami , co z powodu programu nauczania w drugiej klasie. Zapowiadało się ciekawie . Na historii najciekawsze epoki : średniowiecze i renesans , potem czas wojen ze Szwedami i odsieczy wiedeńskiej – na j. Polskim epoka romantyzmu ; trudna , ale ekscytująca i wymagająca wyobraźni , na wychowaniu muzycznym historia muzyki . Bardzo mi to wszystko odpowiadało. Wprawdzie nadal męczyłam się na matematyce i chemii a na myśl o biologii robiło mi się słabo , ale reszta zapowiadała się ciekawie więc nie specjalnie było się czym przejmować.
Jest więc druga połowa roku 1977. Czasy już ciężkie , choć nie widać jeszcze symptomów późniejszego kryzysu i zmian.
W tv propaganda sukcesu, w radiu ludzie wyłapują stację Wolna Europa i pokątnie nocą słuchają relacji z Zachodu, w sklepach bardzo skromnie, cukier na kartki ( od wydarzeń w Radomiu i Ursusie ) ale żyć można. Jestem już w II klasie L.O. Ambitnie zgłębiam przedmioty humanistyczne , w tym klasyczną łacinę wciąż z myślą , że kiedyś będę studiować historię. W klasie jest nas teraz 25 , w tym 4 chłopaków i wychowawca - profesor polonista - maniak literatury. Pod jego wpływem prowadzimy długie dyskusje na tematy literackie, filozoficzne , jeździmy do opery i operetki, interesujemy się muzyką klasyczna, malarstwem , filmem itp. Nie samą wiedzą jednak żyje młody człowiek , ale również rozrywką. Tylko czasy są takie ,że o rozrywkę dla młodzieży trudno. Jedyne możliwości to szkolna zabawa , albo prywatka u kumpli. Nieśmiało zaczyna w języku polskim funkcjonować słowo dyskoteka , o samej formule tej imprezy nie wspominając . Może właśnie dlatego ,że rozrywek nie ma, w społeczności L.O. panuje moda na intelekt? Nawet na prywatkach jest więcej dyskusji niż tańców i zabawy. Nie wypada też przywiązywać szczególnej wagi do mody i wyglądu , a o makijażu i fryzurach nawet wspomnieć. Jak już pisałam we fragmencie o szkolnej modzie , nosi się dżinsy, flanelowe koszule , kurtki moro i torby od masek p-gaz .W naszym L.O. i podobnie w innych szkołach średnich, panuje moda na lekki luz, wyżej opisany. Wypada też, choć nie ma presji ze strony grona profesorskiego , udzielać się w kółkach naukowych i teatralnych . I wcale nie tak łatwo do nich się dostać. Żeby wejść do sekcji historycznej klubu literacko – historycznego Pro Libris muszę wspólnie z koleżanką D. opracować etymologię ulic naszego miasta . Już jako członkinie klubu zostajemy za te pracę nagrodzone. Większość z nas pisze wiersze lub opowiadania . Kilku osobom nawet udaje się je wydać w postaci mini-tomików. I jak wszyscy młodzi ludzie we wszechświecie, czekamy na Wielką Miłość. Niektórym z nas i to się udało.
Jak już pisałam, nie jestem osoba towarzyską , nie umiem nawiązywać kontaktów z ludźmi , ani spontanicznie się śmiać , a nieśmiałość i brak wiary w siebie są u mnie niemal chorobliwe. Rok szkolny zaczęłam tak samo jak skończyłam , w pozycji milczącego obserwatora , gdzieś na obrzeżach społeczności klasowej.
Jeszcze nie wiem ,że właśnie ten rok wiele w moim życiu zmieni , a wpłynie na to pewne urządzenie elektroniczne , obecnie w udoskonalonych i wymyślnych formach powszechnie używane na wszystkich dyskotekach , we wszystkich klubach i tancbudach , remiz i świetlic wiejskich nie wyłączając.
Wtedy jednak, w listopadzie 1977 roku iluminofonia nie była w naszym Kraju powszechnie znanym i stosowanym gadżetem . Nie jestem pewna czy nadal tak się te urządzenia nazywają. Sądzę , że dziś już nie , wtedy nazywano je iluminofonią z najprostszego w świecie powodu: podłączone do źródła muzyki żarówki migały kolorowym światłem. Projektantami i wykonawcami tegoż egzemplarza, który tak znacząco wpłynął na zmiany w moim życiu byli mój ojciec i jego brat , a prototyp przetestowany został na naszej klasowej zabawie andrzejkowej . I tak oto technika zadecydowała o moim , urodzonej humanistki życiu , od niej się wszystko zaczyna, wpisała się w moje życie i zadomowiła w nim na dobre i to ona nadal determinuje moją egzystencję – obecnie już tylko tę zawodową .
Zanim jednak zmiany nastąpiły niczym grom z jasnego nieba spadła na wszystkich niebywała wieść. Kolega W. rezygnuje ze szkoły i wstępuje do Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie. Wiadomość mnie również zaskoczyła i przyznać muszę trochę zmartwiła. Traciłam ostatniego bliższego kumpla. W. wyjechał , a moja matka za ten stan rzeczy zaczęła obwiniać mnie. Wpływu na to ,żadnego nie miałam , ale jej wydawało się ...właściwie nie wiem co jej się wydawało , najwyraźniej jednak wizja mnie posiadającej auto marki Polonez rozpłynęła się w powietrzu co wprawiło matkę w zły humor i złość.




wtorek, 5 czerwca 2012

Jeszcze raz o wakacjach u babci


Tamte wakacje pomiędzy pierwsza a drugą klasą LO jak każdy pobyt u Babci minęły mi bardzo szybko. Mniej – więcej kilka miesięcy wcześniej powstało czasopismo „Razem” przeznaczone dla młodzieży. Drukowano w nim w odcinkach „Sztukę Kochania „ Michaliny Wisłockiej. Co tydzień we wtorek wsiadałam na rower kuzyna – legendarne Wigry 2 i jechałam do Szubina kupić kolejny numer . W „Razem” drukowali dużo ciekawych rzeczy, nie tylko „Sztukę Kochania” , warto więc było je kupić i bez fragmentów pióra pani Wisłockiej , ale to był zasadniczy powód ,dla którego pod każdym kioskiem w Kraju ustawiały się kolejki. Bo tak w ogóle to w epoce PRL-u o seksie się nie mówiło , poza uświadamianiem dzieci , a sex jako taki uchodził za problem domowy , nie warty szerszej uwagi. Babcia oczywiście czytała każdy numer „od deski do deski „ nie omijając sportu i polityki . Informacje sportowe ja sobie zwykle darowałam. Nigdy mnie to nie interesowało i tak mi zostało. Babcia przeciwnie; była na tyle otwartą i ciekawą świata osobą ,ze chłonęła każda wiedzę bez względu na jej dziedzinę . Nie zapomnę komentarza, kiedy po raz pierwszy przeczytała fragment „Sztuki Kochania” : „no tak, wreszcie ktoś pomyślał i coś mądrego o tych kobitach i chłopach napisał, no bo skąd te kobity miały coś o tym wiedzieć . Chłop to co innego , ale kobitom nikt nigdy o tych sprawach nie mówił „ . I po krótkim namyśle dodała: wspierając się gwarą poznańską , którą świetnie się umiała posłużyć „chłop to powiniyn kobitę
przed ślubem rozebrać , obejrzeć czy ładno , a dopiyro potem się z nią żenić. Kto to widzioł kota w miechu (worku) sobie brać.” Dosłownie mnie zatkało , a po chwili , kiedy zajarzyłam co właściwie babcia powiedziała, roześmiałam się i pytam: babciu a kobita chłopa ? A babcia na to : a no pewnie ,że tak ;musi być po równo”. Noooo , to mi babcia dała do myślenia. Niedługo potem , odwiedziłam rodzinkę w Żninie . Zostałam na trzy dni. Dłużej nie chciałam , bo wizyta wypadła niespodziewanie i nie byłam na nią przygotowana. Po powrocie do Pińska opowiadałam babci jak było, jakie nowinki i tak dalej. Był przy tym młodszy brat ojca, bo też właśnie przyjechał , i w pewnym momencie babcia zapytała w czym ja właściwie spałam i chodziłam ubrana , bo nic ze sobą nie zabrałam . No to opowiadam ,że ciocia dała mi koszulę nocną , taka powiewną i przejrzystą , w sam raz na noc poślubną . Tu się wujek wtrącił i mówi: w noc poślubną to się śpi bez koszuli . A babcia do niego , a ty co , będzie tu głupoty opowiadał , po czym dodała zwracając się do mnie :
” pamiętaj sobie, ze marny taki mąż co piżamę tylko do prania zdejmuje”. Tego typu dialogów między babcią a mną było więcej . Jakoś tak wypadały naturalnie i swobodnie . Często wtrącał się w te nasze gaduchy wujek i wtedy dopiero bywało wesoło. Z wujkiem – młodszym bratem w ogóle było ciekawie. Nie wiadomo dlaczego naszym ulubionym zajęciem było oblewanie się nawzajem wodą . Zwykle zaczynało się od jakiegoś nieszkodliwego przekomarzania . Najpierw było niewinne chlapnięcie wprost z wiaderka w kuchni. Oczywiście należało się zrewanżować , więc kolejne chlapnięcie i ucieczka na podwórko. Daleko zwykle nie uciekłam , bo wujek wytrenowany na ćwiczeniach w wojsku szybko mnie doganiał i wylewał na mnie zależnie od tego co akurat się znalazło w zasięgu ręki garnek albo wiaderko. Przyczajałam się gdzieś i lałam wodę na niego . Jaki był przy tym pisk i wrzaski na całe podwórko i okolicę nie muszę nawet wspominać. Zdarzało się ,ze wujek mnie dogonił i zaciągnął pod hydrant , rewanżowałam się z ogrodowego węża lub konewki. Nikt przy tym nie patrzył na co leje się woda. Kiedy przegięliśmy , wkraczała babcia . „ Ażeby was okrólowało ! Stare barany a się zachowują jak gzuby z podstawówki!” Dosyć tego !” - pokrzykiwała. I to było najcięższe przekleństwo jakiego kiedykolwiek używała babcia . W ferworze lania wody nie słuchaliśmy, a jeśli przypadkiem któreś usłyszało , to padało pytanie „ A jak to jest jak okróluje ?” I tu babcia dawała za wygraną , wiedziała , że i tak nie przestaniemy dopóki , któreś nie będzie mokre od czubka głowy po czubki butów. Zwykle to ja wychodziłam na tych wodnych kampaniach gorzej, znaczy bardziej ociekałam wodą niż wujek. Tak poza tym to często się przekomarzaliśmy , ale też wspólnie pracowaliśmy w domu i ogrodzie babci, chodziliśmy zbierać grzyby , jagody i maliny , wiosną spacerowaliśmy po parku i zrywaliśmy za mostem fiołki. Czasem dołączał do kompanii mój ojciec i wujek Bronisław – najstarszy z braci. Wszyscy trzej zwracali się do siebie per „Maciek” . Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego , choć pytałam o to wiele razy. Tak im pasowało i już.
Tego roku babcia po raz pierwszy zaczęła mówić o śmierci i o tym jak się do niej przygotowuje. Wtedy nie chciałam przyjąć tego do wiadomości . Wydawało mi się ,że babcia będzie zawsze , ale miała już 79 lat i doskonale wiedziała ,że koniec nadchodzi. I ja powinnam to wiedzieć i rozumieć . Przyznam się ,że gdzieś tam głęboko pod skórą czułam i rozumiałam , jednak moje „coś mi mówi” podszeptywało mi ,że to jeszcze nie teraz . Od tamtego czasu jednak zdarzało mi się myśleć o tym jak to będzie, gdy babcia już odejdzie .  

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Jeszcze raz o wakacjach u babci


Koniec końców klasę pierwszą zakończyłam ze średnią ocen cztery , co było bardzo dobrym wynikiem w naszej szkole , a w klasach profilowanych szczególnie. I z pustką wokół siebie. Nie miałam bliższych znajomych ; moje trzy przyjaciółki nawiązały nowe przyjaźnie i im poświęcały więcej uwagi niż mnie. Znów byłam tylko milczącym obserwatorem . Jeszcze w trakcie roku zrezygnowali z dalszej nauki , obok kilku innych osób O i P z naszej starej paczki z podstawówki. Nie sprostali zadaniom . Pozostał mi tylko kolega W , z którym nadal się przyjaźniłam. W wakacje wymienialiśmy nawet listy. O czym już nie pamiętam . Kilka lat temu odnalazła je jego matka ,o czym poinformowała mnie gdy kiedyś przypadkiem spotkałyśmy się na ulicy ;nie chciała mi oddać , powiedziała tylko ,że ładnie pisałam i że listy przekaże W . Ok. nie upierałam się , choć kontakt z W urwał nam się bardzo dawno temu , krótko po tych pierwszych licealnych wakacjach .
Na wakacje wyjechałam do babci - jak zwykle .Na wiosnę tego roku do babcinego domu wprowadziła się kotka. Pokochałyśmy ją obie z babcią od razu . Z listów od babci wiedziałam ,że się zadomowiła i została więc doczekać się nie mogłam kiedy ją znów zobaczę , bo zawsze bardzo lubiłam koty. O moim kocie muszę napisać , bo to było zwierzątko wyjątkowe .
Pani Kubusiowa jak każdy szanujący się kot lubiła chadzać własnymi drogami. Babcię wybrała sobie sama. Po prostu pewnego dnia zjawiła się nie wiadomo skąd w trakcie obiadu. W wiosenne południe wkroczyła do kuchni , stanęła obok stołu i wyciągnęła pyszczek i łapkę jak gdyby chciała się przywitać i poprosić o coś do jedzenia . Babcia pogłaskała ją , poczęstowała jakimiś smakowitymi kąskami , a Pani Kubusiowa odwdzięczyła sie cichutkim mruczeniem i przytuleniem
wąsatego pyszczka do babcinych kolan. Od tego dnia zjawiała się tak codziennie przy każdym posiłku, po czym znikała na długie godziny. Po prostu kiedy siadano do stołu otwierała sobie łapką drzwi i wkraczała do kuchni . Kiedy były zamknięte na zamek wskakiwała od zewnątrz na okno i delikatnie trącała łapką szybę ,żeby zwrócić na siebie uwagę. Zamieszkała w babcinej kuchni na kilka lat, w kąciku pomiędzy piecem kuchennym a skrzynką na drewno. Od początku przypuszczałyśmy ,ze musiała być jakąś kocią księżniczką , bo zachowywała się jak prawdziwa księżniczka. Nigdy głośno nie miauczała ,nie biegała , nie śpieszyła się , nie skakała, nawet kiedy mogła dostać coś wyjątkowo pysznego do zjedzenia. Zwykle kroczyła wolno i dystyngowanie unosząc wysoko pyszczek i prężąc w górę puszysty ogon. Czasami siadywała na schodach i starannie czyściła swoje futerko. A miała o co dbać.
Jej futerko miało wyjątkowy, szarobłękitny kolor ,w tylko odrobinę ciemniejsze prążki i miękkość aksamitu . Przyjemnie było ją głaskać i przytulać. Kiedy zdarzyło jej się siedzieć w domu, wybierała sobie miejsce na oknie pomiędzy doniczkami pelargonii i geranium . Przysiadała tam tyłem do okna , i obserwowała co się dzieje w kuchni. Imię „Pani Kubusiowa „ nadałam jej , krótko po tym jak z nami zamieszkała , kiedy przyuważyłam ,że wybrała sobie męża . Jej wybrankiem został kocur sąsiadki o imieniu Kuba. Było to ogromne , upasione , biało – rude kocisko o pysku rozbójnika z którego sterczały mu na boki wielkie sztywne wąsiska. Już samym wyglądem wzbudzał respekt wśród okolicznych dachowców. Taki kot – dresiarz , postrach wszystkich podwórek. Na sumieniu miał pewnie niejedno kocie przestępstwo , bo co parę dni widywałyśmy go , a to z naderwanym uchem , a to z jakąś raną na boku , a to z wyrwanym kawałkiem futra itp. Kuba nie pozwalał żadnemu dachowcowi wchodzić na swój teren . Siadywał zwykle na dachu chlewika i obserwował, a kiedy ktoś naruszył jego terytorium zeskakiwał z dachu i bezlitośnie gonił intruza aż do drogi i nie raz poczęstował go pazurami. Na wołanie właścicielki „ kici, kici, Kuba, jedzenie !” zeskakiwał z dachu , w biegu dopadał do miski i pożerał jedzenie w wielkim pośpiechu. Tego draba śliczna , dystyngowana Pani Kubusiowa wybrała sobie za męża. Gdyby nosiła pantofle , to Kuba byłby typowym pantoflarzem. Jej oczywiście nie dotyczył zakaz wchodzenia na jego teren . Mogła się dowolnie po nim przechadzać , płoszyć jego wróble a nawet podjadać z jego miski. Nie zniżała się też do łapania myszy . Co rano Kuba przynosił jej w zębach zdobycz i składał przed samym pyszczkiem. Kubusiowa ocierała się o jego rozrośnięty kark , po czym zabierała się do jedzenia , a Kuba z zawadiacką miną ruszał upolować coś dla siebie.
Czasami przechadzali się razem: Kuba przodem , Pani Kubusiowa za nim. Jego czasami roznosiła energia i próbował biegać , ona jednak nieodmiennie kroczyła wolno i dystyngowanie. Przywoływała go do porządku cichym miauczeniem . Na jej miauknięcie Kuba wracał z powrotem i posłusznie szedł przed nią o jedną długość kota. Któregoś roku ,na wiosnę Pani Kubusiowa znikła i nie pokazała się przez kilka tygodni. Kubę widywałyśmy jak zawsze na dachu. Tkwił tam zawzięcie całymi dniami , a jej nie było. Nie przychodziła na wołanie i nie zjawiała się na posiłki. Już myślałyśmy ,że nas opuściła, albo coś się z nią stało. Aż któregoś dnia wróciła. Tak jak pierwszego dnia wkroczyła wolno do kuchni i wyciągnęła pyszczek i łapkę. Znów była z nami .Znikła jednak zaraz po zjedzeniu , ale na następny posiłek znów przyszła. A za kilka dni zrobiła nam niespodziankę: razem ze swoim Kubą przynieśli nam pod drzwi troje maluchów: dwa szare i jednego biało – rudego podobnego do Kuby jak dwie krople wody . Pani Kubusiowa została mamą. Kuba przysiadł na schodach i pilnował żeby małym nie stała się krzywda ,gotów każdej chwili rzucić się z pazurami w ich obronie a Pani Kubusiowa pyszczkiem popychała swoje małe w moją i babci stronę , jakby chciała powiedzieć „to są moje dzieci , pozwalam wam się z nimi przywitać, prawda ,że są urocze?” Pani Kubusiowa i jej mąż puchli z dumy w czasie tej prezentacji i jeszcze wyżej niz zwykle unosili puszyste ogony. Potem zanieśli dzieci z powrotem na strych chlewika, gdzie zamieszkały na następnych kilka miesięcy. Kiedy trochę podrosły , zaczęły wychodzić na dach . Dwa przykładnie siadywały na dachu obok dużego Kuby , czasami tylko wędrując w zdłóż krawędzi dachu , trzeci nieustannie gdzieś myszkował i zwiedzał całą okolicę , czasami zaglądał nawet do naszej kuchni.
Wiosną 1980 roku babcia dostała wylew i po kilku dniach zmarła. Kubusiowa siedziała skulona i smutna w kąciku w kuchni , a potem znikła równie niepostrzeżenie jak się pojawiła .Nikt na nią nie zwracał uwagi i nikt nie wie co się z nią stało. Po prostu odeszła.