środa, 8 lutego 2012

tak zwany obowiązek szkolny


  Tak zwany „obowiązek szkolny” zaczął się dla mnie 1 września 1968 roku – czasach intensywnego budowania realnego socjalizmu i propagandy sukcesu , roku wydarzeń marcowych i inwazji w Czechosłowacji.. Bo my w Polsce budowaliśmy socjalizm. Komunizmu u nas nie było – jak chcieliby dziś wierzyć niektórzy , za to budowa socjalizmu trwała w najlepsze. Jak wiadomo budowli owej nie udało się wznieść , runęła bowiem już na etapie budowy, aczkolwiek wtedy gdy zaczynałam edukację niemal wszyscy święcie wierzyli, że powstanie.
W szkołach obowiązywała rejonizacja więc trafiłam do „trójki”. W tym czasie budowano w moim mieście trzecią podstawówkę - „trójkę” właśnie. Ta stara mieściła się w pawilonie obok szacownej, „jedynki” . Uczyły się tam klasy 1-4 , starsze 5-8 w kilku wydzielonych pomieszczeniach w budynku 'jedynki”. „Dwójka” była na drugim końcu miasta owiana legendami o poziomie nauczania i strasznie wymagających nauczycielach. Nauka w tymczasowej „trójce” odbywała się na trzy zmiany ale tym, ani rodzice, ani dzieci się nie przejmowali i nikomu do głowy nie przyszło narzekać na warunki . Ja trafiłam do klasy Ic – czyli tej ostatniej w hierarchii pozycji rodziców. Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Nasza wychowawczyni miała na imię Florentyna i była przemiłą osobą i bardzo dobrą nauczycielką. Życie jej i jej rodziny niestety nie ułożyło się dobrze , ale to inna historia. Droga do szkoły i z powrotem prowadziła obok stadionu miejskiego, stacji benzynowej i przez teren straży pożarnej. Jaki to był plac zabaw !!! Te 10-15 minut , które powinna zająć wydłużało nam się czasem do 2-3 godzin. Wracaliśmy całymi paczkami , po kilkanaście osób w każdej, z bloków przy Konopnickiej, Armii Czerwonej i Marchlewskiego .Oczywiście sami , bo towarzystwo rodziców lub dziadków to był największy obciach świata – wstyd i poruta jak się wtedy mówiło. Po drodze staczaliśmy całe kampanie wojenne , zdobywaliśmy Dziki Zachód i nieznane lądy . W zimie zjeżdżaliśmy na tornistrach z dachu ziemianki , która służyła strażakom za magazyn paliwa , staczaliśmy bitwy na śnieżne kule i ślizgaliśmy się na wydeptanym i ubitym śniegu aż powstawały całe lodowe ścieżki.
W pawilonie szkolnym na samym początku wisiały portrety Gomółki i Cyrankiewicza, ale już na jesieni tego roku, kiedy dostarczono nam nowe tablice do pisania i odnowiono ściany , na której je zawieszano znikły bezpowrotnie. Zostało tylko Godło. W nowej szkole już ich nie było. Na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego i pójście pierwszy raz do szkoły matka wyszykowała mi plisowaną granatową spódniczkę, białą bluzkę non- iron ( prawdziwy hit PRL-u, obok prochowca z ortalionu i radia tranzystorowego„Koliber” ) i białe rajstopy , zawiązała czarną aksamitkę pod szyją i oczywiście czapkę na głowę – „bo przecież będę chora , już przecież źle wyglądam – mimo ,że tego dnia świeciło słońce. I poszliśmy . Przydzielono mnie do klasy c , wraz z 40-stką innych dzieciaków. Posadzono w drugiej ławce z koleżanką z sąsiedniego bloku. B miała ośmioro rodzeństwa i ojca – agenta SB , który jednak – jak opowiadał mi ojciec i słyszałam w przyciszonych rozmowach sąsiadów ) nigdy nikomu krzywdy nie zrobił , a zmuszony do współpracy , zaraz po podpisaniu „cyrografu” rozpowiedział o tym po całym mieście i okolicy, a wieczorem ostentacyjnie z całą rodziną poszedł do kościoła i chodził tak codziennie sam lub z żoną i dziećmi przez wiele lat. Jakoś represje go za to nie spotkały. Następnego dnia ubrano mnie w czarny , szyty na miarę fartuch z satyny, z białym koronkowym kołnierzykiem i tarczą na rękawie, na plecy dostałam tornister z dermy i odprowadzono mnie do szkoły pierwszy i ostatni raz. Potem radziłam sobie sama. Mój dzień wyglądał tak: budziłam się o 4.25, zwykle coś czytałam albo wymyślałam niestworzone historie, które z czasem zaczęłam przelewać na papier, o 6.30 kiedy tato wychodził do pracy przynosił mi kubek mleka ( przynosił mi rano to mleko jeszcze kiedy chodziłam do L.O.), śniadanie czekało w kuchni na stole , również to przeznaczone do szkoły- , zwykłe poranne czynności , odrabianie lekcji – bo chodziłam na trzecią zmianę i wracałam około 19.00. o 13.15 wymarsz do szkoły. Po drodze zostawiałam klucze u sąsiadki z drugiego piętra i wstępowałam po koleżankę, często razem wstępowałyśmy po inne koleżanki i całą paką szliśmy do szkoły . Lekcje zaczynały się o 13.35. I tak przez 6 dni w tygodniu , bo wtedy jeszcze do szkół i pracy chodziło się w soboty. Uczyłam się dobrze, jak już wspominałam ale na koniec roku nagrody książkowej nie dostałam . Za rok już wiedziałam dlaczego : moi rodzice nie mieli odpowiedniej pozycji – ojciec nie był wojskowym ani policjantem , ani też nie piastował żadnego intratnego stanowiska , nie należeli do PZPR , nie byli też „badylarzami” , którzy wtedy ,choć element podejrzany to jednak bogatszy niż prosta klasa robotnicza – cieszyli się uznaniem . Matka również nie była nikim znaczącym , bo przecież referent w zakładach odzieżowych to żadne stanowisko. Pojęłam to wszystko jakiś rok później , kiedy lepiej poznałam kolegów i koleżanki. Specjalnie mi to nie przeszkadzało , choć pominięcie w nagrodach na swój sposób bolało, zwłaszcza, że rodzice też nie doceniali moich wysiłków . Liczyły się pełne 5, piątka z minusem to już był powód do pytania czemu nie 5 , a do 4 wolałam się nie przyznawać , bo kończyło się ciężką rodzinną awanturą , a konkretnie to dłuższym kazaniem i zakazem wychodzenia na podwórko w wykonaniu ojca i karczemnymi wyzwiskami matki. Na jesieni następnego roku oddano do użytku nową „Trójkę”. Z wielką pompą, przemówieniami i przecinaniem wstęg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz