Telefonowi a ściślej
aparatowi telefonicznemu muszę poświęcić chwilkę , bo to nasze
urządzenie było wyjątkowe. Jak wspominałam aparat telefoniczny ,
a dokładniej własne łącze telefoniczne czyli linia było w owym
czasie przedmiotem marzeń ; dobrem pożądanym i długo
wyczekiwanym. Na własny telefon czekało się niemal tak samo długo
jak na mieszkanie spółdzielcze. Szanse mieli tylko działacze
partyjni , dyrektorzy przedsiębiorstw , niektórzy urzędnicy i
oczywiście tzw. obrotni , którzy sobie załatwili ( czytaj : dali w
łapę komu trzeba) . Mąż dostał służbowo- prywatny jako
pracownik . Monterzy wyprowadzili „druty” , resztą zajął się
osobiście. Resztą czyli podłączeniem . Razem z linią i numerem
aparat telefoniczny otrzymywało się od operatora . Były nawet do
wyboru : kolor zielony lub czerwony , a kiedy parę lat później
pojawiły się z klawiaturą nawet cztery : czerwony z tarczą ,
czerwony z klawiaturą oraz zielony z tarczą i zielony z klawiaturą
. W grudniu 1982 jednak aparatów na stanie PPT i T(Poczta Polska
Telefon i Telegraf ) nie posiadała żadnych – nawet 1 sztuki. Od
czego jednak duch przedsiębiorczości . Mężuś aparat telefoniczny
złożył sobie z części, które w jego firmie przeznaczono do
kasacji. Aparat był szary z czarną ebonitową słuchawką i
obrotową tarczą . Zamiast dzwonka wmontował jakiś elektroniczny
„bzyczek” własnej produkcji , który w chwili gdy ktoś dzwonił
wydawał dźwięk nie do opisania . To było coś pośredniego między
ćwierkaniem , pianiem koguta , dzwonieniem kościelnej sygnaturki i
gwizdem pociągów jednocześnie. Aparat działał i przetrwał
długie lata , bo aż do początku lat 90-tych kiedy to zaczęły się
wycieczki handlowe na Zachód i przywieziony został nowy ,
elektroniczny z klawiaturą .
Z drugim synkiem do domu
wróciliśmy po trzech dniach. Czułam się wyjątkowo dobrze , nie
popękałam nawet przy porodzie a i mały był okazem zdrowia i
żywotności . Nie było potrzeby trzymać nas dłużej. Byłoby to
zresztą trudne jak powiedziała mi pani doktor pediatra , bo „ te
ostatnie , grudniowe , to już są takie wpadki , najgorzej tu było
w sierpniu, wrześniu i październiku , rodziły się na potęgę ,
jak ogłosili stan wojenny i wyłączali prąd , to ludzie dzieci
zaczęli robić , na drugi dzień musieliśmy wypisywać „ Tym
razem odebrał mnie mąż i moja matka .
W kraju stan wojenny
sobie trwał aczkolwiek złagodzono już większość rygorów ,
zachodziły rzeczy ważne , ale tu na naszej prowincji ludzie wciąż
skupiali się na zabieganiu o sprawy codzienne i proste. My również
zajęliśmy się tym co ważne dla nas . Historia działa się gdzieś
obok, w jakimś dalekim tle i nie wiele nas wtedy obchodziła. Nasz
powrót ze szpitala do domu wypadł jeszcze bardziej ponuro jak
poprzedni. Ka oczywiście się cieszył ale rodzice byli wściekli.
Złość dosłownie ich zżerała , szczególnie matkę .
Starszy synek na razie
nie bardzo rozumiał sytuację. Przynajmniej tak to wyglądało ale
jak się okazało myliliśmy się . I to było jedno z większych
moich odkryć pedagogiczno – rodzicielskich jakie mnie spotkały .
Kiedy przyszliśmy z małym do domu , najpierw się rozpłakał.
Tłumaczyliśmy mu ,że dzidzia jest jego , że jak trochę urośnie
to będzie się z nim bawił, a na razie dzidzia musi spać , żeby
urosła, ze trzeba się takim maleństwem mocno opiekować itd.
Okazało się ,że nasze tłumaczenia skutkują . Już po kilku
godzinach niepewnego zaglądania do koszyka ,zaczął znosić i
wkładać małemu do kosza robiącego tymczasowo za łóżeczko
swoje zabawki , a kiedy dzidzia zaczęła płakać przyniósł mu
swojego smoczka i próbował włożyć do buzi. Od razu nauczył się
też słowa dzidzia. Młodszy synek przez kilka tygodni spał w koszu
do prania przerobionym na łóżeczko , bo po prostu nie udało się
nam kupić . Smoczka nie znosił , wszelkie próby uspokojenia go tym
prostym i skutecznym sprzętem powodowały, ze darł się w niebo
głosy jeszcze bardziej. Sklepy wciąż jeszcze świeciły
pustakami. Rodzice prawie się do nas nie odzywali , a jeśli już
to tylko po to ,żeby wyładować swoją złość. Do wigilii było
już tylko kilka dni .Matka coś tam znosiła do domu .Ja nie brałam
udziału w tych przygotowaniach. Starałam się tylko w jako takim
spokoju zajmować dziećmi . Wigilia roku 1982 była najgorsza z
wszystkich jakie utkwiły mi w pamięci , choć żadna z moich
Wigilii z rodzicami nie przebiegła bezkonfliktowo .
Tego dnia Ka miał nockę.
W pracy musiał być o 17.30. Matka uparła się ,że nie zrobi
wieczerzy wcześniej niż o 19. Jasne było dlaczego , żeby Ka nie
mógł wziąć w niej udziału. Cóż ... Około 16.00 Ka zabrał
starszego synka i poszli do drugiej babci złożyć życzenia , ja
na razie jeszcze nie mogłam . Młodszy miał zaledwie 10 dni. .Matka
urządziła mi awanturę o to ,że pozwalam im wychodzić , w dodatku
z synkiem, ojciec też coś tam do nas miał , już nawet nie
pamiętam o co szło , tyle tego było. Wrócili kilka minut przed
wyjściem Ka do pracy. Było mi strasznie smutno i miałam
uzasadniony żal do rodziców, najchętniej nie siadałabym z nimi
do tej wieczerzy. Przełamałam się wprawdzie z nimi opłatkiem ale
złożenie życzeń ograniczyłam do zdawkowego „wesołych świąt”
, a po wieczerzy zaraz wyszłam z dziećmi do naszego pokoju. Nie
pamiętam czy były jakieś prezenty .
Wiedziałam już na pewno
,że kiedy w końcu będziemy u siebie , będzie zupełnie inaczej.
Znalezienie mieszkania stało się prawie moją obsesją . Chodziłam
, szukam , pytałam byle było cokolwiek , chociaż strych , chociaż
jakiś pokój... Bez skutku. Dopiero wiosną urząd miasta przysyła
nam komisję mieszkaniową i wciągnął na listę oczekujących.
Takich jak my, było na tej liście 460 . Wysyłaliśmy kolejne
wnioski , pisaliśmy pisma i dalej nic... A dzieci sobie rosły i się
wspaniale rozwijały jakby na przekór wszystkim naszym trudnościom.
Starszy synek w wieku 15 miesięcy potrafił mówić zdaniami i
używał tak trudnych zwrotów jak " powiem ci coś w tajemnicy"
, a młodszego już w 3 miesiącu życia musiałam szelkami do wózka
przypinać , bo nawet zawinięty w becik i koce skakał i się kręcił
tak mocno ,że groziło mu wypadnięcie a w wieku pięciu miesięcy
sam usiadł. Do dziś zresztą jest bardzo silny , choć nawet ani
razu nie był ćwiczyć na siłowni. Wiosną Ka wpadł na pomysł ,
żeby zapytać o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych , w
jego zakładzie pracy. Poszedł porozmawiać w tej sprawie do
dyrektora. Ubrał się na tę rozmowę w sportową marynarkę,
koszulę i krawat i od tej pory jest to jego codzienny ubiór do
pracy i na każdą niemal okazję, co jakiś czas później stało
się również pretekstem do awantury dla moich rodziców. W
marynarkach , nawet sportowych w tamtym czasie do pracy nikt nie
chodził – obowiązywały spodnie lub spódnica, koszula i sweter -
no, najwyżej dyrektorzy, a i to tylko wtedy , gdy mieli jakieś
ważne spotkania lub uroczystości więc w ich mniemaniu łamał
ustalony porządek zapewne. W każdym razie innego racjonalnego
uzasadnienia tej afery nie mogłam nigdy się doszukać. Coś
takiego jak własny styl nie mieściło się rodzince w głowach.
Dyrekcja obiecała Ka
porozmawiać w tej sprawie z "górą " bo sam , tu na
szczeblu wtedy podległego okręgowi urzędu decyzji podjąć nie
mógł. Sprawa pociągnie się długo . Pod koniec lata pojawiła
się oferta pracy z mieszkaniem w takim samym zakładzie jak Ka ,ale
około 150 km od naszego miasta tyle tylko ,że był to wiejski
obiekt. Pojechaliśmy obejrzeć. Jakoś udało mi się namówić
matkę ,żeby została z dziećmi. Wyprawa trwała cały dzień co
znów spowodowało kolejną aferę w domu zwłaszcza,że nie
powiedzieliśmy dokładnie dokąd i po co się wybieramy. Potencjalne
nowe miejsce pracy i zamieszkania mnie się podobało bardzo :
dookoła las , niewielka miejscowość , mieszkanie całkiem spore (
takie mi się wydawało 40m2) , 2pokoje, kuchnia , łazienka , jakieś
dodatkowe zabudowania gospodarcze i nawet ogródek. Na moment
błysnęła mi nadzieje na spełnienie marzenia . Ka może
zachwycony nie był, wolał nasze rodzinne miasto i bliskość
rodziny i znajomych, ale w naszej sytuacji wszystko było lepsze niż
wspólne zamieszkiwanie z moją rodzinką. Postanowiliśmy się tu
przenieść. Czekaliśmy cierpliwie około 2 miesięcy na odpowiedź
. W końcu Ka podzwonił sam. Okazało się ,że nie dostanie tej
posady , bo obecny dyrektor nie wyraził zgody na jego odejście.
Szansa na poprawienie sobie i dzieciom warunków egzystencji
przepadła, ku mojemu wielkiemu żalowi i rozczarowaniu . Wraz z
ofertą pracy i mieszkania przepadło moje wielkie życiowe marzenie:
powrót na wieś . Wtedy nie wiedziałam , że przepada definitywnie
i na zawsze, i później wiele razy jeszcze do tego marzenia wracałam
.
Ka ponowił więc prośbę
o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych. Sprawa znów
zginęła gdzieś w jakimś biurku decydenta a nasz prywatny,
rodzinny horror trwał. Bezpowrotnie traciliśmy wiele cennych
chwil , które powinny czynić nasze, młodych rodziców życie
bogatszym i sprawiać ,że wczesne dzieciństwo chłopców będzie
radosne i niezapomniane. Najgorsze było to ,że moi rodzice
podważali na każdym kroku nasz rodzicielski autorytet . Czego ja
lub Ka zabroniliśmy lub pozwoliliśmy , rodzice natychmiast
kwestionowali i robili dokładnie odwrotnie. Autorytet zresztą
podważali również sobie nawzajem. Nawet sympatią do dzieci się
podzielili . Jakoś w końcu zaakceptowali młodszego , szczególnie
polubił go dziadek ( tak podejrzewam ,że na przekór matce , bo jej
ulubieńcem był i jest do dziś dnia starszy) i rozpuszczali
maluchy niemożliwie a z nami bez końca wykłócali się o każdy
drobiazg. W tych warunkach przyjdzie nam przetrwać jeszcze ponad 2
lata, ale już w zimie sprawy przybrały lepszy dla nas obrót a
przynajmniej dawały jakąś nadzieję.
Teraz - Moja Droga - musisz trochę przyśpieszyć, bo się zaczyna robić ciekawie bardzo, a ja do cierpliwych raczej nie należę!!! ;)))
OdpowiedzUsuńI tu jest problem , bo dopiero teraz zacznie się dla mnie prawdziwa praca nad tymi wspominkami , zwłaszcza,że i parę starych tradycyjnych zeszytów z zapiskami znalazłam więc fragmenty z pewnością przytoczę i zacznie się dużo dziać.
OdpowiedzUsuń