niedziela, 19 lutego 2012

Tak zwany" obowiązek szkolny" 4


 W szkole mieliśmy swoje przezwiska . Była Kaczka, Kurczok ( tak właśnie – KurczOk przez o ), Lis lub Lisica ( to ja ) , Mała , Pietrucha, Łysy Kociu, Koza Strzyga, Kaju, Termit, Słoniu , Kamylkok, Rozkoszne Bobo , Maciuś i Kmieciaki - to było dwóch chlopaków , ale że trzymali się razem przezwano ich od nazwiska jednego z nich , utrwaliło się to tak dalece, że często nawet nauczycielom zdarzało się ich pomylić i potem prostować :” nie ty – ten drugi”. Z początku wkurzałam się za nazywanie mnie Lisem lub Lisicą – uważałam ,że mam swoje imię i nazwisko, ale w końcu się przyzwyczaiłam jak każdy. Przezwiska przetrwały , a nie które powędrowały z nami do szkół średnich. Jak w każdej przyzwoitej szkole przezwiska mieli też nauczyciele. Z podstwówki kojarzy mi się tylko nauczyciel wychowania muzycznego i WF , którego nazwaliśmy „Palaj „ . Więcej pamiętam z LO, ale to w swoim czasie.
Nauczycieli mieliśmy wymagających , ale za razem byli świetnie przygotowani do pracy z dziećmi i zdecydowana większość nauczanie traktowała z pasją i wiarą w sukces. A ja w ogóle miałam szczęście do dobrych nauczycieli . Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam i czasami działa mi się krzywda kiedy stawiali mi wymagania i egzekwowali wiedzę. Nie mniej do dziś pamiętam lekce historii, na których nauczyciele urządzali konkursy na znajomość dat , przynosili na lekcję jakieś związane z historią przedmioty , np. chełmy wojskowe z czasów II wojny , albo odznaki z Powstania Wielkopolskiego . Lekcje polskiego , na których pani potrafiła postawić jednemu uczniowi w jednym dniu np. trzy piątki , dwie dwójki, czwórkę , wpisać pochwałę do dzienniczka i nawyzywać ,że np. nie słucha uważnie , ale też nawet tych oporniejszych na przyswajanie wiedzy zachęcić do pisania opowiadań i pamiętników , pochwalić własnoręcznie napisany wiersz i przekonać do przeczytania lektur , które wcale nie były wymagane. To,ze do dziś piszę ładnie , nie robię błędów , mam spory zasób słownictwa i potrafię się poprawnie wyrażać , nie podpierając się różnymi obcojęzycznymi , albo co gorsze wulgarnymi wstawkami zawdzięczam lekcjom j. Polskiego. Metoda była prosta : jak najwięcej czytać i pisać . Jeśli nie było innego zadania, albo trafiło się kilka minut wolnego czasu przepisywaliśmy fragmenty czytanek. Utrwalało się słownictwo, zasady ortografii i gramatyki i wyrabiał się charakter pisma. A trzeba pamiętać ,że gdy ja zaczynałam naukę , w powszechnym użyciu była stalówka z obsadką i kałamarz z atramentem. W starej szkole, w pawilonie ławki miały nawet w tym celu specjalnie wycięte pod kałamarz i pióro miejsca . W nowej już tego nie było i kazano nam używać piór wiecznych. Wiązał się z tym swojego rodzaju obowiązek ; należało pamiętać ,żeby wieczorem przed pójściem do szkoły pióro napełnić , bo brak atramentu to była uwaga w dzienniczku. O tym ,żeby zastąpić w takiej sytuacji pióro długopisem nie było mowy. Nie i już – uważano,ze pisanie długopisem psuje charakter pisma . Można było pisać ołówkiem w tzw. brudnopisie, który każdy uczeń był zobowiązany nosić i z niego korzystać. I chyba coś w tym jednak było. Do dziś wolę pisać piórem i choć w pracy używam długopisów , pióro mam i używam do pisania życzeń i listów. I piszę nim o wiele ładniej niż długopisem. Nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do klasy IV i zacznę się uczyć nowych przedmiotów : geografii i biologii – te nazwy brzmiały dla mnie o wiele ciekawiej i bardziej prestiżowo niż jakieś „wiadomości o przyrodzie” i zapowiadały ciekawą treść. Kiedy już ich się zaczęłam uczyć , w miarę upływu lat przestały być takie ciekawe i bynajmniej nie z powodu braku kompetencji nauczycieli . Z wiekiem ugruntowywały się moje zainteresowania w kierunku historii i literatury , muzyki klasycznej ,religii i filozofii (choć w temacie tych ostatnich nie za bardzo mogłam się wykazać w szkole ) a w związku z tym biologia i geografia schodziły z moich horyzontów na plan dalszy. Uczyłam się , bo odpuścić sobie nie można było żadnego z tych przedmiotów, zwłaszcza geografii , której uczyła starsza już pani , a właściwie panna , bo zgodnie z przedwojennym kanonem kształcenia kadry nauczycielskiej wybierała nie zawód a powołanie . A wobec tego musiała się poświęcić nauczaniu , nie obciążając się obowiązkami rodzinnymi. I wywiązywała się z powołania . I to jak! Zeszyt do geografii musiał być gotowy już na pierwszej lekcji. Na każdej stronie miał być narysowany podwójny margines dokładnie szerokości pięciu kratek czyli 2,5cm ( zeszyt 80 kartkowy) . Na każdej stronie data, numer lekcji , temat , podkreślony dwa razy. Kiedy omawialiśmy jakiś nowy kraj , obowiązkowo należało narysować lub wkleić mapkę i choć jeden wycinek z gazet lub pocztówkę mówiącą coś o tym miejscu. Kraj pokazać na mapie, wymienić stolicę , najważniejsze miasta, rzeki, góry lub morza do kraju przypisane , walutę, liczbę ludności , najważniejsze gałęzie przemysłu i rolnictwa , jeśli kraj słynął z zabytków , to i te należało znać. Egzekwowała tę wiedzę i wymagania co do zeszytu bezwzględnie , ale też kiedy widziała,że ktoś ma słabe stopnie , zapraszała takiego gościa do świetlicy po lekcjach i nie proszona pomagała mu odrabiać zadania. Kiedyś pamiętam, kazała nam na geografię przynieść talerzyk deserowy , nóż , widelec i dwie skibki suchego chleba i serwetkę. Okazało się, że podpatrzyła w stołówce, że wiele dzieci nie potrafi się prawidłowo zachować przy stole i postanowiła nas tego nauczyć. Chodziła po klasie, cierpliwie układała noże i widelce w rękach , pokazywała jak kroić i wkładać do ust jedzenie , upominała, by łokcie trzymać przy sobie , pokazywała jak rozłożyć na kolanach serwetkę i potem po zjedzeniu odłożyć ją na stół. Na lekcje przychodziła zawsze nienagannie ubrana w kostiumy z białymi bluzkami, zawsze starannie uczesana ,w delikatnym makijażu, zawsze wyczyszczonych butach ( nawet jak lało albo padał śnieg z deszczem) ; była chodzącym dobrym przykładem .Nawet głosu nie podnosiła, a mimo to w klasie nikt na jej lekcjach nie odważył się kręcić czy gadać o jakimś rozrabianiu nie wspominając.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz