Ka zapisał się na kurs
prawa jazdy, chociaż nie mieliśmy samochodu. Uważał jak
najbardziej słusznie zresztą ,że może mu się to kiedyś przydać
i że za jakiś czas kupimy sobie jakieś auto .Za jakiś czas , to
nie znaczy ,że będzie na niego zarabiał 30 lat jak mój ojciec ,
zaznaczył. Gdy mowa o aucie , to w granicach mojej wyobraźni
mieścił się maluch , ewentualnie trabant ; duży Fiat , Wardburg
czy Łada wydawały mi się luksusem , na który na pewno nie będzie
nas stać , a już fiat klasy Mirafiori czy Mercedes , moją
wyobraźnię przerastały . Kursy prawa jazdy i egzaminy odbywały
się wtedy na miejscu więc problemów ze zdawaniem nie miał Ka i
nie było takich co mieli . Dopiero parę lat później wprowadzą
inne przepisy i mój egzamin to już będzie zupełnie inna bajka o
czym napiszę we właściwym czasie. Jak wspominałam Ka był jest
pasjonatem elektroniki. Wiedzieli o tym dobrze również jego
współpracownicy i dyrekcja. Któregoś dnia, późną jesienią, po
godzinach pracy odwiedził nas w mieszkaniu sam dyrektor Ka. Miał
dla niego propozycje; do wykonania dla jego kuzyna – badylarza
było urządzenie do sterowania pracą szklarni. Kuzyn- badylarz
widział takie na Zachodzie i bardzo by chciał wprowadzić takie
rozwiązanie w swoich szklarniach . Duże wyzwanie, bo trzeba to
zaprojektować i wykonać tylko na podstawie opisu sposobu
funkcjonowania. Ka postanowił spróbować i przynajmniej sprawdzić
z czym ma do czynienia .Umówili się na wieczór i pojechali
wspólnie zapoznać się z tym zadaniem. Ka podjął się wykonania
tego urządzenia. Projekt powstał w kilka wieczorów . Z samym
wykonaniem było już gorzej. Brak potrzebnych elektronicznych
podzespołów. Skompletowanie ich zajmie kilka miesięcy, ale
zleceniodawcy się nie śpieszyło , rozumiał sytuacje. Tegoroczne
święta po raz pierwszy mieliśmy spędzić w miłej i spokojnej
atmosferze. Już pod koniec listopada zapowiedzieliśmy ,że tę
wigilię spędzamy sami u siebie. Rodzinę zaprosiliśmy na
świąteczny obiad i kawę po wieczerzy. Byłam bardzo zadowolona z
tej sytuacji. Zanim jednak zasiedliśmy do Wigilii teściowa
przyniosła mi dobrą informację . Właściwie dobrą i nie dobrą.
Miałam szansę podjęcia pracy w naszym mieście. Jedyny warunek ,że
od 1 stycznia następnego roku. Musiałabym rezygnować z reszty
urlopu wychowawczego. Po przedyskutowaniu sytuacji z Ka postanowiłam
przyjąć tę pracę. W ciągu kilku dni załatwiłam wszystkie
formalności: rozwiązanie umowy w poprzednim zakładzie ,poszukałam
miejsca w przedszkolach dla dzieci i podpisałam umowę w naszym
miejscowym zozie. Niestety do września nie było szans ,żeby dzieci
przyjęto do przedszkola. Zatrudniliśmy więc opiekunkę, której
płaciliśmy prawie tyle ile zarabiałam , ale nie prędko może mi
się trafić taka okazja z pracą więc uznałam ,ze jakoś
przeżyjemy.
Najwcześniejsze ze wspomnień giną powoli w mrokach upływającego czasu. Raz po raz wyłaniają się jeszcze z pamięci pojedyńcze obrazki i sceny jak czarno – białe zdjęcia sprzed lat .Ożyje czasem jakaś dawno przekazana opowieść , jakaś ledwie uchwytna pamięć zapachów i smaków – a może już tylko snów ... Odnajdą się w zakamarkach szuflad ,na co dzień zapomniane pamiątki rodzinne. Bajkowy świat młodości zatraca się z wolna w zgiełku codziennych spraw i zdarzeń .
czwartek, 29 listopada 2012
wtorek, 27 listopada 2012
Na swoim
Miejsce zamieszkania na
terenie zakładu pracy , chociaż małe okazało się nie takie złe.
Ka dostał dawny szyb od windy do przechowywania narzędzi ,który
przy okazji wykorzystywaliśmy jako piwnicę, dzieci miały świetny
i bezpieczny - bo po 15.00 zamykany plac zabaw , a ja nawet 12m2
ogródka , który mieścił się za boksem do opału - dotąd
pracownicy sadzili tam sobie pomidory. Kiedy się wprowadziliśmy,
odstąpili nam ten kawałek ziemi. Plac zabaw synowie wspominają do
dziś.
Z początku głupio się
czułam mieszkając w takim miejscu , wydawało mi się,że nasza
obecność tam może wszystkim przeszkadzać ale po kilku tygodniach
przywykłam.
Nowe mieszkanie miało to
do siebie ,że było często odwiedzane. Drzwi się u nas nie
zamykały : znajomi , teściowa, ciotki , kuzynki itd. Zaraz po
wprowadzeniu się założyłam coś w rodzaju księgi pamiątkowej.
Zapisywałam w niej wszystkie ważne dla nas zdarzenia i rocznice ,
wklejałam zdjęcia i pamiątki związane z wydarzeniami, pierwsze
rysunki dzieci , pocztówki i bilety z miejsc , które zwiedzaliśmy
, notatki z wyjazdów, itd. Księgę prowadziłam długo, bo do roku
1998 .Właściwie nie wiem dlaczego zaprzestałam, po części z
braku czasu . Do księgi wpisywali się też goście. Tkwiła we
mnie jakaś żyłka historyka - pisarza, bo przecież to też kawałek
historii . A małe jej, pojedyncze fragmenty składają się przecież
na tę wielką . Tak poza tym ,że często bywali u nas goście ,
żyliśmy spokojnie. Ka pracował nadal w dyżurach, ja opiekowałam
się dziećmi , gotowałam i dbałam o mieszkanie , dzieci się
bawiły się i uczyły . Wieczorami na zmianę czytaliśmy im różne
książki. Najbardziej lubili wyprawy Tomka Wilmowskiego. Zaczęłam
żałować ,że zniszczyłam swoją własną książkę dla dzieci ,
którą napisałam w szkole . Mogłabym im ją teraz czytać.
Spaliłam wszystkie moje opowiadania , raplutaż i tę książeczkę,
po tym jak matka zaczęła zaglądać do naszych szaf, a potem
opowiadać znajomym czego to ja nie napisałam. To bylo krótko po
urodzeniu się naszego pierwszego synka. Szkoda ,że nie zapanowałam
wtedy nad emocjami i tak zareagowałam. Wiedliśmy spokojną
egzystencję , nazywaną przez propagandę „małą stabilizacją”
. „Telewizor,meble … To standardu brakowało nam tylko małego
fiata . Na auta jednak , jakie by ono nie było pracowało się
kilkanaście , a czasem i kilkadziesiąt lat .
Któregoś jesiennego dnia
przy okazji robienia zakupów trafiłam na dostawę pralek
automatycznych . Stały w sklepie aż dwie –radzieckie „wiatki”
z kartką ,że zakup tylko na kredyt dla młodych małżeństw.
Weszłam , spytałam grzecznie czy mogę kupić i wyjęłam
książeczkę MM. Nie mogę , bo muszę mieć przynajmniej dwoje
dzieci. Pani ekspedientka nawet nie spytała czy mam, od razu mówi
–„nie” i nie wierzy, kiedy odpowiadam że mam .Żąda
pokazania dowodu osobistego. Oglądała zapis długi i wnikliwie (
nie wiem , może myślała,że sfałszowałam wpis, albo posługuję
się nie swoim dowodem ?) i zła na mnie - nie wiadomo czemu ,
sprzedała mi w końcu tę te pralkę. Braki w zaopatrzeniu w pewnym
momencie były tak wielkie,ze nawet towar , który można było kupić
na kredyty dla młodych małżeństw limitowano . Kiedy już zaczęło
się towaru pojawiać więcej nikt nie wpadł na pomysł,żeby to
ograniczenie cofnąć , stąd wymóg posiadania dwojga dzieci .
Znów musieliśmy
kombinować żeby pralkę przewieźć do nas i i zataszczyć na
górę , co nie było takie proste bo wiatki swoje ważyły . Wózek
dziecięcy w tym przypadku odpadał . Wróciłam do domu dumna z
siebie,że udało mi się takiego zakupu dokonać. Jak zwykle
pomogły układy ojca , załatwił nam
jakiegoś służbowego
żuka do przewiezienia pralki. Firmy transportowe , taksówki
bagażowe i firmy obsługujące przeprowadzki miały dopiero powstać
. Póki co , trzeba było sobie radzić we własnym zakresie.
Mieliśmy więc już mocno
ułatwione życie . Koniec prania w rękach. Mniej - więcej w tym
samym czasie odkupiliśmy od znajomych chłodziarkę na freon. Miała
już jakieś 15 lat , ale
działała a jak przestawała działać , co zdarzało się raz na
kilka miesięcy odwracaliśmy ją do góry nogami i znów działa.
Mebli nadal nie mieliśmy , zastawy stołowej i innych kuchennych
drobiazgów na razie wystarczało. Reszty zamierzaliśmy się
dorobić – nie spieszyło nam się , uznaliśmy ,że na wszystko
przyjdzie czas.
sobota, 24 listopada 2012
Remonty i nie tylko
Wiele wysiłku kosztowało
mnie pozwalanie dzieciom na bliski kontakt moimi rodzicami. Nie
mogliśmy nie pozwolić, raz dlatego,że przecież wciąż jeszcze
mieszkaliśmy pod jednym dachem , a dwa jak wytłumaczyć sytuację 2
i 3- latkom? Mało prawdopodobne żeby zrozumiały o co chodzi. My
sami za bardzo nie rozumieliśmy. Najchętniej jednak bym im
zabroniła kontaktowania się z dziadkami . No , ale była jeszcze
jedna kwestia, bardzo prozaiczna. Dzieci w tym wieku potrafią
zmęczyć . My rodzice też czasem potrzebowaliśmy odetchnąć więc
opieka dziadków była przydatna i perfidnie z tego korzystałam.
Chcieli się czasem nimi zająć , to się zajmowali , proszę
bardzo. Ojciec kupił w tym czasie swój pierwszy samochód :
jaskrawo - turkusowego trabanta. Matka się wkurzała , wyzywała go
za ten zakup , ale w końcu nie miała wyjścia i zaakceptowała , a
potem całkiem często z tego dobrodziejstwa korzystała. Zabierali
więc dzieci na różne wycieczki. Małym jednak najbardziej pasowało
oglądanie przejeżdżających pociągów. Jeździli więc prawie co
dziennie około 17.00 na przejazd kolejowy oglądać ciuchcie, aż
któregoś dnia spisała ojca Straż Ochrony Kolei , bo w tamtym
czasie kolej była obiektem o charakterze strategicznym i
paramilitanym . Na razie postanowiliśmy nie mówić nic rodzicom ,że
dostaliśmy mieszkanie. Nasz dobytek powoli przy każdym spacerze
wywoziliśmy do nowego mieszkania pakując w różne torby zakupowe
. Niestety sprawa musiała się wydać , bo potrzebowaliśmy narzędzi
,żeby zagospodarować te nasze 32m i trzeba je było pożyczyć od
ojca. O własnych na razie mogliśmy pomarzyć , a wypożyczalnie
istniały w filmach zza żelaznej bramy . Owszem pożyczył nam ;
ręczną wiertarkę , piłki , mniejsze i większe śrubokręty i
kilka innych przydatnych akcesoriów. Najpierw jednak stracił mowę
z wrażenia. Matka oczywiście zareagowała wyzwiskami pod naszym
adresem. Już się tym nie przejmowałam. Remont ruszył teraz pełną
parą, jeśli w ogóle można o jakiejś "parze " mówić w
tym przypadku. Załatwiliśmy sobie a ż ! dwie płyty wiórowe i
kilka bukowych kantówek. Z tego zbudowaliśmy ściankę działową ,
która z kawałka pomieszczenia przeznaczonego na kuchnię wydzieliła
pokoik dla dzieci. Zmieściła się w nim tylko kanapa do spania ,
maleńka półka na zabawki, druga wisząca na książki i pawlacz na
ich ubranka. Po wannę i zlewozmywak do kuchni Ka jechał do jakiejś
oddalonej od miasta wsi , bo jego kolega z pracy widział w drodze
do pracy , w wiejskim sklepie. Umywalka do łazienki została po
pokoju gościnnym , byle jaka ale była. Z pozostałych płyt
wiórowych zrobiliśmy zabudowę w przedpokoju. Powstało coś w
rodzaju niedużej trzydrzwiowej szafy połączonej z pawlaczem.
Niestety płyt było za mało . Drzwiczki od pawlaczy wyszły za
krótkie. Do sufitu brakowało 15cm. Postanowiliśmy na razie
zostawić taki lufcik a zabudować to do końca jak uda nam się
dokupić płyt. Jakieś ścinki płyt załatwił nam jeszcze ojciec ,
ale te przeznaczyliśmy na zbudowanie pawlacza nad wejściem do
kuchni. Niedokończona zabudowa korytarza została i przetrwała całe
11 lat , do kolejnej wyprowadzki. .Potwierdziła się zasada ,że
najlepsze są prowizorki. Zagospodarowaliśmy każdy możliwy
zakamarek tego niewielkiego mieszkanka . Półki i pawlacze niestety
nie wystarczyły ,żeby zamieszkać. Potrzeba szafek , stołu ,
miejsca do spania itd. Piec elektryczny również "kupił"
nam ojciec; za pół litra . Zobaczył go u kumpla ślusarza .
Interes był wybitnie korzystny, bo razem to pół litra wypili , a
potem kolega ślusarz doleciał po drugą połówkę . Piec był
popsuty i pamiętał chyba II wojnę światową , ale ojciec go
naprawił . Bardzo nam się przydał , bo tego towaru w sklepach
jeszcze nie było, miał się pojawić dopiero za kilkanaście
miesięcy .Piec też przetrwał i posłużył nam ładnych kilka lat
zanim kupiliśmy sobie nowy. A jak wspaniale piekł się w nim chleb!
Szafkę pod zlewozmywak i drugą z szufladkami kupiliśmy w wiejskim
domu towarowym , w okolicy. Przywieźli je koledzy męża służbowym
samochodem. Składany stół kuchenny i taborety udało nam się
wypatrzyć w sklepie miejscowym GS. Do mieszkania stół przyjechał
spacerówką , taborety przynieśliśmy w rękach. Kiedy w końcu
do matki dotarło ,że naprawdę idziemy na swoje ,zaczęła i ona
na swój sposób pomagać i też nam coś nie coś załatwiać :
przyniosła materiał na zasłony ( brzydki , brązowy stilon , ale
nic innego nadającego się na zasłony nie było nigdzie ) i
wykładziny do pokoiku chłopaków i naszego też brązowe . Łaskawie
pozwoliła mi zabrać ławę i dwie brzydkie , obite brązowym skajem
pufy. W sumie wszystko to razem do siebie pasowało , ale brązowego
koloru w wystroju wnętrz , po kilku latach spędzonych wśród tych
brązów mam dosyć do dziś . A to nie wszystkie brązy jakie
mieliśmy w domu , bo i zastawa była z brązowych porcelitów ,
potem arcoroku , kiedy się pojawił. Ciągle jeszcze niewiele
towaru było w sklepach i naprawdę trzeba szczęścia żeby coś
kupić, choć powoli , powoli przybywało. Idąc do naszego
mieszkania robić remont i je urządzać zabieraliśmy ze sobą
dzieci i kilkanaście samochodzików . Z taboretów i deski robiliśmy
im tor samochodowy , żeby mieli zajęcie , ale ich interesowały
młotki , kombinerki i inne narzędzia. Plątali się pod nogami i
przeszkadzali , ale koniecznie chcieli pomagać. Co było robić ,
pozwoliliśmy i faktycznie już po dwóch dniach rozróżniali
bezbłędnie wszystkie narzędzia i nam je podawali. Niby nic , ale
zeskakiwać za każdym razem z drabiny lub taboretu nie było trzeba
– oszczędność czasu duża.
Któregoś dnia , w czasie
spaceru trafiłam w sklepie na dostawę materiałów. Między innymi
świetną bawełnę, nadającą się na dekoracje do dziecinnego
pokoju. W śliczne kolorowe ciuchcie. Wydałam ostatnie pieniądze ,
chociaż do wypłaty było jeszcze kilka dni i kupiłam aż 5m.
Uszyłam potem zasłonki , poduszki i powłoczki na kołdry, te
ostatnie tylko jednostronne . Spód zrobiłam z prześcieradła, ale
i tak chłopcy mieli niesamowitą frajdę , bo obaj wszelkie
ciuchcie kochali .A co dopiero cały pokoik w ciuchciach!
Dwuosobową kanapkę dla nich dostałam od ciotki , lekko już
nadwyrężoną , ale trochę im jeszcze posłużyła. Ojciec jechał
w podróż służbową do Bydgoszczy jak często bywało, bo ich
firma współpracowała z bydgoskimi . Po drodze zauważył w jakimś
sklepie stojące narożniki . Po przyjeździe spytał czy nie
chcielibyśmy sobie kupić na nowe mieszkanie, bo jeśli tak to mamy
tam zaraz jechać. Pewnie ,że chcieliśmy , moja panieńska kanapa
była ciasna , twarda i krzywa. Spało się na tym bardzo
niewygodnie. Taki zakup 60km od miejsca zamieszkania, w tamtym czasie
był nie lada przedsięwzięciem logistycznym. Ojciec jednak
załatwił ( bo nadal wszystko się załatwiało ) nam zgodę na
przywiezienie narożnikowej kanapy służbowym żukiem , w drodze
powrotnej z dostawy towaru. Pojechaliśmy wcześnie rano aż do Żnina
bo tam były te narożniki ,zapłaciliśmy i czekaliśmy do
popołudnia na transport. Mieliśmy szczęście , bo akurat tego dnia
przywieźli wiszące szafki kuchenne , zwykle pokryte białym
laminatem. Kupiliśmy przy okazji dwie szerokie i jedną wąską.
Maluchy były z nami. Nudzili się strasznie ale dzielnie czekali na
załadunek, ciekawi tego co się będzie działo..Dopiero po
załadowaniu tego wszystkiego na żuka poszliśmy do autobusu. Na
zakup narożnika i szafek poszła nam więcej niż połowa wypłaty.
Pod wieczór zostawiliśmy dzieci z dziadkami i udaliśmy się
wnieść nasze meble do mieszkania. Pomogli koledzy z pracy męża
.Narożnik jak wszystko w tym czasie był brzydki , zrobiony byle
jak przez więźniów z zakładu karnego w Potulicach i o zgrozo też
brązowy , a dokładnie w brązowo- kremową kratkę. Potem po
złożeniu okazało się ,że nie pasują dobrze wszystkie części
i na złożeniu , dokładnie pod plecami mamy paro centymetrową
dziurę. Skoro już mieliśmy nową kanapę , pierwszą , własną
kanapę - to trzeba ją od razu wypróbować. Wypróbowaliśmy ,
nawet dwa razy . Dalszy ciąg remontu mógł do następnego dnia
poczekać i poczekał . Ściany pomalowaliśmy farbą kredową w
kolorze piaskowym , bo tylko taka była w sklepach oprócz białej z
odcieniem błonej szarości. Kilka dni później zaczęliśmy
przeprowadzkę. Była już pełnia lata. Do przewozu dobytku
posłużyliśmy się wózkami naszych pociech. Nie pamiętam jak
przewieźliśmy ławę , ale z rzeczy , które zabieraliśmy z domu
rodziców ława była największa. Pewnie też jechała na wózku
dziecięcym. Łóżeczka zostały sprzedane .Maluchy spały odtąd
na kanapie, jednej , wspólnej. Mieliśmy więc na początek :
kuchnię złożoną z różniących się kolorem okładzin szafek-
górne białe, dolne w buro-beżowo-białą pepitkę , przedpokój
zabudowany surową płytą wiórową , pomalowaną tylko jedną
warstwą lakieru , bo tylko jedną puszkę udało nam się kupić,
łazienkę złożoną tylko z wanny i umywalki -lustro i resztę
kupimy dopiero za parę tygodni i pokój wyposażony w kanapę , dwie
skrzynie , które w poprzednim mieszkaniu służyły do siedzenia i
jako pojemniki do zabawek, ławę w stylu „wczesny Gierek”, 2
pufy obite skajem do siedzenia i telewizor stojący na skrzyni do
butów ( domowej roboty) . Ława „wczesny Gierek” do dziś nam
służy , Ka zdążył ją pokochać i za nic rozstać się z nią
nie chcę , ja kombinuję jak popsuć ,żeby wreszcie kupić nową .
Resztę wystroju uzupełnia sterta książek . Pokój był mały i
nieustawny, z wnęką 1,20 x1,2m , którą zagospodarował sobie mąż
wstawiając tam jedyny regał ( również do dziś służy mężowi w
jego pracowni) , też zabrany z mojego pokoju jaki miałam i
dorabiając do niego stół do majsterkowania . Nie wiedzieliśmy
wprowadzając się tam, że w tej wnęce za kilka lat zacznie się
nasza przygoda z biznesem . Na dzisiejszy standard warunki marne ,
ale my się cieszyliśmy. Po prawie 4 latach mieszkania z rodzicami
to małe mieszkanko , było dla nas prawdziwym luksusem. I nie
liczyło się to, że było bardzo wysoko na trzeciej kondygnacji -
odpowiednikowi 4 piętra w normalnym bloku, nie liczyło się to ,że
trzeba przechodzić przez portiernię i główny hol w zakładzie ,
ważne było ,że nareszcie byliśmy sami. No i kasa za pół etatu
pracownika gospodarczego też swoje robiła. Nie było to zbyt
uciążliwe zajęcie. Nie często wysiadają przecież żarówki ,
urywają klamki czy zapychają sedesy. Jedynie zimą , kiedy spadł
śnieg było trzeba odśnieżać podwórze przed zakładem,co zresztą
zostało uwiecznione na slaydzie. Nareszcie lepszy czas przed nami .
wtorek, 20 listopada 2012
Będzie lepiej cd
Latem wyjechaliśmy w
Bieszczady. Mimo 26- godzinnej podróży odpoczęliśmy wspaniale , z
dala od wszelkich awantur rodzinnych. Mieszkaliśmy u znajomych
poznanych przez Ka w czasie jego wyjazdu w październiku w Prełukach
, blisko stacji kolejki wąskotorowej. Nasi gospodarze mieli troje
dzieci w wieku naszych więc było wesoło. Dużo chodziliśmy po
szlakach , kąpaliśmy się w strumieniu ,wieczorami paliliśmy
ogniska , zwiedzaliśmy cerkiewki ,rozmawialiśmy ze znajomymi ,
pomagaliśmy im w gospodarstwie itd. Świat i sposób myślenia
zupełnie inny niż w naszym regionie. Wracaliśmy wypoczęci.
Niestety , czekała nas znana nam sytuacja, czyli awantury i
wyzwiska. Do dziś nie umiem i nie umiałam też w czasie kiedy to
wszystko się działo sprecyzować powodów tych wszystkich awantur.
Powodem stawało się właściwie wszystko. Nawet postawione krzywo
buty , sposób rozpalania w piecu , sposób ubierania ...
Jak wspomniałam dobra
wiadomość przyszła pod koniec roku. " Góra" wyraziła
zgodę na zamieszkanie w pokojach gościnnych . Do realizacji doszło
jednak dopiero za parę miesięcy. Nikomu oprócz nas się nie
spieszyło , a i kłopoty z zaopatrzeniem w materiały do remontów
też swoje robiły. Mniej - więcej na wiosnę przystąpiono do prac
adaptacyjnych. Ciągnęły się do następnej wiosny , a my żyliśmy
nadzieją na jako taki spokój . W tym czasie nadal wybuchały
awantury. Po raz drugi doszło do tego,że nie rozmawialiśmy z
rodzicami przez kilka miesięcy . Dziadkowie nas – dyskredytują
jak tylko mogą , nie licząc się z tym ,że chłopcy na to patrzą
i choć mali to jednak coś rozumieją i zapamiętują . Zapewne pod
wpływem matki i jej nieustającego jątrzenia złość udzieliła
się i ojcu . Nie rozumiałam tego i nie rozumiem do dziś , zwykle
kiedy matki nie było w pobliżu z ojcem wcale nie źle się
rozumieliśmy . Wtedy nie miałam ani sił ani nastroju ,żeby z nim
o tym porozmawiać . Matka zawsze miała na ojca wpływ , a wtedy ,
w pierwszych latach naszego małżeństwa wyjątkowo zły. Nie wiele
mogłam na to poradzić . Kiedy zresztą było inaczej ? Wyczyny
matki zaczęły przybierać często formy kuriozalne. Któregoś
dnia, nie pamiętam już o co poszło; przyjechała z pracy , weszła
do domu i nim jeszcze do końca zamknęła drzwi zaczęła coś
wykrzykiwać,coś tam odpowiedziałam i wtedy matka zapała stojące
w przedpokoju buty Ka i wyrzuciła je przez okno. Moja reakcja była
natychmiastowa. Złapałam buty matki i wyrzucam je przez drugie
okno, bez jednego słowa, ale w "środku " aż się
trzęsłam z tłumionej furii. Sąsiedzi musieli mieć nie zły ubaw
oglądając lecące z pierwszego piętra buty. Ka po swoje poszedł,
matka nie. Następnego dnia buty matki stały na wycieraczce. Musiał
je przynieść któryś ze sąsiadów. Nawet mnie to nie ruszyło ,
przeżyłam już gorsze rzeczy, związane z zachowaniem matki. Latem
po raz drugi wyjechaliśmy w Bieszczady. Chociaż dwa krótkie
tygodnie odetchnęliśmy od domowej atmosfery. Byłoby jednak zbyt
pięknie gdyby wszystko szło gładko. Kiedy czekaliśmy na pociąg
powrotny , na peronie w Zagórzu jakiś młodzieniec ukradł jeden z
naszych plecaków. Plecaki stały przed nami na peronie , obok nasze
dzieci . Pilnowaliśmy i dzieci i dobytku , a jednak znalazł się
złodziej. Widziałam moment jak zabierał nasz plecak i zaczał
uciekać. Krzyknęłam tylko do Ka " pilnuj dzieci" i
rzuciłam się za złodziejem w pogoń. Goniłam go dobre 200m , ale
udało mi się wyrwać mu plecak i tym samym odzyskać naszą
własność. Niby nic cennego w nim nie było , tylko ubrania ,kilka
pamiątek z wyjazdu i aparat fotograficzny , ale byłoby mi szkoda to
stracić. Pozostali podróżni tylko się przyglądali , a może po
prostu zajęci swoimi sprawami zajścia nawet nie zauważyli. Kiedy
wróciłam z plecakiem do moich ,dopiero teraz dotarło do Ka co się
działo. Nie widział momentu kradzieży. Nakrzyczał na mnie ,że
nie powinnam takich rzeczy robić , bo mógł mnie złodziej
zaatakować. No prawda , rozsądne to to nie było , ale zanim
wytłumaczyłabym Ka o co chodzi , albo zawołała o pomoc , złodziej
zdążył by uciec. Na jesieni skończył się pierwszy etap prac
adaptacyjnych w zakładzie Ka. Wstawiono w końcu drzwi dzielące
kondygnacje Następne prace zaczną się znów na wiosnę , teraz
będą przebudowane ścianki , tak żeby z czterech pokoi powstały
dwa mieszkania z małymi łazienkami. Cierpliwie czekaliśmy i
kupowaliśmy co tylko się dało ,żeby mieć z czym zacząć.
Załatwiliśmy sobie książeczkę MM czyli kredyt dla młodych
małżeństw. Nie pamiętam dokładnie jak się to spłacało , wiem
,że można to było wykorzystać przez dwa lata , a przy zakupie
wpłacać 5% wartości towaru. Kolejny raz też udało się Ka
uniknąć wojska . Drugie dziecko więc tym bardziej uznano
odroczenie za uzasadnione. Ka miał się zgłosić dopiero w wieku 24
lat po wypis do rezerwy. Bez krętactw i kombinacji ominęła mojego
męża służba wojskowa. Mamy się z czego cieszyć. Połowa mojej
rodziny ze strony ojca to wojskowi , ale ja miałam do wojska uraz.
Kilka lat wcześniej trzech moich kolegów znanych mi z miejsca gdzie
jeździłam na wakacje do babci, zginęło w wojsku , czwarty ,żeby
uniknąć służby rzucił się pod pociąg. Cieszył się i mężuś
, bo wciąż twierdził, że do wojska się nie nadaje. Fakt , mąż
jest bardzo silną osobowością i indywidualistą . Tacy ludzie nie
poddają się rozkazom . O ile ich służba pod komendą nie zniszczy
, to raczej sami zostają dowódcami.
Młodszy synek nadal nie
mówił , choć rozumiał wszystko i potrafił pokazać o co mu
chodzi. Starszy zaczął zadawać pytania. Nie nadążaliśmy
odpowiadać. Kolejna zima minęła i wreszcie , wiosną roku 1985 ,
a konkretnie w Wielki Piątek Ka przyszedł z pracy i położył
przede mną na stole klucz do naszego nowego mieszkania, a właściwie
do czegoś z czego mieszkanie trzeba zrobić. Bo jedyne co zrobiono ,
to wyprowadzono piony do wanny ,umywalki i zlewu oraz dwa pokoje
połączono w jedno mieszkanie za pomocą dobudowanej ścianki i
wstawienia drzwi. Całość miała 32m i składała się z czterech
pomieszczeń , jednego przeznaczonego na kuchnię , drugiego na pokój
, trzeciego na łazienkę i czwartego na mały przedpokoik , który
powstał po wybudowaniu ścianki. Ubikacja była osobno. Trzeba wyjść
na hol. Po czasie okazało się to nawet przydatne , bo tylko my z
tego korzystaliśmy i dzięki temu zyskaliśmy dodatkowe metry.
Resztę musieliśmy zrobić sami. Kupić zlew, umywalkę , wannę ,
wymalować ściany i w ogóle zagospodarować te nasze metry. Z
powodu braków w zaopatrzeniu stanęło przed nami zadanie nie łatwe
, ale i tak było to jedno z najradośniejszych zdarzeń w naszym
życiu. Kilka dni później młodszy synek nagle zaczął mówić.
Tak po prostu , od razu poprawnie , całymi zdaniami.
czwartek, 15 listopada 2012
Będzie lepiej
Żadne małżeństwo,
żaden związek nie jest wolny od konfliktów , sprzeczek czy jakichś
nieporozumień. Nie ominęły one i nas pomimo wielkiej łączącej
nas miłości. W tak ponurej, nieprzyjaznej i nerwowej atmosferze ,
jak ta ,w której przyszło nam układać sobie życie nie trudno o
jakieś nieporozumienie i wybuch złości. Miałam swoje żale i
pretensje, miał je do mnie i Ka. Czasem mocno między nami iskrzyło
. W tym wszystkim jednak zdołaliśmy zachować zdrowy rozsądek i w
pewnym sensie i klasę . Dzieci nigdy nie były świadkami naszych
sprzeczek . Nigdy też nie kłóciliśmy się w obecności rodziców.
Jeśli , któreś z nich się pojawiało w pobliżu natychmiast
milkły między nami wszelkie spory. Miało to i tę zaletę ,że po
czasie wszelkie pretensje i animozje traciły swoją moc i albo
zostały zapomniane , albo można było porozmawiać bez nadmiernych
emocji , albo przychodziła noc i wtedy godziło nas małżeńskie
łóżko. W naszym przypadku moja nieszczególnie wygodna ,
panieńska wersalka. Wprawdzie trzeba było się trochę starać ,
żeby rodzina za ścianą nie słyszała za dużo co się u nas
dzieje , ale faktycznie dobrze wpływało na zgodność małżeństwa.
Nadal było nam dobrze i odkąd poszłam na wizytę kontrolną po
porodzie całkowicie bezpiecznie. Poprosiłam panią doktor o środki
antykoncepcyjne . Mądra kobieta zaproponowała mi od razu tabletki.
Uznała ,że to skuteczny środek mimo różnych opinii na ten temat
a ja była słuchaczka szkoły medycznej natychmiast skorzystałam
bez żadnych oporów. Tabletki antykoncepcyjne dziś, to jest rzecz
znana i dość powszechnie stosowana , ale w roku 1983 to wcale takie
oczywiste nie było , prawie wszyscy lekarze ginekolodzy uważali je
za szkodliwe , choć wcale takie nie były. Zapowiedziała mi tylko
,ze mam natychmiast do niej przyjść gdybym odczuła jakieś skutki
uboczne. Nie odczuwałam żadnych i nie tyłam , choć w ulotce była
informacja, że jest to jeden z niemal w 100% występujących
skutków ich stosowania . Co ciekawsze już po kilku miesiącach
stwierdziłam ,że mam ładniejsze włosy i paznokcie . No i naprawdę
nie martwiliśmy się już ,że będzie następne dziecko. Mnie się
nadal marzyła dziewczynka , ale przecież wiedziałam ,że nie mamy
warunków ani szans na ich poprawę. Mężowi dwoje dzieci
wystarczyło – zdanie zmienił dopiero kilka lat temu , gdy synowie
poszli na swoje.
Robiliśmy co się dało
, żeby znaleźć sobie jakieś miejsce do życia i jakoś je ułożyć,
wciąż jeszcze bez skutku.
Stan wojenny odchodził do
historii. 22 lipca 1983 roku zniesiono go całkowicie. Sytuacja w
kraju daleka jednak była od chociażby dobrej. Zmieniły się
władze centralne , nie jakoś radykalnie , jak wtedy bywało
pozamieniali się krzesłami . Zaczęli realizować jakieś
postulaty i dogadywać się klasą robotniczą ,dla uspokojenia
sytuacji zapewne ale dobrze nie było , a ludzie po tych ciężkich
doświadczeniach ostatnich prawie 2 lat nie wierzą , że może być
lepiej. Ten stan kojarzył mi się wtedy i nadal kojarzy ze spaloną
ziemią .
W październiku Ka
wyjechał na kilka dni w Bieszczady. Jego stary kolega z bloku w
którym kiedyś mieszkał dostał zaproszenie od swoich znajomych.
Nie specjalnie podobał mi się ten pomysł wiedziałam ,że
nasłucham się od rodziców i nie podobało mi się ,że mam zostać
sama z dziećmi ( której zresztą kobiecie taka sytuacja się
podoba) , ale w końcu się zgodziłam . Rozumiałam ,ze mógł mieć
dość tych ciągłych awantur, a dla dla mnie to w końcu nic
nowego. Rodziców zbyłam , mówiąc ,że Ka wyjeżdża na kurs z
pracy , dokąd i na jaki już nie raczyłam poinformować , udawałam
,ze nie słyszę pytań i jakoś te kilka dni przetrzymałam , a po
powrocie Ka okazało się ,że mamy świetne miejsce na spędzenie
wakacji letnich. Postanowiliśmy na nie wyjechać w najbliższe lato.
Tymczasem urząd miasta
nagabywany przez nas częstymi pismami , zaproponował nam
mieszkanie: dwa pokoje po 16 m2 ze wspólną kuchnią , łazienką i
korytarzem z jeszcze trzema rodzinami ! Może byśmy przyjęli i taką
propozycję , bo wszystko wydawało się być lepsze niż mieszkanie
z moimi rodzicami , ale moja teściowa szybko przeprowadziła wywiad
wśród znajomych i dowiedziała się kto tam mieszka i jak się tam
sprawy układają. Nie układały się dobrze . Mówiąc krotko :
patologia – cokolwiek się za tym kryło i dwie zdziwaczałe stare
panny z manią prześladowczą . Ogólnie nie była to ciekawa
propozycja . Nie pamiętam czy byliśmy obejrzeć , raczej nie, po
prostu zrezygnowaliśmy . I nawet dobrze się stało , bo już parę
tygodni potem w czasie spaceru po mieście ,na własne oczy
zobaczyłam rozrubę na wspólnym balkonie , którą urządzali nasi
, na szczęście niedoszli sąsiedzi.
W sklepach zaczął się
raz po raz pojawiać towar ; najpierw zabawki i artykuły przemysłowe
, potem słodycze – głównie przywożone z NRD , kawa , jakieś
ubrania.
Znikało to wszystko
bardzo szybko , ale kolejki bywały jakby mniejsze.
Na pierwsze urodziny
młodszemu synkowi kupiliśmy ogromnego, pluszowego słonia , na
którym mógł siedzieć jak na koniu. Przedłużyłam sobie na
najbliższe 3 lata urlop wychowawczy. Na Wigilię zaprosiła
teściowa. Wszystkich , moich rodziców również. Zawsze ją
podziwiałam za przymioty charakteru . Wtedy nie byłam jeszcze jej
„kochaną , drugą córeczką „ jak nazywa mnie dziś po wielu
latach . .Święta minęły w miarę zgodnie. Nie na długo jednak
jak nie trudno zgadnąć. Młodszy synek zaczął chodzić już na
przełomie września i października , przed skończeniem roku, ale
niestety nie mówił poza swoim dziecinnym gaworzeniem. Trudno
powiedzieć dlaczego ; rozmawialiśmy z nim tak samo jak ze starszym
, a braciszkowi też się buzia nie zamykała. Starszy zdobył nawet
pewną wiedzę. Obaj lubili bawić się z dziadkiem, a ten pokazywał
im swoje książki , z dziedzin , którymi się interesował..
Starszy synalek w wieku dwóch lat potrafił rozróżnić modele
wiatraków, czym zszokował nawet panią doktor do której czasem
musieliśmy się udać . Na ścianie w jej gabinecie wisiał obrazek
z wiatrakiem. Mały go natychmiast zauważył , wymienił nazwę i
opowiedział z czego jest zbudowany. Pani doktor z wrażenia klapnęła
na kozetkę i zaraz zaczęła pytać czy się nie pomyliłam podając
jego wiek .Młodszy był za to większym pieszczochem. Uwielbiał się
przytulać , siadać na kolanach i nawet na swój sposób pomagać .
Zawsze kiedy Ka wracał z pracy biegł po taty kapcie i mu przynosił
całym sobą demonstrując swoją radość ,że tata wrócił . I nie
wiadomo dlaczego uwielbiał wszystko co futrzane. Przytulał się
nawet do czapek taty i dziadka. Oczy musiałam mieć teraz dookoła
głowy. Nie mogłam maluchów nawet na chwilę spuścić z oczu.
Wszędzie ich pełno. Najzabawniej wyglądali wtedy , gdy brali
swoje – „jaśki”, rogi wkładali do buzi i chodzili w rządku
po mieszkaniu. Starszy przodem , młodszy za nim. W ogóle młodszy
był cieniem starszego. Robił dokładnie to samo co on. Jakiś
dzień czy dwa przed Sylwestrem przyszła wspaniała dla nas
wiadomość : „góra” czyli dyrekcja okręgu wyraziła zgodę ,
byśmy zamieszkali w pokojach gościnnych pod warunkiem ,ze zostaną
zaadoptowane w tym celu i że Ka przyjmie na pół etatu pracę jako
gospodarczy , kolokwialnie rzecz ujmując: cieć , bo tylko w takim
przypadku jest możliwość zamieszkiwania na terenie zakładu pracy.
Mój mąż - mężczyzna pracujący , żadnej pracy się nie bał i
perspektywa wkręcania żarówek , przepychania sedesów i
odśnieżania podwórka większego wrażenia na nim nie zrobiła ,
posadę wraz z mieszkaniem przyjął. Pozostało przystosować obiekt
. Zakład brał na siebie zamontowanie dodatkowych drzwi na
kondygnacjach i przebudowanie dwóch ścianek , my mieliśmy zrobić
resztę . No i tu się znów problem pojawił . Zaopatrzeniowy . Na
przeprowadzkę przyszło nam poczekać jeszcze ponad rok
wtorek, 13 listopada 2012
Maluchy dwa cd
Telefonowi a ściślej
aparatowi telefonicznemu muszę poświęcić chwilkę , bo to nasze
urządzenie było wyjątkowe. Jak wspominałam aparat telefoniczny ,
a dokładniej własne łącze telefoniczne czyli linia było w owym
czasie przedmiotem marzeń ; dobrem pożądanym i długo
wyczekiwanym. Na własny telefon czekało się niemal tak samo długo
jak na mieszkanie spółdzielcze. Szanse mieli tylko działacze
partyjni , dyrektorzy przedsiębiorstw , niektórzy urzędnicy i
oczywiście tzw. obrotni , którzy sobie załatwili ( czytaj : dali w
łapę komu trzeba) . Mąż dostał służbowo- prywatny jako
pracownik . Monterzy wyprowadzili „druty” , resztą zajął się
osobiście. Resztą czyli podłączeniem . Razem z linią i numerem
aparat telefoniczny otrzymywało się od operatora . Były nawet do
wyboru : kolor zielony lub czerwony , a kiedy parę lat później
pojawiły się z klawiaturą nawet cztery : czerwony z tarczą ,
czerwony z klawiaturą oraz zielony z tarczą i zielony z klawiaturą
. W grudniu 1982 jednak aparatów na stanie PPT i T(Poczta Polska
Telefon i Telegraf ) nie posiadała żadnych – nawet 1 sztuki. Od
czego jednak duch przedsiębiorczości . Mężuś aparat telefoniczny
złożył sobie z części, które w jego firmie przeznaczono do
kasacji. Aparat był szary z czarną ebonitową słuchawką i
obrotową tarczą . Zamiast dzwonka wmontował jakiś elektroniczny
„bzyczek” własnej produkcji , który w chwili gdy ktoś dzwonił
wydawał dźwięk nie do opisania . To było coś pośredniego między
ćwierkaniem , pianiem koguta , dzwonieniem kościelnej sygnaturki i
gwizdem pociągów jednocześnie. Aparat działał i przetrwał
długie lata , bo aż do początku lat 90-tych kiedy to zaczęły się
wycieczki handlowe na Zachód i przywieziony został nowy ,
elektroniczny z klawiaturą .
Z drugim synkiem do domu
wróciliśmy po trzech dniach. Czułam się wyjątkowo dobrze , nie
popękałam nawet przy porodzie a i mały był okazem zdrowia i
żywotności . Nie było potrzeby trzymać nas dłużej. Byłoby to
zresztą trudne jak powiedziała mi pani doktor pediatra , bo „ te
ostatnie , grudniowe , to już są takie wpadki , najgorzej tu było
w sierpniu, wrześniu i październiku , rodziły się na potęgę ,
jak ogłosili stan wojenny i wyłączali prąd , to ludzie dzieci
zaczęli robić , na drugi dzień musieliśmy wypisywać „ Tym
razem odebrał mnie mąż i moja matka .
W kraju stan wojenny
sobie trwał aczkolwiek złagodzono już większość rygorów ,
zachodziły rzeczy ważne , ale tu na naszej prowincji ludzie wciąż
skupiali się na zabieganiu o sprawy codzienne i proste. My również
zajęliśmy się tym co ważne dla nas . Historia działa się gdzieś
obok, w jakimś dalekim tle i nie wiele nas wtedy obchodziła. Nasz
powrót ze szpitala do domu wypadł jeszcze bardziej ponuro jak
poprzedni. Ka oczywiście się cieszył ale rodzice byli wściekli.
Złość dosłownie ich zżerała , szczególnie matkę .
Starszy synek na razie
nie bardzo rozumiał sytuację. Przynajmniej tak to wyglądało ale
jak się okazało myliliśmy się . I to było jedno z większych
moich odkryć pedagogiczno – rodzicielskich jakie mnie spotkały .
Kiedy przyszliśmy z małym do domu , najpierw się rozpłakał.
Tłumaczyliśmy mu ,że dzidzia jest jego , że jak trochę urośnie
to będzie się z nim bawił, a na razie dzidzia musi spać , żeby
urosła, ze trzeba się takim maleństwem mocno opiekować itd.
Okazało się ,że nasze tłumaczenia skutkują . Już po kilku
godzinach niepewnego zaglądania do koszyka ,zaczął znosić i
wkładać małemu do kosza robiącego tymczasowo za łóżeczko
swoje zabawki , a kiedy dzidzia zaczęła płakać przyniósł mu
swojego smoczka i próbował włożyć do buzi. Od razu nauczył się
też słowa dzidzia. Młodszy synek przez kilka tygodni spał w koszu
do prania przerobionym na łóżeczko , bo po prostu nie udało się
nam kupić . Smoczka nie znosił , wszelkie próby uspokojenia go tym
prostym i skutecznym sprzętem powodowały, ze darł się w niebo
głosy jeszcze bardziej. Sklepy wciąż jeszcze świeciły
pustakami. Rodzice prawie się do nas nie odzywali , a jeśli już
to tylko po to ,żeby wyładować swoją złość. Do wigilii było
już tylko kilka dni .Matka coś tam znosiła do domu .Ja nie brałam
udziału w tych przygotowaniach. Starałam się tylko w jako takim
spokoju zajmować dziećmi . Wigilia roku 1982 była najgorsza z
wszystkich jakie utkwiły mi w pamięci , choć żadna z moich
Wigilii z rodzicami nie przebiegła bezkonfliktowo .
Tego dnia Ka miał nockę.
W pracy musiał być o 17.30. Matka uparła się ,że nie zrobi
wieczerzy wcześniej niż o 19. Jasne było dlaczego , żeby Ka nie
mógł wziąć w niej udziału. Cóż ... Około 16.00 Ka zabrał
starszego synka i poszli do drugiej babci złożyć życzenia , ja
na razie jeszcze nie mogłam . Młodszy miał zaledwie 10 dni. .Matka
urządziła mi awanturę o to ,że pozwalam im wychodzić , w dodatku
z synkiem, ojciec też coś tam do nas miał , już nawet nie
pamiętam o co szło , tyle tego było. Wrócili kilka minut przed
wyjściem Ka do pracy. Było mi strasznie smutno i miałam
uzasadniony żal do rodziców, najchętniej nie siadałabym z nimi
do tej wieczerzy. Przełamałam się wprawdzie z nimi opłatkiem ale
złożenie życzeń ograniczyłam do zdawkowego „wesołych świąt”
, a po wieczerzy zaraz wyszłam z dziećmi do naszego pokoju. Nie
pamiętam czy były jakieś prezenty .
Wiedziałam już na pewno
,że kiedy w końcu będziemy u siebie , będzie zupełnie inaczej.
Znalezienie mieszkania stało się prawie moją obsesją . Chodziłam
, szukam , pytałam byle było cokolwiek , chociaż strych , chociaż
jakiś pokój... Bez skutku. Dopiero wiosną urząd miasta przysyła
nam komisję mieszkaniową i wciągnął na listę oczekujących.
Takich jak my, było na tej liście 460 . Wysyłaliśmy kolejne
wnioski , pisaliśmy pisma i dalej nic... A dzieci sobie rosły i się
wspaniale rozwijały jakby na przekór wszystkim naszym trudnościom.
Starszy synek w wieku 15 miesięcy potrafił mówić zdaniami i
używał tak trudnych zwrotów jak " powiem ci coś w tajemnicy"
, a młodszego już w 3 miesiącu życia musiałam szelkami do wózka
przypinać , bo nawet zawinięty w becik i koce skakał i się kręcił
tak mocno ,że groziło mu wypadnięcie a w wieku pięciu miesięcy
sam usiadł. Do dziś zresztą jest bardzo silny , choć nawet ani
razu nie był ćwiczyć na siłowni. Wiosną Ka wpadł na pomysł ,
żeby zapytać o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych , w
jego zakładzie pracy. Poszedł porozmawiać w tej sprawie do
dyrektora. Ubrał się na tę rozmowę w sportową marynarkę,
koszulę i krawat i od tej pory jest to jego codzienny ubiór do
pracy i na każdą niemal okazję, co jakiś czas później stało
się również pretekstem do awantury dla moich rodziców. W
marynarkach , nawet sportowych w tamtym czasie do pracy nikt nie
chodził – obowiązywały spodnie lub spódnica, koszula i sweter -
no, najwyżej dyrektorzy, a i to tylko wtedy , gdy mieli jakieś
ważne spotkania lub uroczystości więc w ich mniemaniu łamał
ustalony porządek zapewne. W każdym razie innego racjonalnego
uzasadnienia tej afery nie mogłam nigdy się doszukać. Coś
takiego jak własny styl nie mieściło się rodzince w głowach.
Dyrekcja obiecała Ka
porozmawiać w tej sprawie z "górą " bo sam , tu na
szczeblu wtedy podległego okręgowi urzędu decyzji podjąć nie
mógł. Sprawa pociągnie się długo . Pod koniec lata pojawiła
się oferta pracy z mieszkaniem w takim samym zakładzie jak Ka ,ale
około 150 km od naszego miasta tyle tylko ,że był to wiejski
obiekt. Pojechaliśmy obejrzeć. Jakoś udało mi się namówić
matkę ,żeby została z dziećmi. Wyprawa trwała cały dzień co
znów spowodowało kolejną aferę w domu zwłaszcza,że nie
powiedzieliśmy dokładnie dokąd i po co się wybieramy. Potencjalne
nowe miejsce pracy i zamieszkania mnie się podobało bardzo :
dookoła las , niewielka miejscowość , mieszkanie całkiem spore (
takie mi się wydawało 40m2) , 2pokoje, kuchnia , łazienka , jakieś
dodatkowe zabudowania gospodarcze i nawet ogródek. Na moment
błysnęła mi nadzieje na spełnienie marzenia . Ka może
zachwycony nie był, wolał nasze rodzinne miasto i bliskość
rodziny i znajomych, ale w naszej sytuacji wszystko było lepsze niż
wspólne zamieszkiwanie z moją rodzinką. Postanowiliśmy się tu
przenieść. Czekaliśmy cierpliwie około 2 miesięcy na odpowiedź
. W końcu Ka podzwonił sam. Okazało się ,że nie dostanie tej
posady , bo obecny dyrektor nie wyraził zgody na jego odejście.
Szansa na poprawienie sobie i dzieciom warunków egzystencji
przepadła, ku mojemu wielkiemu żalowi i rozczarowaniu . Wraz z
ofertą pracy i mieszkania przepadło moje wielkie życiowe marzenie:
powrót na wieś . Wtedy nie wiedziałam , że przepada definitywnie
i na zawsze, i później wiele razy jeszcze do tego marzenia wracałam
.
Ka ponowił więc prośbę
o możliwość zamieszkania w pokojach gościnnych. Sprawa znów
zginęła gdzieś w jakimś biurku decydenta a nasz prywatny,
rodzinny horror trwał. Bezpowrotnie traciliśmy wiele cennych
chwil , które powinny czynić nasze, młodych rodziców życie
bogatszym i sprawiać ,że wczesne dzieciństwo chłopców będzie
radosne i niezapomniane. Najgorsze było to ,że moi rodzice
podważali na każdym kroku nasz rodzicielski autorytet . Czego ja
lub Ka zabroniliśmy lub pozwoliliśmy , rodzice natychmiast
kwestionowali i robili dokładnie odwrotnie. Autorytet zresztą
podważali również sobie nawzajem. Nawet sympatią do dzieci się
podzielili . Jakoś w końcu zaakceptowali młodszego , szczególnie
polubił go dziadek ( tak podejrzewam ,że na przekór matce , bo jej
ulubieńcem był i jest do dziś dnia starszy) i rozpuszczali
maluchy niemożliwie a z nami bez końca wykłócali się o każdy
drobiazg. W tych warunkach przyjdzie nam przetrwać jeszcze ponad 2
lata, ale już w zimie sprawy przybrały lepszy dla nas obrót a
przynajmniej dawały jakąś nadzieję.
środa, 7 listopada 2012
Maluchy dwa
Dopiero we wrześniu
wybrałam się do lekarza . Już nie do tego, u którego byłam przy
pierwszej ciąży, a którego nie polubiłam , tylko do pani doktor ,
która odbierała naszego pierwszego synka. Położne nie bardzo
chciały mnie do niej przenieść , ,takie zasady podobno
obowiązywały , ale zbyt długo przekonywać ich nie musiałam .
Pani doktor trochę na mnie nakrzyczała, że tak późno , że
chodzę w butach na koturnie i zdziwiła ,że przyszłam do niej
zamiast do tamtego, ale zajęła się mną rzetelnie i zostałam jej
pacjentką na długo. Na jesieni dostaliśmy też zaproszenie do I. -
pierwsze, możliwe do zrealizowania w stanie wojennym. Nie pamiętam
dokładnie, ale chyba od sierpnia przestał obowiązywać zakaz
poruszania się po kraju i godzina policyjna . Zdążyliśmy się
już wcześniej zaprzyjaźnić ale odległość , brak telefonów i w
końcu stan wojenny skutecznie kontynuowanie znajomości nam
utrudniały. I postanowiła przedstawić
nam swojego chłopaka . Polubiliśmy się od razu i do dziś
kontynuujemy tę znajomość.
Tymczasem nasz mały rósł
i nie miały na to wpływu żadne klęski żywiołowe , stan wojenny
ani wrogo nastawieni dziadkowie , drugi rozrabiał jak szalony w
brzuszku mamy , a my rodzice nadal próbowaliśmy zapewnić im
jakieś lepsze warunki i znaleźć jakieś mieszkanie. Bez skutecznie
niestety. Nadal gnieździliśmy się razem z wrogo nastawioną do nas
rodziną na 48 m2 z których 11 przypadło w udziale nam. Coraz
trudniej było się porozumieć. Doszło do tego ,ze osobno
gotowałam, osobno robiłam zakupy i co mogłam to chowałam w naszym
pokoju. Radziliśmy sobie jak się dało , nie inaczej niż każdy w
tamtych czasach. Ciuszki dla małego przerabiała mi znajoma krawcowa
z moich albo szyła z jakichś resztek, czapeczki i sweterki robiłam
na drutach z resztek włóczek jakie udało mi się zdobyć , często
pruteych po kilka razy . Zimowy kombinezon np. krawcowa przerobiła z
dwóch stilonowych fartuchów , takich z rękawami , z przodu
zapinanych na guziki. Ocieplenie zrobi ze starej kołdry. Jesień
tego roku była przepiękna i ciepła. Jeszcze w październiku można
było chodzić tylko w żakietach . Mały wymawiał już pierwsze
słowa: zaczął od głośnego krzyknięcia –„tata”. Oczywiście
tata rósł w oczach z dumy , jakiego to ma zdolnego synka. A mały z
dnia na dzień przyswajał sobie więcej słów. Po dwóch tygodniach
mówił już :tata, mama, baba , kółko- co oznaczało piłkę, i
niektóre trochę przekręcone –„pcinka” , „mybka” i
– „dudełko” , co w jego języku oznaczało pieska, rybkę i
smoczek. Wyjątkowo zdolne to nasze dziecko się okazało . Pierwsze
słowa wypowiadane przed skończeniem pierwszego roku życia , to
raczej wyjątek .Teraz to już oboje puchniemy z dumy, tymbardziej
,że stawał też na nóżkach i trzymając się czegoś potrafił
przemieścić dostawiając jedną nóżkę do drugiej. Chodzić
samodzielnie zaczął dokładnie w swoje 1 urodziny . Oczywiście na
urodziny urządziliśmy mu przyjęcie z tortem i świeczką . Kryzys
kryzysem , ale nie mogło być inaczej . Zwyczajowo ułożyliśmy
pieniążek , książkę , różaniec i obrączkę na wróżbę kim
będzie. Mały jest zachłanny , obiema rączkami zgarnął dla
siebie wszystko, a świeczkę na torcie po prostu przewrócił .
Babcie i dziadek nie mogą wyjść z podziwu jaki to wnuczek sprytny.
Moi zachowują się bardzo dziwnie , nieprzewidywalnie i nie
konsekwentnie . Nas nienawidzą , małego kochają i rozpieszczają
do granic możliwości. Uważają przy tym ,że my się źle nim
opiekujemy i oni wiedzą lepiej i próbują udowadniać nam to na
każdym kroku , nie licząc się z tym ,że mały obserwuje .
Już kilka tygodni
wcześniej udało mi się wystać dużego tym razem misia. Miś jest
dużo ładniejszy niż ten gwiazdkowy i po naciśnięciu na brzuszek
piszczy. Mały pokochał go od chwili gdy go zobaczył od razu
powtórzył za mną " miciu". Z dnia na dzień uczył się
coraz więcej. Oboje z Ka dużo do niego mówiliśmy , tak normalnie
, bez zdrabniania jak rozmawia się z dorosłymi. Wszystkim innym też
stanowczo zabraniam zabroniłam zdrabniania . Może dlatego mały
mówił tak szybko i poprawnie .Do dziś zresztą łatwo mu
przychodzi wypowiadanie się. Kolejne tygodnie mijały, zbliżał się
grudzień , a w grudniu miało się urodzić nasze drugie dziecko.
Zanim jednak przyszedł
ten czas miało miejsce zdarzenie o charakterze, że tak powiem
religijno -społecznym. Mianowicie do naszego miasta dotarł obraz
Matki Boskiej Częstochowskiej . Obraz krążył od parafii do
parafii , od miasta do miasta i od domu do domu. Dzień po dniu . Nie
wiem od kiedy trwała ta peregrynacja , do nas dotarł na początku
grudnia 1982 roku. Dla parafii i rodzin miało to być wielkie
święto i wielkie przeżycie duchowe . Oczywiście przyjęliśmy i
my cudowny obraz , nikt nie kwestionował wartości tego wydarzenia ,
przygotowaliśmy miejsce , a ja zgodziłam się czytać modlitwy . Do
każdego mieszkania schodzili się sąsiedzi i rodzina na wspólną
modlitwę . I pewnie i u nas byłoby to święto i wzniosłe
wydarzenie , ale jak to u nas nie obeszło się bez podniesionych
głosów i złości. Nie pamiętam o co poszło i dlaczego , ale
było. Rodzice deklarowali swoją wiarę i przynależność do
kościoła katolickiego ale w praktyce żadne świętości większego
znaczenia nie miały , przynajmniej dla matki . Ojciec bardziej
przestrzegał zasad.
Wydawało mi się ,że
mam jeszcze trochę czasu, termin porodu pani doktor wyliczyła mi na
23 grudnia ( tym razem zgonie z moimi wyliczeniami ). Taki żywy
prezent na Gwiazdkę nam się szykował . Miałam nadzieję ,że
maleństwu za bardzo śpieszyć się nie będzie i chociaż do nowego
roku poczeka . Nic z tego jednak. W niedzielę , na tydzień przed
terminem postanowiłam poprzerabiać wszystko na różowo, żeby było
dla dziewczynki ( bo wciąż bardzo chciałam mieć, choć w gruncie
rzeczy wiedziała,że będzie chłopak ) , ale wyszło inaczej,
zgodnie zresztą z tym co mi szeptało moje „coś mi mówi” . Ka
poszedł do swojej matki , wrócił około 22, mały już spał. My
też postanowiliśmy się położyć . Niestety nie dane nam było
pospać. Godzinę później chwyciły mnie bóle. Od razu bardzo
silne . Ka poszedł po karetkę pogotowia. Telefonu nadal nie
mieliśmy. Około 23.30 zabrali mnie do szpitala , a już za 2 i pół
godziny , na 9 dni przed terminem na świat przyszedł i nasz drugi
synek. Zgodnie z moimi przeczuciami zresztą. Następnego dnia mąż
zadzwonił do mnie do szpitala z naszego własnego telefonu. Firma
przydzieliła mu coś w rodzaju służbowego. Zakład pokrywał
abonament, my przeprowadzone rozmowy. Prawdziwy luksus w tamtym
czasie. Oczywiście moi rodzice zamiast się ucieszyć , urządzili
kolejną awanturę pod hasłem po co nam telefon, co nie zmienia
faktu ,że nie raz z niego korzystali.
sobota, 3 listopada 2012
Rodzice i dziadkowie
Krótko po nowym roku
życie w domu wróciło na swoje tory. Matka swoim zwyczajem
awanturowała się dosłownie o byle co, nawet o to , w jaki sposób
Ka nakłada węgiel do pieca i próbowała wtrącać we wszystko co
robię przy małym , twierdząc uparcie,ze robię dziecku krzywdę
.(!) Jeśli oczywiście zdarzyło jej się przyjechać z pracy
wcześniej i na tyle przytomnie że od razu nie zasypia. Ojciec raz
przytakiwał jej , raz mnie zależnie od humoru , albo od tego czy
to najpierw jego obrzucała wyzwiskami. Nic nowego ale atmosfera mało
sprzyjająca wychowywaniu dziecka .Kiedy tylko mogliśmy
wychodziliśmy z domu. Niestety , zima była ciężka więc za długo
nie dało się spacerować. Zaczęliśmy szukać jakiegoś
mieszkania, albo chociaż pokoju , gdzie moglibyśmy zamieszkać z
dala od rodziców. Pytaliśmy po znajomych , chodziliśmy co kilka
dni do urzędu miasta i gdzie tylko możliwe. Ka nadal próbował
się w te awantury nie wtrącać . Tłumaczył ,że nie chce stawać
pomiędzy mną i moimi rodzicami. Nie byłam co do tego przekonana,
choć rozumiałam jego punkt widzenia , przecież od dawna wiedziałam
, że rodzice na pewno nie są po mojej stronie. Przyznać muszę ,ze
miałam o to lekki żal.
Mały rósł i rozwijał
się bardzo szybko . To była dla nas wielka radość patrzeć na
to, jak zmienia się z dnia na dzień , zaczyna się uśmiechać i
machać rączkami na widok rodziców , jak gaworzy , próbuje
podnosić główkę itd. Niby wiedziałam o tym ,że takie maleństwa
bardzo szybko się rozwijają ale i tak wprawiało mnie to w podziw.
Może zresztą wszystkie mamy tak mają? Radość z rozwoju naszego
dziecka i udane życie małżeńskie wyrównywały nam na razie
niemiłą sytuację domową ale i tak miałam wrażenie ,że ten czas
powinien mijać inaczej , że coś mi ucieka bezpowrotnie . W
kwietniu okazało się ,że znów jestem w ciąży. Z jednej strony
cieszyliśmy się ,że mały nie będzie sam . Znów od początku
wiedziałam ,że to chłopak ale milczałam i wmawiałam sobie, że
nie ,że teraz na pewno będzie dziewczynka a mąż wierzył w to co
mówiłam , pewnie też marzył o córeczce. Z drugiej strony tak
zwana sytuacja życiowa skomplikowała nam się jeszcze bardziej.
No bo gdzie na 11m2 zmieścić drugie łóżeczko i drugi wózek,
gdzie miejsce dla nas i dla dzieci choćby tylko na zabawki ? I jak
dalej znosić te wszystkie awantury ? Okazało się ,że można.
Tymczasem Ka znów dostał wezwanie na komisję wojskową. Umierałam
ze strachu ,że tym razem dadzą mu bilet i że zostanę sama z
dwójką dzieci i złością rodziny . Bałam się tak bardzo ,że
zareagowałam płaczem. Okazało się jednak ,że Ka dostał
odroczenie , jako jedyny żywiciel rodziny i to aż na dwa lata.
Mieliśmy szczęście... Chociaż tyle. Radość jednak nie trwała
długo. Na wieść ,że szykuje się im drugie wnuczątko rodzice
urządzili nam dziką awanturę. Ojciec tylko krzyczał , matka mnie
uderzyła. Trzymałam małego na rękach , nie mogłam się obronić.
Ka był akurat w naszym pokoju , kawałek ode mnie i też nie
zdążył zareagować . Arsenału wyzwisk jakie poleciały pod naszym
adresem nie przytoczę .Całe to zajście skończyło się tak,ze
mieszkając pod jednym dachem nie odzywaliśmy się do siebie przez
kilka miesięcy , a mały dotąd spokojnie przesypiający noce teraz
budził się i płakał. Siedziałam przy nim i trzymałam za rączkę
, wtedy było wszystko dobrze, jak tylko zrobię jakiś ruch mały
znów zaczynał płakać. Przesiedzę tak przy nim kilka miesięcy ,
zamiast wypoczywać jak przystało kobiecie ciężarnej. Ka też
siedział przy nim , ale pracował więc siłą rzeczy robił to
rzadziej niż ja. Drugą ciążę znosiłam właściwie jeszcze
lepiej niż pierwszą. Znowu jadłam nieprzeciętne ilości , ale
poza tym nic się ze mną nie działo. Teraz tym bardziej
zabiegaliśmy o jakieś mieszkanie. Poszłam w tej sprawie nawet do
miejscowego Komitetu Partyjnego . Gadałam różne głupoty ,jak to
jest zagrożona podstawowa komórka społeczna i młodzi obywatele-
przyszłość tego kraju nie mają szansy na prawidłowy rozwój itp.
Pierwszy sekretarza coś tam obiecywał interweniować w urzędzie
miasta , ale sądzę ,że nic w naszej sprawie nie zrobił , bo nic
z tego nie wynikło. Kiedy przyszło lato a mały już samodzielnie
siedział, kupiliśmy od gościa , który wyplata wiklinę koszyk do
roweru i mały jeździł z nami po okolicy . Ciąża wcale mi w tym
nie przeszkadzała. Dawały się nam we znaki letnie upały i brak
wody. Podejrzewam ,że to było spowodowane ograniczeniami w
dostawach prądu. Nadal obowiązywał 21 stopień zasilania czyli
około 21.00 wyłączano prąd. Można było korzystać jedynie ze
świec , pod warunkiem ,że udało się je kupić. W tym względzie
nic się nie zmieniło, choć inne obostrzenia związane ze stanem
wojennym złagodzono. Dyżury Ka okazały się całkiem korzystne dla
życia rodzinnego. Co prawda zdarzało się co jakiś czas ,ze
wypadały w niedzielę lub święta od czego odwołania nie było ,
ale poza tym całe dwa dni i połowę trzeciego byliśmy wszyscy
razem . Mogliśmy wspólnie cieszyć się rozwojem małego.
Chodziliśmy na spacery i na zakupy. Dzięki temu udało nam się
różne rzeczy dostać. Zbieraliśmy zastawę stołową , garnki i
inne przybory kuchenne. Wszystko z myślą żeby coś mieć jak
pójdziemy na wymarzone swoje. Upychaliśmy to wszystko na naszych
11m gdzie tylko się dało: w kanapie, za kanapą ,pod piecem , w
każdym wolnym kącie. Do dziś się zastanawiam jak to wszystko się
tam mieściło. Jednak na swoje przyjdzie nam jeszcze długo
poczekać.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)