Mniej więcej od 1975 roku zaczęły
się eksperymenty edukacyjne. Odgórny „prikaz” i nie było
dyskusji. Powstały tzw. zbiorcze szkoły gminne. Mówiło się ,że
docelowo powstanie szkoła 10-klasowa .na wzór naszego brata i
sojusznika ZSRR. Jedynkę , dwójkę i trójkę zasiliły klasy 5-8 z
okolicznych wsi. Dzieci dowożono autobusami , stworzono nowe klasy
miejsko - wiejskie . Mnie i moją przyjaciółkę z ławki B
przeniesiono na ostatni rok nauki do nowej , VIII d . Ryczałyśmy
obie jak nie przymierzając owce , ale nie pomogło , ani płacz ani
prośby naszych rodziców. Koniec końców i tak na dobre się
odwróciło, bo nawiązałyśmy kilka nowych, fajnych przyjaźni , a
naszym wychowawcą został uwielbiany przez wszystkich historyk , o
którym mówiliśmy w szkole i do dziś mówimy „nasz kochany pan
K” a polonistką, prawdziwa pasjonatka literatury, języka i
nauczania jako takiego , dzięki czemu j. Polski stał się
fascynującą podróżą wyobraźni.
Lata w podstawówce upływały mi w
miarę spokojnie. Szkołę wspominam dziś tak sobie , nie miałam
zbyt łatwego życia z koleżankami i kolegami , to za sprawą moich
rodziców .Mieli specyficzne podejście do wychowywania dziecka .
Żadnych traum ani koszmarów z powodu
życia w systemie socjalistycznym nie
mam . Nie cierpiałam biedy, nikogo z moich bliskich ani znajomych
nie spotkały żadne represje ,nie słyszałam nawet żeby kogoś na
24 godziny przymknięto za np. noszenie noża sprężynowego co było
zakazane albo wałęsanie się bez celu po nocy. Teoretycznie było
to możliwe i o ile pamiętam zdarzało się , ale dotyczyło to
raczej meneli spod budek z piwem. Socjalizm się budował sobie
,gdzieś tam na górach i wyżynach władz a życie nas młodych
ludzi biegło sobie. Uczono nas wprawdzie służyć Polsce Ludowej ,
ale jak się zastanowić ,to zasady jakoś mocno przypominały
dekalog: nie kradnij, nie oszukuj , nie kłam , nie rób krzywdy
innym , bądź uczciwy , pomagaj innym , szanuj drugiego człowieka
itd. Inna sprawa ,że szybko odkrywaliśmy różnice między teorią
i praktyką . Ja nawet bardzo szybko , bo już w wieku lat 8 , ale
jakoś na moją osobowość to nie wpłynęło . Podstawówkę
skończyłam , nawet nagrody w końcu mi dali i nawet do księgi pamiątkowej szkoły pozwolili się wpisać a
na ten zaszczyt w mojej szkole trzeba sobie było mocno zasłużyć.
Ta zasługa to tak z przymróżeniem oka. Po zmianach poziom ocen
zmienił się diametralnie. Trafiłyśmy z B.do tej najniższej.B
zawsze uczyła się nieco gorzej ode mnie ale i tak znacznie lepiej
niż zdecydowana większość naszych koleżanek i kolegów. Do klasy
dołączyła R z pobliskiej wsi , uczennica wzorowa i lepsza ode
mnie. Ja już wtedy miałam ściśle określone zainteresowania,
wiedziałam jak dalej pokieruję swoją edukacją i w związku z tym
uczyłam się tego co mnie interesowało, reszty na „byle zaliczyć”
. W sumie było nas w klasie uczących się na piątkach i czwórkach
może z pięcioro , w tym tylko R i ja miałyśmy same piątki. Nie
było kogo nagradzać, a kogoś było trzeba zgodnie z założeniami
systemu. I cóż więcej mogę powiedzieć ; z perspektywy dziecka
, to był nasz dzień codzienny , tak było i już . Nikogo zawiłości
i ciemne strony systemu specjalnie nie interesowały. Wiedzę o
systemie wchłanialiśmy jakoś tak mimochodem , na podstawie
obserwacji , rozmów zasłyszanych w domu ,czasem wyczytanej między
wierszami informacji z jakiejś książki czy bardziej odważnego
artykułu lub audycji ( choć przyznaję ,że tych były ilości
śladowe i jeśli się pojawiały to raczej w odpisach, podawane
jakoś po cichu , raczej w rodzinnym gronie ) . Na pytania zadawane,
moi rodzice nie odpowiadali – czasami zdarzało się odpowiedzieć
ojcu , ale raczej wybiórczo . Zwykle zbywali mnie poleceniem nie
zadawania głupich pytań , bo i tak nie zrozumiem. Ale to była
zwykła praktyka nie tylko w odniesieniu do systemu i sytuacji
politycznej, tylko taka ich specyficzna metoda wychowawcza. Tak mieli
i już , a ja rozumiałam , wbrew temu co wydawało się rodzicom .
Szybko nauczyłam się obserwować i wyciągać wnioski.
Peerelowski system szkolny
jaki by nie był i jak mocno by nie chciał wszystkich zrównać i
stłamsić, mimo wszystko uczył myślenia i rozwijał
intelektualnie. Jak wspomniałam sprawy wielkie działy się gdzieś
obok. Dla nas liczyła się szkoła i podwórko. Szkoła , bo nie
można było sobie jej odpuścić , a jeśli ktoś to zrobił to
lekko nie miał. Zasady były proste: nie uczysz się , powtarzasz
rok, narozrabiałeś obniżamy ci zachowanie – jeśli to nie
poskutkowało dostawało się wilczy bilet i szkołę kończyło nie
w mieście ale np. w pobliskiej wsi. Za karę. Podwórko, bo wiadomo
; tam czekała przygoda. I tyle. Kiedy jednak myślę o tamtych
czasach nie mogę się oprzeć przekonaniu,że w tym systemie był
jakiś plan i współdziałanie szkoły , rodziców, państwa i nawet
paradoksalnie , stojącego w opozycji politycznej kościoła. Szkoła
uczyła – nie tylko przedmiotów , nauczyciele -wtedy jeszcze
większość takich starej daty pasjonatów - wpajali nam oprócz
wiedzy ogólnej zasady dobrego wychowania , na stołówce pilnowano
byśmy prawidłowo trzymali sztućce, jedli z zamkniętymi ustami ,
mówili „dziękuję „ kiedy kucharki podawały nam talerze itd.
Nauczyciele i rodzice przypominali nam żebyśmy zanosili lekcje
chorym koleżankom i kolegom ucząc nas w ten sposób altruizmu.
Szkolny wyjazd do teatru lub na koncert ( ja mogę się poszczycić
bytnością wraz zresztą klasy w koncercie samego Zimermana – jak
widać liczył się poziom kultury serwowany młodym ludziom )to
okazja by zwrócić uwagę na właściwy ubiór, odpowiedni sposób
wręczenia wirtuozowi kwiatów czy zachowania się na widowni . A za
przewinienia, były kary. W zasadzie nie rozrabiałam , kiedyś
zbiłam doniczkę z kwiatem .Nie chciałam , ale wygłupialiśmy się
na przerwie i jakoś tak w ferworze zabawy wyszło. Kazano mi
posprzątać i przynieść nowego kwiatka. Jeśli ktoś pomalował
ławkę, miał załatwiony tydzień sprzątania klasy pod okiem
woźnego i sprzątaczki. I nie było od tych kar żadnego zmiłuj.
Obowiązywała prosta zasada : jest „zbrodnia” - jest i kara.
Ani uczniom ani rodzicom nie przyszło nawet do głowy żeby to
kwestionować.
W szkole działały kółka
przedmiotowe i nie tylko , bo było też modelarskie i fotograficzne
, sekcja szachowa i strzelecka , można było uprawiać sport i
śpiewać w chórze ( nie specjalnie się do tego młodzieży paliło
, bo nauczyciel muzyki miał wielkie ambicje i wysoko stawiał
chórzystom poprzeczkę ale jak już ktoś trafił do chóru to nie
było sposobu żeby się z niego wywinąć) . W szkole na etacie był
lekarz , pielęgniarka i dentystka . Były co roczne badania
kontrolne a jeśli ktoś był chory to zamiast iść do ośrodka
zdrowia mógł skorzystać z porady lekarskiej w szkole . Było i
planowe leczenie zębów . Jakoś szczególnie źle tego nie
wspominam . Pewnie ,że zabiegi stomatologiczne bolały , bo taki był
wówczas stan wiedzy medycznej , ale kłopotów z powodu
spapranej roboty nie miałam nigdy czego nie mogę powiedzieć o
przypadkach znanych mi obecnie – opłacanych z prywatnych kieszeni
oczywiście. Dla rodziców większej gromadki dzieci , a trzeba
pamiętać ,że rodzina wielodzietna zaczynała się wówczas od
pięciorga , było to duże ułatwienie .Nie musieli biegać do
lekarzy z każdym potomkiem z osobna , a szkoła miała pewność ,że
młodzież nie kombinuje, bo zwolnienie zanosiła wychowawcy
pielęgniarka. Na religię chodziliśmy do salki parafialnej przy kościele –
wierzący chodzili, niewierzący nie chodzili , nie było problemu z
zagospodarowaniem takiemu delikwentowi czasu , ani problemów z
tolerancją . Przeniesienie religii do szkół to był bardzo zły
pomysł. A nauki o dziwo brzmiały podobnie jak szkole: w; bądź
uczciwy , nie krzywdź , nie kłam, nie kradnij , pomagaj kolegom
itd. I wreszcie , coś co budzi dziś wielkie kontrowersje gdy tylko
padnie na ten temat choć słowo ale w początkach lat 70-tych w
moim mieście było normą : dzieci do lat 15 nie miały prawa
przebywać na dworze bez opieki dorosłych po godzinie 20 .00 . W
tamtych czasach nikt tego nie kwestionował. Większość z nas
respektowała ten nakaz i tyle. Wiadomo, że mieliśmy frajdę kiedy
udało się te godzinę przekroczyć , ale nie przyszło nam wtedy do
głowy biegać dalej niż po własnym podwórku, bo odprowadzenie do
domu przez milicjanta było nie do pomyślenia. Dla nas dzieci a dla
rodziców tym bardziej. No i rodzice też od nas wymagali ; godzina
powrotu do domu była święta .Trochę więcej wolno było uczniom
szkół średnich ale też nie dłużej niż do 22.00 . Przestępczość
wśród młodocianych prawie nie istniała.
Wczytuję się w Twoje wspomnienia i podziwiam bardzo. Podziwiam, że wszystko to opisujesz, że masz na to czas i zapał do tego. Jestem od Ciebie 6 lat starsza, ale praktycznie moje wspomnienia pokrywają się z Twoimi. Te szkolne - oczywiście. Chociaż te domowe poniekąd także... No i ogólne spostrzeżenia na temat socjalizmu, współwychowania dzieci przez szkołę, rodziców i kościół mamy zbieżne.
OdpowiedzUsuńBardzo Ci dziękuję za te wpisy! Pisz dalej - proszę i pozwól, że będę czytała z wypiekami na twarzy. Pozdrawiam serdecznie!