środa, 29 lutego 2012

Po lekcjach


  Po lekcjach nasze dziecięce życie przebiegało w zasadzie według jednego schematu. Obiad, odrabianie lekcji, podwórko. U mnie do góry nogami: podwórko, obiad , odrabianie lekcji podwórko. Czasem , jeśli akurat miałam ochotę, lekcje odrabiałam zaraz po przyjściu , w starszych klasach , kiedy było już więcej przedmiotów rozłożonych na różne dni tygodnia odrabiałam hurtem na cały tydzień. Nie źle się to sprawdzało . Wprawdzie jeden dzień miałam cały zajęty, ale w następnych miałam mnóstwo czasu z którym często nie wiedziałam co zrobić. Na szczęście lubiłam czytać , a okolicach kasy IV odkryłam pisanie. Z czasem czytanie i pisanie stało się moim sposobem na przetrwanie.
Droga ze szkoły dostarczała pomysłów do zabaw . Buszowaliśmy po wszystkich krzakach i chaszczach, chodziliśmy na stadion miejski i biegaliśmy po trybunach , skakaliśmy z drewnianych ławek , bawiliśmy się w chowanego i podchody – w zasadzie nie wolno było tam wchodzić , ale kto by się tym przejmował. Znaliśmy wszystkie dziury w płocie , zakamarki i kryjówki , zawsze można było zwiać , albo się schować . Skracaliśmy sobie drogę przez teren straży pożarnej , robili tak wszyscy , dorośli w drodze do pracy czy na dworzec , my w drodze do szkoły . Nikt się tym nie przejmował,że to teren strażaków a oni tego nie zabraniali . Tu był następny plac zabaw. Na placu stał stary wóz strażacki zaprzęgany końmi. Oczywiście już wówczas nie używany. Wdrapywaliśmy się na niego , służył nam za czołg, statek , powóz, barykadę i co tylko przyszło nam do głowy. Najczęściej za czołg, bo wówczas po raz pierwszy wyemitowano serial „Czterej Pancerni i Pies” więc wszyscy żyliśmy tym serialem i należeliśmy do telerankowego Klubu Pancernych. Nasza podwórkowa załoga składała się z chyba aż 6 osób ; tylko z Szarikiem był kłopot , bo żadne z nas psa nie posiadało. Napisaliśmy wspólny list do Teleranka, że zakładamy załogę – nie pamiętam już jak się nazwaliśmy – a Teleranek w odpowiedzi przysłał nam legitymacje Klubu Pancernych. Dziś to trochę śmieszne , ale była to jakaś forma wychowywania. Generalnie chodziło w tym o to aby wpoić młodzieży jakieś normy społeczne. Nam jednak nie udawało się wykonać żadnych zadań . Nie było w okolicy starszych osób , którym moglibyśmy pomagać , rodzeństwa ja nie miałam , a rodzeństwo moich koleżanek i kolegów , albo było starsze, albo już w tym wieku, że radziło sobie samo , podobnie było z pomocą w nauce młodszym koleżankom i kolegom . Po jakimś czasie „Klub Pancernych „ zastąpiła „Niewidzialna Ręka” . Chodziło o to samo, tylko zabawa polegała na tym ,żeby pomagając się nie ujawnić , a jako znak zostawiać narysowaną , albo odciśniętą dłoń. Też nie bardzo nam wychodziła ta zabawa. Co innego , to co podsunęła nam nasza wyobraźnia. Na podwórku straży była też ziemianka , w której przechowywano beczki z paliwem. Latem , wiosną i jesienią świetnie się sprawdzała jako szaniec , zimą - jeśli napadało śniegu ( a padało wtedy przykładnie i co roku) służyła nam do zjeżdżania na sankach, na butach i oczywiście na tornistrach. To dopiero była frajda ! Solidne i ciężkie tornistry z dermy,na górce sprawdzały się lepiej niż najlepsze sanki. Po takich zabawach wracaliśmy przemoczeni, zziajani ,a z podręczników i zeszytów wysypywaliśmy w domu śnieg , narażając się na gniew rodziców. Cóż jednak znaczyła reprymenda wobec takich atrakcji jak jazda z górki z zawrotną prędkością na tornistrze. Droga ze szkoły do domu wydłużała nam się czasem do kilku godzin. Za co też obrywaliśmy, bo w czasie kiedy chodziłam do szkoły punktualność była cechą zasadniczą i rodzice bardzo rygorystycznie pilnowali by nam ją wpoić. No może , mnie to tak dosłownie nie dotyczyło , bo biegałam z kluczem na szyi i nikt mnie nie kontrolował . Punktualności jednak się nauczyłam się sama tak jak i wielu innych rzeczy mniej lub bardziej w życiu przydatnych.
Na zdecydowaną większość moich koleżanek i kolegów po lekcjach, czekała w domu mama z obiadem. Na mnie nikt nie czekał. W pierwszej i drugiej klasie co najwyżej jakieś „zdrowo kopnięte”opiekunki. Potem jak już wspominałam odmówiłam chodzenia do ludzi i radziłam sobie sama. Kiedy ruszyła nowa szkoła , a w niej stołówka szkolna wykupili mi tam obiady. Nie specjalnie miałam ochotę je jeść . Bo w ogóle rodzina , matka szczególnie miała zwyczaj wciskać mi jedzenie . Góry jedzenia , których ja nie byłam w stanie zjeść . Bo które dziecko w wieku 7-10 lat zje 3 bułki na śniadanie i drugie tyle w szkole. Spokojnie wystarczyłaby mi jedna. Matka jednak uważała ,że powinnam jeść , a kiedy nie chciałam zaprowadzała mnie do lekarza ,że niby mam anemię, jestem zagłodzona i Bóg wie co jeszcze wymyślała. Zawsze okazywało się po badaniach ,że jestem zdrowa jak koń. Żeby uniknąć awantur i chodzenia bez powodu do lekarzy wykombinowałam sobie sposób na pozbycie się jedzenia . Wrzucałam je za kuchenne szafki , albo chowałam do piekarnika- którego nikt nigdy nie otwierał i nie używał. Rodziców zapewniałam ,że zjadłam . Sprawa się wydała przy malowaniu. Po odsunięciu szafek rodzice znaleźli stertę suchych i częściowo spleśniałych moich śniadań. Strasznie wtedy mi się dostało. To co pochowałam w piekarniku wyniosłam następnego dnia , kiedy nikogo nie było i wyrzuciłam na śmietnik . Nie wpadłam na taki pomysł prędzej – tylko nie wiedzieć dlaczego na te kuchenne szafki.
Uznali,że jestem nie grzeczna i kłamię . Niby tak było , ale ja się nie czułam winna – nikt nie chciał mnie słuchać , kiedy próbowałam powiedzieć,że przecież aż tyle nie zjem.
Obiady w szkole były smaczne – szefową kuchni była siostra mojej matki , gotowała i nadal gotuje naprawdę doskonale . Nie lubiłam tylko barszczu ukraińskiego – nie pamiętam dlaczego , ale zraziłam się do niego właśnie w szkolnej stołówce i do dziś go nie lubię. Czasem próbowałam się z obiadów szkolnych urywać- odkąd kazali mi jeść z nimi drugi obiad w domu . Znów szybko sprawa się wydała , bo ciotka wychlapała rodzinie, ze nie przychodzę na stołówkę i temat skończył się jak poprzednio ; nieziemską awanturą. Domowe obiady mi nie smakowały. Matka nie umiała gotować i nawet nie próbowała się nauczyć . Wszystko robiła byle jak , do wszystkiego dodawała ogromne ilości tłuszczu i oprócz soli żadnych przypraw. Do dziś zresztą robi tak samo. Nie dało się tego jeść i tyle. Kiedy więc babcia zaczęła uczyć mnie gotować , ja zaczęłam moje umiejętności wykorzystywać w domu i często sama robiłam jakiś obiad . Ojciec chwalił kuchnię , bo była taka jaką znał z domu babci , matka robiła mi awantury za sam fakt,że się do tego zabieram. Ze stołówki urywałam się jeszcze z jednego powodu. Nikt nie chciał za mną czekać aż zjem obiad w stołówce, a chciałam wracać razem z wszystkimi żeby poszaleć w drodze do domu. Zawsze wtedy działo się coś ciekawego , czasem wystarczyło jakieś słowo, rzucone hasło do zabawy , albo po prostu gadaliśmy o różnych interesujących nas sprawach, odprowadzaliśmy się po kolei pod dom i gadaliśmy . To wspólne chodzenie do szkoły , wstępowanie jedno po drugie, wspólne powroty i zabawy budowały między nami dziećmi więź . Zawiązywały się przyjaźnie, które często przetrwały cale lata. Teraz tego nie ma. Dzieci dowożą pod szkołę rodzice , a podwórka opustoszały.

niedziela, 19 lutego 2012

Tak zwany" obowiązek szkolny" 4


 W szkole mieliśmy swoje przezwiska . Była Kaczka, Kurczok ( tak właśnie – KurczOk przez o ), Lis lub Lisica ( to ja ) , Mała , Pietrucha, Łysy Kociu, Koza Strzyga, Kaju, Termit, Słoniu , Kamylkok, Rozkoszne Bobo , Maciuś i Kmieciaki - to było dwóch chlopaków , ale że trzymali się razem przezwano ich od nazwiska jednego z nich , utrwaliło się to tak dalece, że często nawet nauczycielom zdarzało się ich pomylić i potem prostować :” nie ty – ten drugi”. Z początku wkurzałam się za nazywanie mnie Lisem lub Lisicą – uważałam ,że mam swoje imię i nazwisko, ale w końcu się przyzwyczaiłam jak każdy. Przezwiska przetrwały , a nie które powędrowały z nami do szkół średnich. Jak w każdej przyzwoitej szkole przezwiska mieli też nauczyciele. Z podstwówki kojarzy mi się tylko nauczyciel wychowania muzycznego i WF , którego nazwaliśmy „Palaj „ . Więcej pamiętam z LO, ale to w swoim czasie.
Nauczycieli mieliśmy wymagających , ale za razem byli świetnie przygotowani do pracy z dziećmi i zdecydowana większość nauczanie traktowała z pasją i wiarą w sukces. A ja w ogóle miałam szczęście do dobrych nauczycieli . Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam i czasami działa mi się krzywda kiedy stawiali mi wymagania i egzekwowali wiedzę. Nie mniej do dziś pamiętam lekce historii, na których nauczyciele urządzali konkursy na znajomość dat , przynosili na lekcję jakieś związane z historią przedmioty , np. chełmy wojskowe z czasów II wojny , albo odznaki z Powstania Wielkopolskiego . Lekcje polskiego , na których pani potrafiła postawić jednemu uczniowi w jednym dniu np. trzy piątki , dwie dwójki, czwórkę , wpisać pochwałę do dzienniczka i nawyzywać ,że np. nie słucha uważnie , ale też nawet tych oporniejszych na przyswajanie wiedzy zachęcić do pisania opowiadań i pamiętników , pochwalić własnoręcznie napisany wiersz i przekonać do przeczytania lektur , które wcale nie były wymagane. To,ze do dziś piszę ładnie , nie robię błędów , mam spory zasób słownictwa i potrafię się poprawnie wyrażać , nie podpierając się różnymi obcojęzycznymi , albo co gorsze wulgarnymi wstawkami zawdzięczam lekcjom j. Polskiego. Metoda była prosta : jak najwięcej czytać i pisać . Jeśli nie było innego zadania, albo trafiło się kilka minut wolnego czasu przepisywaliśmy fragmenty czytanek. Utrwalało się słownictwo, zasady ortografii i gramatyki i wyrabiał się charakter pisma. A trzeba pamiętać ,że gdy ja zaczynałam naukę , w powszechnym użyciu była stalówka z obsadką i kałamarz z atramentem. W starej szkole, w pawilonie ławki miały nawet w tym celu specjalnie wycięte pod kałamarz i pióro miejsca . W nowej już tego nie było i kazano nam używać piór wiecznych. Wiązał się z tym swojego rodzaju obowiązek ; należało pamiętać ,żeby wieczorem przed pójściem do szkoły pióro napełnić , bo brak atramentu to była uwaga w dzienniczku. O tym ,żeby zastąpić w takiej sytuacji pióro długopisem nie było mowy. Nie i już – uważano,ze pisanie długopisem psuje charakter pisma . Można było pisać ołówkiem w tzw. brudnopisie, który każdy uczeń był zobowiązany nosić i z niego korzystać. I chyba coś w tym jednak było. Do dziś wolę pisać piórem i choć w pracy używam długopisów , pióro mam i używam do pisania życzeń i listów. I piszę nim o wiele ładniej niż długopisem. Nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do klasy IV i zacznę się uczyć nowych przedmiotów : geografii i biologii – te nazwy brzmiały dla mnie o wiele ciekawiej i bardziej prestiżowo niż jakieś „wiadomości o przyrodzie” i zapowiadały ciekawą treść. Kiedy już ich się zaczęłam uczyć , w miarę upływu lat przestały być takie ciekawe i bynajmniej nie z powodu braku kompetencji nauczycieli . Z wiekiem ugruntowywały się moje zainteresowania w kierunku historii i literatury , muzyki klasycznej ,religii i filozofii (choć w temacie tych ostatnich nie za bardzo mogłam się wykazać w szkole ) a w związku z tym biologia i geografia schodziły z moich horyzontów na plan dalszy. Uczyłam się , bo odpuścić sobie nie można było żadnego z tych przedmiotów, zwłaszcza geografii , której uczyła starsza już pani , a właściwie panna , bo zgodnie z przedwojennym kanonem kształcenia kadry nauczycielskiej wybierała nie zawód a powołanie . A wobec tego musiała się poświęcić nauczaniu , nie obciążając się obowiązkami rodzinnymi. I wywiązywała się z powołania . I to jak! Zeszyt do geografii musiał być gotowy już na pierwszej lekcji. Na każdej stronie miał być narysowany podwójny margines dokładnie szerokości pięciu kratek czyli 2,5cm ( zeszyt 80 kartkowy) . Na każdej stronie data, numer lekcji , temat , podkreślony dwa razy. Kiedy omawialiśmy jakiś nowy kraj , obowiązkowo należało narysować lub wkleić mapkę i choć jeden wycinek z gazet lub pocztówkę mówiącą coś o tym miejscu. Kraj pokazać na mapie, wymienić stolicę , najważniejsze miasta, rzeki, góry lub morza do kraju przypisane , walutę, liczbę ludności , najważniejsze gałęzie przemysłu i rolnictwa , jeśli kraj słynął z zabytków , to i te należało znać. Egzekwowała tę wiedzę i wymagania co do zeszytu bezwzględnie , ale też kiedy widziała,że ktoś ma słabe stopnie , zapraszała takiego gościa do świetlicy po lekcjach i nie proszona pomagała mu odrabiać zadania. Kiedyś pamiętam, kazała nam na geografię przynieść talerzyk deserowy , nóż , widelec i dwie skibki suchego chleba i serwetkę. Okazało się, że podpatrzyła w stołówce, że wiele dzieci nie potrafi się prawidłowo zachować przy stole i postanowiła nas tego nauczyć. Chodziła po klasie, cierpliwie układała noże i widelce w rękach , pokazywała jak kroić i wkładać do ust jedzenie , upominała, by łokcie trzymać przy sobie , pokazywała jak rozłożyć na kolanach serwetkę i potem po zjedzeniu odłożyć ją na stół. Na lekcje przychodziła zawsze nienagannie ubrana w kostiumy z białymi bluzkami, zawsze starannie uczesana ,w delikatnym makijażu, zawsze wyczyszczonych butach ( nawet jak lało albo padał śnieg z deszczem) ; była chodzącym dobrym przykładem .Nawet głosu nie podnosiła, a mimo to w klasie nikt na jej lekcjach nie odważył się kręcić czy gadać o jakimś rozrabianiu nie wspominając.   

wtorek, 14 lutego 2012

Tak zwany "obowiązek szkolny" 3


Mniej więcej od 1975 roku zaczęły się eksperymenty edukacyjne. Odgórny „prikaz” i nie było dyskusji. Powstały tzw. zbiorcze szkoły gminne. Mówiło się ,że docelowo powstanie szkoła 10-klasowa .na wzór naszego brata i sojusznika ZSRR. Jedynkę , dwójkę i trójkę zasiliły klasy 5-8 z okolicznych wsi. Dzieci dowożono autobusami , stworzono nowe klasy miejsko - wiejskie . Mnie i moją przyjaciółkę z ławki B przeniesiono na ostatni rok nauki do nowej , VIII d . Ryczałyśmy obie jak nie przymierzając owce , ale nie pomogło , ani płacz ani prośby naszych rodziców. Koniec końców i tak na dobre się odwróciło, bo nawiązałyśmy kilka nowych, fajnych przyjaźni , a naszym wychowawcą został uwielbiany przez wszystkich historyk , o którym mówiliśmy w szkole i do dziś mówimy „nasz kochany pan K” a polonistką, prawdziwa pasjonatka literatury, języka i nauczania jako takiego , dzięki czemu j. Polski stał się fascynującą podróżą wyobraźni.
Lata w podstawówce upływały mi w miarę spokojnie. Szkołę wspominam dziś tak sobie , nie miałam zbyt łatwego życia z koleżankami i kolegami , to za sprawą moich rodziców .Mieli specyficzne podejście do wychowywania dziecka . Żadnych traum ani koszmarów z powodu
życia w systemie socjalistycznym nie mam . Nie cierpiałam biedy, nikogo z moich bliskich ani znajomych nie spotkały żadne represje ,nie słyszałam nawet żeby kogoś na 24 godziny przymknięto za np. noszenie noża sprężynowego co było zakazane albo wałęsanie się bez celu po nocy. Teoretycznie było to możliwe i o ile pamiętam zdarzało się , ale dotyczyło to raczej meneli spod budek z piwem. Socjalizm się budował sobie ,gdzieś tam na górach i wyżynach władz a życie nas młodych ludzi biegło sobie. Uczono nas wprawdzie służyć Polsce Ludowej , ale jak się zastanowić ,to zasady jakoś mocno przypominały dekalog: nie kradnij, nie oszukuj , nie kłam , nie rób krzywdy innym , bądź uczciwy , pomagaj innym , szanuj drugiego człowieka itd. Inna sprawa ,że szybko odkrywaliśmy różnice między teorią i praktyką . Ja nawet bardzo szybko , bo już w wieku lat 8 , ale jakoś na moją osobowość to nie wpłynęło . Podstawówkę skończyłam , nawet nagrody w końcu mi dali  i nawet do księgi pamiątkowej szkoły pozwolili się wpisać a na ten zaszczyt w mojej szkole trzeba sobie było mocno zasłużyć. Ta zasługa to tak z przymróżeniem oka. Po zmianach poziom ocen zmienił się diametralnie. Trafiłyśmy z B.do tej najniższej.B zawsze uczyła się nieco gorzej ode mnie ale i tak znacznie lepiej niż zdecydowana większość naszych koleżanek i kolegów. Do klasy dołączyła R z pobliskiej wsi , uczennica wzorowa i lepsza ode mnie. Ja już wtedy miałam ściśle określone zainteresowania, wiedziałam jak dalej pokieruję swoją edukacją i w związku z tym uczyłam się tego co mnie interesowało, reszty na „byle zaliczyć” . W sumie było nas w klasie uczących się na piątkach i czwórkach może z pięcioro , w tym tylko R i ja miałyśmy same piątki. Nie było kogo nagradzać, a kogoś było trzeba zgodnie z założeniami systemu. I cóż więcej mogę powiedzieć ; z perspektywy dziecka , to był nasz dzień codzienny , tak było i już . Nikogo zawiłości i ciemne strony systemu specjalnie nie interesowały. Wiedzę o systemie wchłanialiśmy jakoś tak mimochodem , na podstawie obserwacji , rozmów zasłyszanych w domu ,czasem wyczytanej między wierszami informacji z jakiejś książki czy bardziej odważnego artykułu lub audycji ( choć przyznaję ,że tych były ilości śladowe i jeśli się pojawiały to raczej w odpisach, podawane jakoś po cichu , raczej w rodzinnym gronie ) . Na pytania zadawane, moi rodzice nie odpowiadali – czasami zdarzało się odpowiedzieć ojcu , ale raczej wybiórczo . Zwykle zbywali mnie poleceniem nie zadawania głupich pytań , bo i tak nie zrozumiem. Ale to była zwykła praktyka nie tylko w odniesieniu do systemu i sytuacji politycznej, tylko taka ich specyficzna metoda wychowawcza. Tak mieli i już , a ja rozumiałam , wbrew temu co wydawało się rodzicom . Szybko nauczyłam się obserwować i wyciągać wnioski.
Peerelowski system szkolny jaki by nie był i jak mocno by nie chciał wszystkich zrównać i stłamsić, mimo wszystko uczył myślenia i rozwijał intelektualnie. Jak wspomniałam sprawy wielkie działy się gdzieś obok. Dla nas liczyła się szkoła i podwórko. Szkoła , bo nie można było sobie jej odpuścić , a jeśli ktoś to zrobił to lekko nie miał. Zasady były proste: nie uczysz się , powtarzasz rok, narozrabiałeś obniżamy ci zachowanie – jeśli to nie poskutkowało dostawało się wilczy bilet i szkołę kończyło nie w mieście ale np. w pobliskiej wsi. Za karę. Podwórko, bo wiadomo ; tam czekała przygoda. I tyle. Kiedy jednak myślę o tamtych czasach nie mogę się oprzeć przekonaniu,że w tym systemie był jakiś plan i współdziałanie szkoły , rodziców, państwa i nawet paradoksalnie , stojącego w opozycji politycznej kościoła. Szkoła uczyła – nie tylko przedmiotów , nauczyciele -wtedy jeszcze większość takich starej daty pasjonatów - wpajali nam oprócz wiedzy ogólnej zasady dobrego wychowania , na stołówce pilnowano byśmy prawidłowo trzymali sztućce, jedli z zamkniętymi ustami , mówili „dziękuję „ kiedy kucharki podawały nam talerze itd. Nauczyciele i rodzice przypominali nam żebyśmy zanosili lekcje chorym koleżankom i kolegom ucząc nas w ten sposób altruizmu. Szkolny wyjazd do teatru lub na koncert ( ja mogę się poszczycić bytnością wraz zresztą klasy w koncercie samego Zimermana – jak widać liczył się poziom kultury serwowany młodym ludziom )to okazja by zwrócić uwagę na właściwy ubiór, odpowiedni sposób wręczenia wirtuozowi kwiatów czy zachowania się na widowni . A za przewinienia, były kary. W zasadzie nie rozrabiałam , kiedyś zbiłam doniczkę z kwiatem .Nie chciałam , ale wygłupialiśmy się na przerwie i jakoś tak w ferworze zabawy wyszło. Kazano mi posprzątać i przynieść nowego kwiatka. Jeśli ktoś pomalował ławkę, miał załatwiony tydzień sprzątania klasy pod okiem woźnego i sprzątaczki. I nie było od tych kar żadnego zmiłuj. Obowiązywała prosta zasada : jest „zbrodnia” - jest i kara. Ani uczniom ani rodzicom nie przyszło nawet do głowy żeby to kwestionować.
W szkole działały kółka przedmiotowe i nie tylko , bo było też modelarskie i fotograficzne , sekcja szachowa i strzelecka , można było uprawiać sport i śpiewać w chórze ( nie specjalnie się do tego młodzieży paliło , bo nauczyciel muzyki miał wielkie ambicje i wysoko stawiał chórzystom poprzeczkę ale jak już ktoś trafił do chóru to nie było sposobu żeby się z niego wywinąć) . W szkole na etacie był lekarz , pielęgniarka i dentystka . Były co roczne badania kontrolne a jeśli ktoś był chory to zamiast iść do ośrodka zdrowia mógł skorzystać z porady lekarskiej w szkole . Było i planowe leczenie zębów . Jakoś szczególnie źle tego nie wspominam . Pewnie ,że zabiegi stomatologiczne bolały , bo taki był wówczas stan wiedzy medycznej , ale kłopotów z powodu spapranej roboty nie miałam nigdy czego nie mogę powiedzieć o przypadkach znanych mi obecnie – opłacanych z prywatnych kieszeni oczywiście. Dla rodziców większej gromadki dzieci , a trzeba pamiętać ,że rodzina wielodzietna zaczynała się wówczas od pięciorga , było to duże ułatwienie .Nie musieli biegać do lekarzy z każdym potomkiem z osobna , a szkoła miała pewność ,że młodzież nie kombinuje, bo zwolnienie zanosiła wychowawcy pielęgniarka. Na religię chodziliśmy do salki parafialnej przy kościele – wierzący chodzili, niewierzący nie chodzili , nie było problemu z zagospodarowaniem takiemu delikwentowi czasu , ani problemów z tolerancją . Przeniesienie religii do szkół to był bardzo zły pomysł. A nauki o dziwo brzmiały podobnie jak szkole: w; bądź uczciwy , nie krzywdź , nie kłam, nie kradnij , pomagaj kolegom itd. I wreszcie , coś co budzi dziś wielkie kontrowersje gdy tylko padnie na ten temat choć słowo ale w początkach lat 70-tych w moim mieście było normą : dzieci do lat 15 nie miały prawa przebywać na dworze bez opieki dorosłych po godzinie 20 .00 . W tamtych czasach nikt tego nie kwestionował. Większość z nas respektowała ten nakaz i tyle. Wiadomo, że mieliśmy frajdę kiedy udało się te godzinę przekroczyć , ale nie przyszło nam wtedy do głowy biegać dalej niż po własnym podwórku, bo odprowadzenie do domu przez milicjanta było nie do pomyślenia. Dla nas dzieci a dla rodziców tym bardziej. No i rodzice też od nas wymagali ; godzina powrotu do domu była święta .Trochę więcej wolno było uczniom szkół średnich ale też nie dłużej niż do 22.00 . Przestępczość wśród młodocianych prawie nie istniała.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Tak zwany " obowiązek szkolny" 2


Nowa szkoła była mniej – więcej tak samo daleko jak stara, jednak droga do niej prowadziła przez osiedle. Nie było już tak malowniczego i użytecznego terenu zabaw ale od czego wyobraźnia. Budynek był dwu piętrowy i składał się z trzech skrzydeł . W jednym uczyły się klasy młodsze , w drugim starsze , w trzecim była świetlica - stołówka na jakieś 100 dzieciaków , gabinety lekarski i stomatologiczny , wielka biblioteka połączona z czytelnią i harcówka. Gabinety przedmiotowe i pokój nauczycielski mieściły się na pierwszym piętrze . Z dolnego korytarza wchodziło się do sali gimnastycznej ( pięknej i doskonale wyposażonej w sprzęt sportowy) , sekretariatu i gabinetu dyrektora oraz do klas młodszych . Każda klasa dostała swoje pomieszczenie , o które miała dbać ; dbanie polegało na dostarczeniu i pielęgnowaniu kwiatów doniczkowych i robieniu gazetek okolicznościowych i pilnowaniu porządku. W klasach wisiały portrety wielkich ludzi ; pisarzy muzyków, malarzy itp. Była też sala muzyczna z pianinem i instrumentami perkusyjnymi i dwie pracownie do prac ręcznych – osobno dla dziewczyn i chłopaków . U dziewczyn stały maszyny do szycia i kuchenki do gotowania ( a jakże były zajęcia z szycia i gotowania ) u chłopaków wszystko co potrzebne w warsztacie stolarskim i ślusarskim. Przed każdą klasą , na holu był rząd drewnianych szafek zamykanych na klucz. W każdej po 6 wieszaków na płaszcze i kurtki. Każda klasa dostawała swoje, wychowawca dzielił klasę na grupy i rozdawał kluczyki do szafek . W ten sposób rozwiązano problem szatni. Przez pierwsze 2 lata kazali nam nakładać na buty ochraniacze – coś podobnego jak zakładało się w muzeach, ale po trzech rozbitych głowach i fiasku wszelkich zakazów ślizgania się po korytarzach zrezygnowano. Obok szkoły było boisko z bieżnią i piaskownicą do skoków w dal . Zimą woźny płytę boiska do piłki ręcznej wylewał wodą i było lodowisko. Rozgrywaliśmy tam zawody w łyżwiarstwie szybkim , hokeju , a co bardziej ambitni miłośnicy łyżew , w tym ja , próbowaliśmy skomplikowanych figur podpatrzonych w tv .
Były też ogródki tematyczne i spory kawał trawników , z ławeczkami , gdzie można było posiedzieć , albo zmienić buty na wf.
Mundurki z czarnej satyny obowiązywały oczywiście , tarcza na mundurku i płaszczu również – nauczyciele sprawdzali; każda naderwana albo jej brak to była uwaga w dzienniczku i groźba obniżenia oceny ze sprawowania , a tu już żartów nie było. Rodzice nie głaskali nas po głowach i nie przeszło żadne tłumaczenie ,że belfer się uwziął . Sankcje w szkole równały się bardzo
konkretnej poprawce w domu – nauczyciel zawsze miał rację. Na lekcjach wymagano od nas siedzenia prosto zwykle z rękami założonymi z tylu , po to ,żeby kręgosłup był prosty – i był . Dzieci z wadami postawy prawie nie było. Po lekcjach chodziło się do świetlicy , oczywiście obowiązku nie było, ale bywały ciekawe zajęcia , np. plastyczne, albo urządzano konkursy czytelnicze , można też sobie było od razu po szkole odrobić lekcje . Panie świetliczanki i starsi uczniowie pomagali .Kiedy poszłam do klasy VII też miewałam tam dyżury , czytałam maluchom bajki . Obiady w stołówce były wydawane od 12 do 15. Najpierw przerwę miały klasy młodsze , potem średnie, na samym końcu najstarsze. Tłoku i przepychania nie było, a kucharki chodziły po sali i pilnowały,żeby każdy swoją porcje zjadał. Jedzenie było całkiem smaczne i pożywne. Uwielbialiśmy naleśniki z serem , racuchy , zupę pomidorową i sobotnią grochówkę . Ja osobiście nigdy nie polubiłam tylko barszczu ukraińskiego i mam do niego uraz do dziś – nie pamiętam już dlaczego ale mam. Dla najuboższych zawsze znalazły się jakieś dotacje z zakładów pracy albo zniżki. Głodny w szkole nikt nie chodził. Pamiętam ,że wtedy zakłady pracy w ogóle dużo łożyły na dzieci swoich pracowników ; do dożywiania, obozów i kolonii, paczek świątecznych , wycieczek itp. Oprócz obiadów w stołówce było na dużej przerwie tzw. „dożywianie „ - zwykle jesienią i zimą. Do szkoły nosiło się blaszane kubki ( im bardziej był obity tym lepiej nam z niego smakowało) i płócienne serwetki i na dużej przerwie każdy dostawał po kubku mleka , kakao lub kawy zbożowej . Nalewał je nauczyciel dużą nabierką z emaliowanego wiadra , w których kuchnia te napoje dostarczała. Bałagan był z tym nie mały, bo jak to dzieciaki; często zdarzało nam się rozlać albo niechcący ochlapać kolegę.
Od czasu do czasu z różnych ważnych rocznic i okazji odbywały się w szkole apele i akademie. Wtedy śpiewało się hymn szkoły , przy bardzo ważnych okazjach również państwowy , czasem pieśni patriotyczne , z okazji rocznicy rewolucji październikowej , Dnia Zwycięstwa i 1-Maja „Międzynarodówkę” , po czym po odśpiewaniu szkoła gremialnie ruszała na pochód .
Oczywiście nie obowiązywało to harcerzy . III Szczep Harcerstwa”Czarna Trójka „ - od czarnych chust , które nosiliśmy -to było oczko w głowie dyrekcji i druha harcmistrza a jako taki miał swoje prawa – harcerką byłam zapaloną i wspomnienia mam fajniejsze niż ze szkoły – ale o tym później. W tej naszej nowej , bardzo nowoczesnej jak na tamte czasy podstawówce było jasno , przestronnie , odbywały się ciekawe zajęcia poza lekcyjne , na ścianach nie było portretów wodzów , a w izbie pamięci gromadzono pamiątki związane ze szkołą a nie z budową socjalistycznej Ojczyzny, a już na pewno nie z budową komunizmu . Słowo komunizm pojawiało się na j. Rosyjskim , albo na historii lub wychowaniu obywatelskim. Po trzech latach mojej szkole nadano imię Mikołaja Kopernika . Nie żadnych bojowników , ani zjazdów jak to było często praktykowane w tamtych latach ale zwyczajnie i po prostu imię uczonego. Kilka innych szkół w moim mieście nosi imiona bohaterów związanych z miastem , moje LO imię pisarza . Do nadania imienia szkole długo się przygotowywaliśmy . Były konkursy literacko – historyczne , robiliśmy prace plastyczne związane z Kopernikiem ( np.. rzeźby z szarego mydła i wyklejki z podartych gazet) , jeździliśmy na wycieczki do Torunia i Fromborka , szkoła nawiązała też współpracę z innymi placówkami tego imienia w Polsce a samo nadanie imienia miało formę wielkiej uroczystości z udziałem władz miasta , ministra szkolnictwa , niemal wszystkich zakładów pracy i oczywiście I sekretarza , bez którego żadna taka uroczystość nie mogła się odbyć. Szkoła dostała nowy , piękny sztandar, a my nowe tarcze z nazwą szkoły . Kazano nam je nosić z dumą i poczuciem patriotyzmu i tak właśnie było. Takie święto integrowało nas i budziło wzniosłe uczucia. Nie można tego powiedzieć o gremialnym udziale w seansach filmowych , zwykle był ogłaszany tydzień filmów radzieckich i chodziliśmy na 3-4 seanse. Nikt tych filmów nie lubił i specjalnie nas nie interesowały ale przynajmniej nie siedziało się w ławce . Coś się działo , a dla nas dzieci to i tak była atrakcja, podobnie jak czyny społeczne – coś się działo i to było najważniejsze – sama istota rzeczy . W starszych klasach obowiązkowe były prace społecznie użyteczne czyli w praktyce wykopki lub zbieranie jabłek w pobliskich PGR. Wykopki to w skrócie rzecz ujmując była wesoła przygoda a to nas głównie pociągało. Bo my wówczas w ogóle lubiliśmy żeby się coś działo. Telewizja ( aż dwa programy państwowe ) nie zabiły w nas ciekawości świata, wyobraźni i chęci przeżywania przygód , co z przykrością obserwuje w dzisiejszej rzeczywistości. Opustoszały podwórka i trzepaki, zapomniano klipę , palanta i grę w klasy.

środa, 8 lutego 2012

tak zwany obowiązek szkolny


  Tak zwany „obowiązek szkolny” zaczął się dla mnie 1 września 1968 roku – czasach intensywnego budowania realnego socjalizmu i propagandy sukcesu , roku wydarzeń marcowych i inwazji w Czechosłowacji.. Bo my w Polsce budowaliśmy socjalizm. Komunizmu u nas nie było – jak chcieliby dziś wierzyć niektórzy , za to budowa socjalizmu trwała w najlepsze. Jak wiadomo budowli owej nie udało się wznieść , runęła bowiem już na etapie budowy, aczkolwiek wtedy gdy zaczynałam edukację niemal wszyscy święcie wierzyli, że powstanie.
W szkołach obowiązywała rejonizacja więc trafiłam do „trójki”. W tym czasie budowano w moim mieście trzecią podstawówkę - „trójkę” właśnie. Ta stara mieściła się w pawilonie obok szacownej, „jedynki” . Uczyły się tam klasy 1-4 , starsze 5-8 w kilku wydzielonych pomieszczeniach w budynku 'jedynki”. „Dwójka” była na drugim końcu miasta owiana legendami o poziomie nauczania i strasznie wymagających nauczycielach. Nauka w tymczasowej „trójce” odbywała się na trzy zmiany ale tym, ani rodzice, ani dzieci się nie przejmowali i nikomu do głowy nie przyszło narzekać na warunki . Ja trafiłam do klasy Ic – czyli tej ostatniej w hierarchii pozycji rodziców. Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Nasza wychowawczyni miała na imię Florentyna i była przemiłą osobą i bardzo dobrą nauczycielką. Życie jej i jej rodziny niestety nie ułożyło się dobrze , ale to inna historia. Droga do szkoły i z powrotem prowadziła obok stadionu miejskiego, stacji benzynowej i przez teren straży pożarnej. Jaki to był plac zabaw !!! Te 10-15 minut , które powinna zająć wydłużało nam się czasem do 2-3 godzin. Wracaliśmy całymi paczkami , po kilkanaście osób w każdej, z bloków przy Konopnickiej, Armii Czerwonej i Marchlewskiego .Oczywiście sami , bo towarzystwo rodziców lub dziadków to był największy obciach świata – wstyd i poruta jak się wtedy mówiło. Po drodze staczaliśmy całe kampanie wojenne , zdobywaliśmy Dziki Zachód i nieznane lądy . W zimie zjeżdżaliśmy na tornistrach z dachu ziemianki , która służyła strażakom za magazyn paliwa , staczaliśmy bitwy na śnieżne kule i ślizgaliśmy się na wydeptanym i ubitym śniegu aż powstawały całe lodowe ścieżki.
W pawilonie szkolnym na samym początku wisiały portrety Gomółki i Cyrankiewicza, ale już na jesieni tego roku, kiedy dostarczono nam nowe tablice do pisania i odnowiono ściany , na której je zawieszano znikły bezpowrotnie. Zostało tylko Godło. W nowej szkole już ich nie było. Na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego i pójście pierwszy raz do szkoły matka wyszykowała mi plisowaną granatową spódniczkę, białą bluzkę non- iron ( prawdziwy hit PRL-u, obok prochowca z ortalionu i radia tranzystorowego„Koliber” ) i białe rajstopy , zawiązała czarną aksamitkę pod szyją i oczywiście czapkę na głowę – „bo przecież będę chora , już przecież źle wyglądam – mimo ,że tego dnia świeciło słońce. I poszliśmy . Przydzielono mnie do klasy c , wraz z 40-stką innych dzieciaków. Posadzono w drugiej ławce z koleżanką z sąsiedniego bloku. B miała ośmioro rodzeństwa i ojca – agenta SB , który jednak – jak opowiadał mi ojciec i słyszałam w przyciszonych rozmowach sąsiadów ) nigdy nikomu krzywdy nie zrobił , a zmuszony do współpracy , zaraz po podpisaniu „cyrografu” rozpowiedział o tym po całym mieście i okolicy, a wieczorem ostentacyjnie z całą rodziną poszedł do kościoła i chodził tak codziennie sam lub z żoną i dziećmi przez wiele lat. Jakoś represje go za to nie spotkały. Następnego dnia ubrano mnie w czarny , szyty na miarę fartuch z satyny, z białym koronkowym kołnierzykiem i tarczą na rękawie, na plecy dostałam tornister z dermy i odprowadzono mnie do szkoły pierwszy i ostatni raz. Potem radziłam sobie sama. Mój dzień wyglądał tak: budziłam się o 4.25, zwykle coś czytałam albo wymyślałam niestworzone historie, które z czasem zaczęłam przelewać na papier, o 6.30 kiedy tato wychodził do pracy przynosił mi kubek mleka ( przynosił mi rano to mleko jeszcze kiedy chodziłam do L.O.), śniadanie czekało w kuchni na stole , również to przeznaczone do szkoły- , zwykłe poranne czynności , odrabianie lekcji – bo chodziłam na trzecią zmianę i wracałam około 19.00. o 13.15 wymarsz do szkoły. Po drodze zostawiałam klucze u sąsiadki z drugiego piętra i wstępowałam po koleżankę, często razem wstępowałyśmy po inne koleżanki i całą paką szliśmy do szkoły . Lekcje zaczynały się o 13.35. I tak przez 6 dni w tygodniu , bo wtedy jeszcze do szkół i pracy chodziło się w soboty. Uczyłam się dobrze, jak już wspominałam ale na koniec roku nagrody książkowej nie dostałam . Za rok już wiedziałam dlaczego : moi rodzice nie mieli odpowiedniej pozycji – ojciec nie był wojskowym ani policjantem , ani też nie piastował żadnego intratnego stanowiska , nie należeli do PZPR , nie byli też „badylarzami” , którzy wtedy ,choć element podejrzany to jednak bogatszy niż prosta klasa robotnicza – cieszyli się uznaniem . Matka również nie była nikim znaczącym , bo przecież referent w zakładach odzieżowych to żadne stanowisko. Pojęłam to wszystko jakiś rok później , kiedy lepiej poznałam kolegów i koleżanki. Specjalnie mi to nie przeszkadzało , choć pominięcie w nagrodach na swój sposób bolało, zwłaszcza, że rodzice też nie doceniali moich wysiłków . Liczyły się pełne 5, piątka z minusem to już był powód do pytania czemu nie 5 , a do 4 wolałam się nie przyznawać , bo kończyło się ciężką rodzinną awanturą , a konkretnie to dłuższym kazaniem i zakazem wychodzenia na podwórko w wykonaniu ojca i karczemnymi wyzwiskami matki. Na jesieni następnego roku oddano do użytku nową „Trójkę”. Z wielką pompą, przemówieniami i przecinaniem wstęg.

poniedziałek, 6 lutego 2012

W podstawówce 4


Ojciec dużo pracował , również popołudniami , a czasem też nocą ale to on poświęcał mi więcej czasu, sprawdzał czy odrobiłam lekcje , robił śniadania itd. Marzyłam o tym ,żeby mieć rodzeństwo i ciągle o tym mówiłam, że chciałabym mieć siostrę lub brata , a najlepiej jedno i drugie. Zbywali mnie ,że po co mi rodzeństwo , mam przecież kuzynki i kuzynów. Tak za dużo to ich nie miałam i nie utrzymywaliśmy za bardzo kontaktów. Nie pozwolono mi też mieć żadnego zwierzątka, nawet chomika. Matka chorobliwie nie znosiła zwierząt. Odkąd zabrano mnie z domu babci i zmuszono do zamieszkania z rodzicami skończyło się moje dzieciństwo. Nigdy już beztrosko się nie śmiałam , nie umiałam się bawić i cieszyć. Właściwie to nawet nie mam o czym pisać , bo moje życie przebiegało pomiędzy szkołą a czterema ścianami mojego pokoju. Tak naprawdę nie był mój. Nigdy się w nim nie czułam jak w swoim, bo nawet urządzić nie mogłam go po swojemu. Oczywiście urywałam się na podwórko do moich koleżanek i kolegów , wymyślaliśmy najdziwniejsze zabawy i włóczyliśmy się po całym mieście, za co nieodmiennie obrywałam w domu . Tęsknota za towarzystwem rówieśników była jednak silniejsza niż strach przed gniewem rodziców. Bardziej zresztą niż ich gniewu bałam się tego co mi wbijali do głowy, tego wiecznego „ nie nadajesz się do tego „ nie uda ci się”, „nie rób” . matka miała jeszcze zwyczaj dodawać ,że ta czy tamta koleżanka , albo córka jej koleżanki robi to lepiej , jest ładniejsza , lepiej się uczy , ubiera ,tańczy itd. A ja niczego nie potrafię. Ile razy zdarzyło mi się dostać 4 czy nawet 5- od razu słyszałam „ dlaczego nie 5?” . Szybko odebrali mi wiarę we własne siły i chęci do pracy. Zaczęłam zamykać się w sobie i popadać w smutne nastroje, żyć tylko wyjazdami do babci , bo tam czułam się bezpiecznie , tam mogłam swobodnie się rozwijać i nie musiałam ukrywać swoich myśli i uczuć
I nikt nie mówił mi ,że się do niczego nie nadaję. Oczywiście mając lat 7,8,9 nie umiałam tych uczuć nazwać ani w żaden inny sposób określić. Było mi smutno i źle i tyle.
Nadal bardzo dużo czytałam , już w pierwszych klasach szkoły podstawowej zainteresowałam się historią i religiami. Fascynowało mnie wszystko co wiązało się z przeszłością . Równie mocno pociągał mnie mistycyzm. Najpierw ten związany z
religią katolicką , w której przecież wyrosłam , później kiedy poznałam trochę historie również związany z innymi religiami. Nadal wpadałam w zachwyt na widok szalejących żywiołów i przyrody. Wyjazd do miasta niczego nie zmienił i kiedy wracałam na wieś zwyczajem z wczesnego dzieciństwa siadywałam w oknie na strychu żeby podziwiać piękno i moc natury. Nie zapomnę dwóch potężnych burz. Jedną przeżyłam będąc na obozie zuchowym w drugiej bodajże klasie podstawówki , drugą kilka lat później w czasie pobytu u babci. Popłynęliśmy promem na drugą stronę Warty , na ognisko do starszych harcerzy. Do skutku jednak nie doszło , bo nagle się zachmurzyło i lekko pokropił deszcz. Komendanci zdecydowali ,że mamy wracać , bo może się rozpadać na dobre. Wróciliśmy na prom i kiedy już wypłynęliśmy na środek rzeki nagle zaczęły bić pioruny. Stalowa lina po której szedł prom ściągała wszystkie wyładowania. Wzdłóż liny biegały płomienie , niebo zaciągnęło się granatowymi chmurami z których leciały strumienie deszczu. Kazano nam usiąść na podłodze i skulić jak najniżej . Większość dzieci z naszej grupy i chyba opiekunowie bardzo się bali . Mnie się podobało , zafascynowana wpatrywałam się w pioruny bijące w linę i wystawiałam twarz na ulewę. O tej drugiej burzy napiszę nieco później.
Mniej więcej w IV klasie podstawówki zauważyłam u siebie dziwny objaw.A ściślej zauważyłam wcześniej , ale dopiero w tym czasie zaczęłam zwracać uwagę na to zjawisko. Mianowicie,   zdarzało mi się przewidzieć , albo raczej zobaczyć to co będzie. Jakieś sytuacje, które później następowały. Nie traktowałam tego jako coś dziwnego czy też wyjątkowego . Czasem tylko któraś z koleżanek zadawała mi pytanie skąd wiem. Nie umiałam odpowiedzieć. Po prostu wiedziałam. Objawiało się to czymś w rodzaju błysku flesza , jak przy robieniu zdjęć. Przez ułamek sekundy widziałam jakąś sytuację a za jakiś czas ta sytuacja działa się naprawdę. Czasem materializowały mi się sny. Na identycznej zasadzie: najpierw sen , po jakimś czasie jawa. O tym nie mówiłam nikomu. Nawet babci . I to nawet nie dlatego ,że nie chciałam , albo się obawiałam . Nic z tych rzeczy. Dla mnie to było tak zwyczajne jak fakt ,że jem , śpię , czy chodzę do szkoły. Nie było o czym mówić. Dopiero kiedy dorosłam i dowiedziałam się o tych zjawiskach więcej ,zaczęłam traktować je poważnie i robić wszystko ,żeby tej zdolności nie rozwinąć. Niestety , to mi się nie udało. Ona we mnie jest i nadal zdarza mi się zobaczyć” różne przyszłe sytuacje i wydarzenia

piątek, 3 lutego 2012

W podstawówce 3


Pierwszy rok jakoś minął , a kiedy przyszło rozdanie świadectw , po raz pierwszy mnie „wyrównano”.. Najlepsi uczniowie dostawali nagrody książkowe. Ja , mimo ,ze miałam na świadectwie same piątki tej nagrody nie dostałam. Wtedy nie rozumiałam dlaczego. Płakałam z tego powodu kilka dni , a moi rodzice nie umieli albo raczej nie chcieli
mi tego wyjaśnić.
Ponieważ należałam do harcerstwa , w wakacje wysłano mnie na obóz zuchowy, potem do babci .Obóz pamiętam: łóżka polowe , rozstawione w salach szkolnych, trzy umywalki na 40 –to osobową grupę , zimna woda i wygódka na podwórku. Jadalnia pod ogromnym namiotem, mycie menażek zimną wodą i piaskiem... Zazdrościłam starszym harcerzom ,że śpią pod namiotami.
Dziś warunki bytowe nie do zaakceptowania , ale co ciekawe nikt się nie rozchorował, nie było żadnych wypadków , nikomu z rodziców też nie przyszło do głowy ,żeby przeciw takim warunkom protestować. Za to atmosfera niezapomniana. Obozy polubiłam i jeździłam na nie aż do klasy VI szkoły podstawowej , później już nie jako zuch , ale prawdziwy harcerz. Wakacji u babci , tych po pierwszej klasie nie wiele pamiętam. Kojarzą mi się jakieś pojedyncze , niejasne obrazki z wypraw na grzyby i jagody , kąpiele w stawie , zabawy z gromadą dzieciaków ze wsi , praca w ogrodzie , karmienie kur i zbieranie pokrzyw , układanie drewna w szopie i w sągach na podwórku, przygotowanie zapasów na zimę i tresowany , czarny kot o imieniu Murzyn. Tresowany , bo wujek – młodszy brat ojca, nauczył go różnych sztuczek . Kocisko służyło na dwóch łapkach jak pies , a kiedy rzuciło się kulkę z papieru albo cukierek nie było miejsca w które by Murzyn nie skoczył.
Niestety długo nie pożył. Jak to bywało z wiejskimi kotami lubił chodzić własnymi drogami i w trakcie tego łazikowania nabawił się jakiejś choroby i po kilku dniach zdechł.
Wakacje minęły , musiałam wracać znów do miasta. Protestowałam i płakałam , ale nie miałam wyjścia. Wiedziałam ,że muszę. To „ muszę „ -( czytaj poczucie obowiązku posunięte do granic możliwości ) chyba mam zakodowane w genach , zawsze i wszędzie coś musiałam ; niemal nie zdarzało mi się o tym zapomnieć choćby na chwilę , nawet w czasie gdy byłam jeszcze małym dzieckiem.
Życie szkolne toczyło się identycznie jak w pierwszej klasie.
Uczyłam się dobrze , ale nie było nic co by mnie do pracy mobilizowało. Szybko odkryłam ,że lepiej się nie wychylać. Dla osób z bujną wyobraźnią i ukierunkowanymi zainteresowaniami w tamtych latach nie było miejsca. Rodzice sprawy mi nie ułatwiali. Za cokolwiek bym się nie zabrała
wybijali mi to z głowy twierdząc ,że mam tego nie robić , bo się do tego nie nadaję i mi się to nie uda. Tak było z występami w szkolnych akademiach , haftowaniem , szyciem , rysowaniem , próbami pisania ,gotowaniem, głupim lepieniem ozdób na choinkę ,nawet kiedy odważyłam się powiedzieć ,że bardzo chciałabym się nauczyć grać na pianinie albo na gitarze nie pozwolono mi spróbować , bo nie dam sobie rady i się do tego nie nadaje , no i jeszcze dlatego ,że nikt w naszej rodzinie na niczym nie grał. Zaprzestałam proszenia o cokolwiek raz na zawsze. „Zakopałam się” na dobre w książkach i zaczęłam żyć tym co wyprodukowała moja wybujała wyobraźnia. Z czasem zaczęłam to wszystko spisywać. Jako opowiadania ,pamiętniki , listy do kogoś i do nikogo jednocześnie ,jakieś luźne notatki ... To zacięcie jednak przyszło nieco później , mniej – więcej kiedy byłam w klasie IV. Z początku często porzucałam to zajęcie , ale szybko znów do niego wracałam. Nie posłuchałam też matki i zaczęłam wyszywać.. Kilka pierwszych serwetek jeszcze mam. Szycia, gotowania i robótek uczyła mnie babcia, kiedy u niej bywałam. Matka już wtedy zachowywała się dziwnie. Nie interesowała się domem , kiedy wracała z pracy urządzała awantury , krzyczała na ojca i na mnie. Nie chciała ze mną rozmawiać , ani w czymkolwiek pomóc.
Za to uwielbiała mi wmawiać ,że jestem chora, źle wyglądam , czasem nawet zaprowadzała do lekarza . Zawsze wychodziło ,że jestem zdrowa jak koń, ale ona i tak wiedziała swoje.