czwartek, 5 kwietnia 2012

U babci

 Moje pobyty w Pińsku nie wiązały się jedynie z pracą i towarzyszeniem babci . Miałam swoją zaprzyjaźnioną podwórkową paczkę . W porywach dołączały do nas inne dzieciaki ze wsi i jak wszystkie dzieci na świecie czas wolny spędzaliśmy na zabawach i szaleństwach. A park, pobliski las , wszelkie szopki, chaszcze i opłotki dostarczały pola dla wyobraźni. Staczaliśmy z sobą bitwy na pokrzywy, „budowaliśmy” sobie domki w zielsku za szopami na drewno, właziliśmy na drzewa i stogi słomy , chodziliśmy do lasu na poziomki i smrodynę nazywaną tam „smrodziną „ - takie czarne cierpkie owoce, których sok barwił ręce i usta na bordowo. Smakowały nam , choć kiedy po latach spróbowałam tego przysmaku zdziwiłam się,ze mogłam to jeść. Najczęściej jednak buszowaliśmy po parku. Zaraz za kutym płotem rosła ogromna lipa , z dość niskim poziomym konarem. Ułatwiało nam to wdrapywanie się na to drzewo . Siadaliśmy na nim okrakiem niby na koniu i gadaliśmy , albo wspinaliśmy się wyżej , chwytaliśmy za sprężyste gałęzie i chustaliśmy , po czym zeskakiwaliśmy w bujną trawę , rywalizując ze sobą kto dalej i efektowniej wrzeszcząc przy tym dziko. Czasem kąpaliśmy się w jednym z trzech stawów. Babcia nie pozwalała mi chodzić samej w obawie żebym nie utonęła. Nad staw wybierała się ze mną. Zabierałyśmy koc , ręczniki i ubranie na zmianę oraz coś do picia. Szykowałyśmy się jak do wyjścia na prawdziwą plażę. Najprzyjemniej było na tzw. Smolniasie – takim miniaturowym leśnym jeziorku. W czasie kiedy tam bywałam jeziorko było czyste i bezpieczne. Z czasem dno się zamuliło, brzegi zarosły . Zrobiło się niebezpiecznie. Najczęściej jednak chodziliśmy nad staw do parku. Tam też nauczyłam się pływać , bez wiedzy babci . A było tak. Jako dzieciaki 9-10 letnie mieliśmy zwyczaj przechodzić przez przerzucone nad stawem mosty . Tylko kto by chodził normalnie ? To znaczy normalnie to i tak nie było , bo na mostach nie było ani jednej deski, tylko same przęsła , po których trzymając się poręczy bez trudu i bezpiecznie można było przejść .My przełaziliśmy po poręczach, balansując kilka metrów nad wodą . Do tego celu najlepiej nadawał się jeden most – ten największy. No i kiedyś, w trakcie takich zabaw , straciłam równowagę i spadłam wprost do wody , jakieś 2-3 metry od brzegu. Opiłam się wodą , zamoczyłam letnią sukienkę , porządnie najadłam strachu , ale z wody się wygrzebałam. Koleżanki pomagały mi wykręcić suknię , a potem nie pokazałam się w domu dopóki nie wyschłam. Do całej sprawy nigdy , nikomu się nie przyznałam ale wiedziałam już co robić żeby utrzymać się na wodzie. Potem z roku na rok pływanie coraz lepiej mi wychodziło.
A mostom muszę poświęcić kilka zdań , bo były wyjątkowe . Były, bo dziś straszą już nędzne resztki. Padły niestety ofiarą złomiarzy. Mostów było siedem z czego ja pamiętam już tylko sześć. Szło się urokliwymi alejkami parku porośniętymi bzem ,jaśminem i wilczą jagodą od jednego do drugiego . Wyżej wznosiły się dorodne drzewa:świerki , graby , kasztanowce i lipy . Pierwsze trzy mieściły się bliżej drogi przebiegającej przez wieś , blisko parkanu wykonanego z kutego żelaza i łączyły usytuowane na stawie dwie wysepki. . Każdy z tych mostów był inny. Zawsze podziwiałam to dzieło kowali. Były przecudnej roboty . Kiedy patrzyło się na nie , miało się wrażenie,że są utkane z koronek a nie wykute z żelaza. Kiedyś , poziom wody w stawie był wyższy i można było do każdego z nich dopłynąć łódką. Za mojej młodości pomiędzy wysepkami od strony wsi , nie było już wody , a tylko podmokły grunt., staw sięgał już tylko do środkowego , ale baśniowego uroku mostom to nie odebrało. To miejsce miało moc magiczną . Przyciągało swoim odrobinę tajemniczym klimatem a duch romantyzmu sprzyjał rozmyślaniom i marzeniom. Przywodziło na myśl znane z literatury romantycznej świątynie dumania .Lubiłam tam chodzić sama ; stawałam na środkowym moście i patrzyłam w ciemną w tym miejscu wodę , słuchałam śpiewu ptaków i pozwalałam swobodnie płynąć myślom . Szczególnie, gdy byłam już wieku kiedy do przemyślenia miałam dużo.
Czwarty , największy most był dobrze widoczny z każdej strony parku. Przerzucony po drugiej stronie stawu , od wysepki do przeciwnego brzegu , gdzie park w naturalny sposób łączył się kompleksem leśnym miał bardzo prostą formę, pełną elegancji i finezji. Na tle soczystej zieleni lasu i niemal czarnej powierzchni stawu tworzył swoiste dzieło sztuki. Szacunek dla wizji projektanta . Równie wspaniale prezentował się w oprawie jesiennej i zimowej . Żeby dotrzeć do dużego mostu trzeba było przejść przez mniejszy łączący brzeg stawu z wysepką . Ten choć nadszarpnięty lekko zębem czasu był równie piękny i prosty w formie jak ten największy. Wiodła do niego kręta ,obsadzona krzewami ścieżka; kusiła tajemnicą a sam most sprawiał wrażenie jakby zapraszał do spaceru . Wokół tych dwóch mostów wiosną kwitły całe pola fiołków , a nieco później , po drugiej stronie stawu na zacienionym ,podmokłym gruncie rozkwitały konwalie . Zapach był upojny.
Szósty most był położony nieco dalej , na wysuniętej daleko odnodze stawu .Tamtędy droga prowadziła do ogrodnictwa. Most był użytkowany , jedyny częściowo przykryty deskami był z nich wszystkich najskromniejszy. Nie był szczególnie ozdobny, za to posiadał bramkę i schodki przez , które można było zejść nad samą taflę wody i dawniej , kiedy służył jeszcze celom rekreacyjnym swobodnie wsiąść do łódki. Siódmy most został zniszczony w końcu II wojny przez radziecki czołg. Nigdzie i nigdy nie spotkałam tak pięknego, utrzymanego w romantycznym stylu , w naturalny sposob wpisującego się w krajobraz , założenia parkowego jak tam, choć zwiedziłam w swoim życiu mnóstwo zabytkowych dworków , zamków, pałaców i przynależnych do nich ogrodów . Projektant musiał być wizjonerem. W czasie gdy tam, mieszkałam i bywałam na wakacjach park i pałac należały do PGR . Właściciele nawet o to dbali , remontowali budynki, przycinali krzewy wzdłuż alejek , sprzątali. Remonty jednak były wykonywane w celu utrzymania dobrego stanu technicznego, bez dbałości o zabytkowe szczegóły i bez kontroli i wskazań konserwatora zabytków. W efekcie kompleks ogrodowo – pałacowy tracił stopniowo swoje walory estetyczne. Aż przyszedł czas wielkich zmian a wraz z nim kolejny właściciel : agencja rynku rolnego a z nią czas umierania dla parku , pałacu i mostów. Kiedy ostatni raz , w maju 2010 roku widziałam to miejsce , przypominało siedzibę upiorów. Stawy zarosły , pałac straszy wybitymi szybami i sypiącym się tynkiem a po niebywałej urody mostach zostało kilka przęseł , których nie zdążyli jeszcze pociąć złomiarze. Dziś mosty można zobaczyć już tylko na fotografiach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz