sobota, 19 stycznia 2013

VW1300


Nasza znajomość z panem P. zacieśniła się już na tyle, że odważyłam się zaprosić oficjalnie "z żoną i bez samochodu". Zaproszenie zostało przyjęte. Spotkaliśmy się u nas w sobotnie popołudnie. Dzieci szalały , my rozmawialiśmy i popijaliśmy wino. Z zapowiadanej godziny zrobiło się pięć godzin. Za tydzień nam się zrewanżowali i od razu proponują przejście na "ty". Przeszliśmy . Tematów do rozmowy nam nie brakuje, okazało się ,że mamy wiele wspólnych zainteresowań , a dzieci świetnie się ze sobą bawią. Wtedy zabawy naszych dzieci polegały na bieganiu jak opętani i dzikim wrzasku .Gadaniem kolegów z pracy Ka szybko przestał się przejmować. Nigdy też nie wykorzystywał tej znajomości dla własnych interesów. Po czasie wszyscy się przyzwyczaili i gadanie ucichło. Święta minęły nam spokojnie we własnym gronie. Rodzinę jedną i drugą poszliśmy tylko odwiedzić. Zaraz po nowym roku Ka skończył wreszcie urządzenie do szklarni. Testy wypadły w końcu poprawnie i zgodnie z założeniami i można je było użytkować. Zleceniodawca dobrze za to zapłacił. Nawet więcej niż przewidywaliśmy. Klient poczuł się usatysfakcjonowany, bo takich urządzeń w tamtym czasie jeszcze w naszym kraju nie było . Poprawiło się już znacznie zaopatrzenie , ale jeszcze nie we wszystkich branżach. Pieniędzy z tego mamy tyle ,że postanowiliśmy kupić sobie jakieś auto. Nie było to takie proste , trzeba było dobrze szukać i nie dać się oszukać , a ceny za samochody używane były obłędne .Liczyliśmy,że powinno wystarczyć na jakiegoś malucha ewentualnie trabanta . Po kilku tygodniach Ka dogadał się ze znajomym kierowcą i pewnej marcowej niedzieli pojechali razem na giełdę samochodową do Warszawy, zdecydowani kupić jak postanowiliśmy jakiegoś malucha albo trabanta. Wrócili jednak ni mniej ni więcej tylko Volkswagenem 1300 . Tak zwanym garbusem. Cóż to było za cudo !? Rocznik 1967 - już wtedy prawie weteran szos, jakiś nietypowy model z wydłużonym przodem i tzw. balkonami czyli mocno do wysuniętymi zderzakami, w kolorze ni to brązowym ni czerwonym . Z radości ,że mamy auto uznaliśmy ,że lakier jest rdzawy. Lampy przednie większe niż w innych modelach ,jajowatego kształtu – tez nie typowe.
Był po prostu piękny ! A przy tym mial jedną zdecydowaną zaletę : nie wymagał remontu , po prostu jeździł bez zarzutu. Moi rodzice zamiast się ucieszyć krytykowali,że niby po co nam auto i przecież można było kupić jakiś polski.. Nawet ojciec  tym razem skomentował ,że „on 30 lat na trabanta pracował , a my ot tak sobie kupiliśmy VW."  Pewnie,że można było kupić polski albo „enerdowski” ale ten był na nasze możliwości finansowe. Jedna Teściowa się ucieszyła . Teściowa zawsze była po naszej stronie , w kwestii samochodu również.
Tymczasem teraz już kolega P., podrzucił Ka kolejną " fuchę". Jest do zainstalowania elektroniczny sprzęt u pewnego miejscowego przedsiębiorcy. Nikt się nie chce tego podjąć , bo mało kto zna się na elektronice. Ka się podjął. Sprzęt okazał się centralą telefoniczną.
Ka podszedł do sprawy profesjonalnie choć pojęcia o biznesie wtedy nie miał żadnego.
Poszukał sprzętu u producenta , przygotował ofertę , omówił z klientem możliwości takiej centrali i warunki zakupu a potem pojechał do Gdańska go kupić, po czym zainstalował. Na razie nie przypuszczaliśmy ,że właśnie się zaczyna nasza przygoda z biznesem. Był jeden
klient , za parę tygodni pojawili się kolejni. Po trzecim czy czwartym z kolei moje coś mi mówi zaczęło mi szeptać , że należy iść w tę stronę i podsuwać wizje dostatniego życia.
Zaczynał się właśnie jak wspomniałam czas handlowych wycieczek do Szwecji i Niemiec. Co bardziej obrotni jeździli do Berlina na "szaberplac", handlować alkoholem , papierosami i czym tylko się dało a nie tylko robić zakupy. W "Aldim" i w okolicach Zoogarten rosły fortuny drobnych geszefciarzy, na wymianie walut dorabiali się różni cinkciarze, a ci którzy mają trochę więcej kasy rozkręcali handel używanymi samochodami na niespotykaną dotąd skalę . Powstawała klasa nowobogackich. Na taką handlową wycieczkę wybrał się też mój mąż. Mieliśmy niewielkie oszczędności uznaliśmy, że od czegoś trzeba zacząć i zdecydowaliśmy poświęcić je na inwestycję w handel. Na szerokie rozwinięcie tej działalności mimo wszystko tej naszej kasy było za mało. Skończyło się na jednym wyjeździe. Wycieczka się wróciła. Sprzedaliśmy trochę kawy , słodyczy , parę ciuchów. Modne były swetry szetlandzkie z haftowanym napisem "Montana".Prawdziwy hit tamtych czasów . Przez jakiś czas sama dumnie taką „Montanę” nosiłam . Z wyjazdu do Szwecji Ka przywiózł dla nas prawdziwy , elektroniczny aparat telefoniczny , z klawiaturą . Nie wielu wtedy takie miało, a jeśli już to przywożone z Niemiec , z wyprzedaży z chińskich sklepów , dość marnej jakości . Wciąż jeszcze królowały tarczowe „Bratki” i „Tulipany” . Z handlu jednak zrezygnowaliśmy, tym bardziej ,że Ka tych "fuch " miał coraz więcej i zaczęliśmy to odczuwać w portfelu. Na razie nieznacznie ale jednak. Teraz dopiero przydał się system pracy w dyżurach. Wolne dni przysługujące mu po nockach Ka wykorzystywał na działalność dodatkową , jeszcze nie zalegalizowaną
Wiosną P wciągnął nas do automobilklubu wielkopolskiego. Z początku niespecjalnie się tam udzielaliśmy . Nadal spotykaliśmy się z nim i jego żoną . Te spotkania były dość częste. W tamtych latach w ogóle prowadziliśmy intensywne życie towarzyskie. Piszę jednak więcej o tej akurat znajomości , bo okazała się dla mnie ważna . Dzięki tym kontaktom i sposobie w jaki P . odnosił się do mnie wyzbywałam się sporej części moich kompleksów. Przynajmniej tych ,które dotyczyły kontaktów z ludźmi .Mozolnie i bardzo powoli uczyłam się nie bać ludzi a nawet reagować na komplementy i rosła mi samoocena .
Nadal bałam się rozmawiać , ale coraz częściej ten strach przełamywałam.
Latem wyjechaliśmy znów w Bieszczady . Paliwo jeszcze na kartki , ale przez kilka tygodni je zbieraliśmy i mieliśmy jeszcze kilka dodatkowych litrów z kartek na motorower Romet, którym Ka już nie jeździł. Garbus miło nas zaskoczył. Pali bardzo mało na trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz