Tak zwany „obowiązek szkolny”
zaczął się dla mnie 1 września 1968 roku – czasach intensywnego
budowania realnego socjalizmu i propagandy sukcesu , roku wydarzeń
marcowych i inwazji w Czechosłowacji.. Bo my w Polsce budowaliśmy
socjalizm. Komunizmu u nas nie było – jak chcieliby dziś wierzyć
niektórzy , za to budowa socjalizmu trwała w najlepsze. Jak wiadomo
budowli owej nie udało się wznieść , runęła bowiem już na
etapie budowy, aczkolwiek wtedy gdy zaczynałam edukację niemal
wszyscy święcie wierzyli, że powstanie.
W szkołach obowiązywała rejonizacja
więc trafiłam do „trójki”. W tym czasie budowano w moim
mieście trzecią podstawówkę - „trójkę” właśnie. Ta stara
mieściła się w pawilonie obok szacownej, „jedynki” . Uczyły
się tam klasy 1-4 , starsze 5-8 w kilku wydzielonych pomieszczeniach
w budynku 'jedynki”. „Dwójka” była na drugim końcu miasta
owiana legendami o poziomie nauczania i strasznie wymagających
nauczycielach. Nauka w tymczasowej „trójce” odbywała się na
trzy zmiany ale tym, ani rodzice, ani dzieci się nie przejmowali i
nikomu do głowy nie przyszło narzekać na warunki . Ja trafiłam do
klasy Ic – czyli tej ostatniej w hierarchii pozycji rodziców.
Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Nasza wychowawczyni
miała na imię Florentyna i była przemiłą osobą i bardzo dobrą
nauczycielką. Życie jej i jej rodziny niestety nie ułożyło się
dobrze , ale to inna historia. Droga do szkoły i z powrotem
prowadziła obok stadionu miejskiego, stacji benzynowej i przez
teren straży pożarnej. Jaki to był plac zabaw !!! Te 10-15 minut ,
które powinna zająć wydłużało nam się czasem do 2-3 godzin.
Wracaliśmy całymi paczkami , po kilkanaście osób w każdej, z
bloków przy Konopnickiej, Armii Czerwonej i Marchlewskiego
.Oczywiście sami , bo towarzystwo rodziców lub dziadków to był
największy obciach świata – wstyd i poruta jak się wtedy mówiło.
Po drodze staczaliśmy całe kampanie wojenne , zdobywaliśmy Dziki
Zachód i nieznane lądy . W zimie zjeżdżaliśmy na tornistrach z
dachu ziemianki , która służyła strażakom za magazyn paliwa ,
staczaliśmy bitwy na śnieżne kule i ślizgaliśmy się na
wydeptanym i ubitym śniegu aż powstawały całe lodowe ścieżki.
W pawilonie szkolnym na samym początku
wisiały portrety Gomółki i Cyrankiewicza, ale już na jesieni tego
roku, kiedy dostarczono nam nowe tablice do pisania i odnowiono
ściany , na której je zawieszano znikły bezpowrotnie. Zostało
tylko Godło. W nowej szkole już ich nie było. Na uroczyste
rozpoczęcie roku szkolnego i pójście pierwszy raz do szkoły matka
wyszykowała mi plisowaną granatową spódniczkę, białą bluzkę
non- iron ( prawdziwy hit PRL-u, obok prochowca z ortalionu i radia
tranzystorowego„Koliber” ) i białe rajstopy , zawiązała czarną
aksamitkę pod szyją i oczywiście czapkę na głowę – „bo
przecież będę chora , już przecież źle wyglądam – mimo ,że
tego dnia świeciło słońce. I poszliśmy . Przydzielono mnie do
klasy c , wraz z 40-stką innych dzieciaków. Posadzono w drugiej
ławce z koleżanką z sąsiedniego bloku. B miała ośmioro
rodzeństwa i ojca – agenta SB , który jednak – jak opowiadał
mi ojciec i słyszałam w przyciszonych rozmowach sąsiadów ) nigdy
nikomu krzywdy nie zrobił , a zmuszony do współpracy , zaraz po
podpisaniu „cyrografu” rozpowiedział o tym po całym mieście i
okolicy, a wieczorem ostentacyjnie z całą rodziną poszedł do
kościoła i chodził tak codziennie sam lub z żoną i dziećmi
przez wiele lat. Jakoś represje go za to nie spotkały. Następnego
dnia ubrano mnie w czarny , szyty na miarę fartuch z satyny, z
białym koronkowym kołnierzykiem i tarczą na rękawie, na plecy
dostałam tornister z dermy i odprowadzono mnie do szkoły pierwszy i
ostatni raz. Potem radziłam sobie sama. Mój dzień wyglądał tak:
budziłam się o 4.25, zwykle coś czytałam albo wymyślałam
niestworzone historie, które z czasem zaczęłam przelewać na
papier, o 6.30 kiedy tato wychodził do pracy przynosił mi kubek
mleka ( przynosił mi rano to mleko jeszcze kiedy chodziłam do
L.O.), śniadanie czekało w kuchni na stole , również to
przeznaczone do szkoły- , zwykłe poranne czynności , odrabianie
lekcji – bo chodziłam na trzecią zmianę i wracałam około
19.00. o 13.15 wymarsz do szkoły. Po drodze zostawiałam klucze u
sąsiadki z drugiego piętra i wstępowałam po koleżankę, często razem wstępowałyśmy po inne koleżanki i całą paką szliśmy do szkoły . Lekcje zaczynały się o 13.35. I tak
przez 6 dni w tygodniu , bo wtedy jeszcze do szkół i pracy chodziło
się w soboty. Uczyłam się dobrze, jak już wspominałam ale na
koniec roku nagrody książkowej nie dostałam . Za rok już
wiedziałam dlaczego : moi rodzice nie mieli odpowiedniej pozycji –
ojciec nie był wojskowym ani policjantem , ani też nie piastował
żadnego intratnego stanowiska , nie należeli do PZPR , nie byli też
„badylarzami” , którzy wtedy ,choć element podejrzany to jednak
bogatszy niż prosta klasa robotnicza – cieszyli się uznaniem .
Matka również nie była nikim znaczącym , bo przecież referent w
zakładach odzieżowych to żadne stanowisko. Pojęłam to wszystko
jakiś rok później , kiedy lepiej poznałam kolegów i koleżanki.
Specjalnie mi to nie przeszkadzało , choć pominięcie w nagrodach
na swój sposób bolało, zwłaszcza, że rodzice też nie doceniali
moich wysiłków . Liczyły się pełne 5, piątka z minusem to już
był powód do pytania czemu nie 5 , a do 4 wolałam się nie
przyznawać , bo kończyło się ciężką rodzinną awanturą , a
konkretnie to dłuższym kazaniem i zakazem wychodzenia na podwórko
w wykonaniu ojca i karczemnymi wyzwiskami matki. Na jesieni
następnego roku oddano do użytku nową „Trójkę”. Z wielką
pompą, przemówieniami i przecinaniem wstęg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz