Po lekcjach nasze dziecięce życie
przebiegało w zasadzie według jednego schematu. Obiad, odrabianie
lekcji, podwórko. U mnie do góry nogami: podwórko, obiad ,
odrabianie lekcji podwórko. Czasem , jeśli akurat miałam ochotę,
lekcje odrabiałam zaraz po przyjściu , w starszych klasach , kiedy
było już więcej przedmiotów rozłożonych na różne dni tygodnia
odrabiałam hurtem na cały tydzień. Nie źle się to sprawdzało .
Wprawdzie jeden dzień miałam cały zajęty, ale w następnych
miałam mnóstwo czasu z którym często nie wiedziałam co zrobić.
Na szczęście lubiłam czytać , a okolicach kasy IV odkryłam
pisanie. Z czasem czytanie i pisanie stało się moim sposobem na
przetrwanie.
Droga ze szkoły dostarczała
pomysłów do zabaw . Buszowaliśmy po wszystkich krzakach i
chaszczach, chodziliśmy na stadion miejski i biegaliśmy po
trybunach , skakaliśmy z drewnianych ławek , bawiliśmy się w
chowanego i podchody – w zasadzie nie wolno było tam wchodzić ,
ale kto by się tym przejmował. Znaliśmy wszystkie dziury w płocie
, zakamarki i kryjówki , zawsze można było zwiać , albo się
schować . Skracaliśmy sobie drogę przez teren straży pożarnej ,
robili tak wszyscy , dorośli w drodze do pracy czy na dworzec , my w
drodze do szkoły . Nikt się tym nie przejmował,że to teren
strażaków a oni tego nie zabraniali . Tu był następny plac zabaw.
Na placu stał stary wóz strażacki zaprzęgany końmi. Oczywiście
już wówczas nie używany. Wdrapywaliśmy się na niego , służył
nam za czołg, statek , powóz, barykadę i co tylko przyszło nam
do głowy. Najczęściej za czołg, bo wówczas po raz pierwszy
wyemitowano serial „Czterej Pancerni i Pies” więc wszyscy
żyliśmy tym serialem i należeliśmy do telerankowego Klubu
Pancernych. Nasza podwórkowa załoga składała się z chyba aż 6
osób ; tylko z Szarikiem był kłopot , bo żadne z nas psa nie
posiadało. Napisaliśmy wspólny list do Teleranka, że zakładamy
załogę – nie pamiętam już jak się nazwaliśmy – a Teleranek
w odpowiedzi przysłał nam legitymacje Klubu Pancernych. Dziś to
trochę śmieszne , ale była to jakaś forma wychowywania.
Generalnie chodziło w tym o to aby wpoić młodzieży jakieś normy
społeczne. Nam jednak nie udawało się wykonać żadnych zadań .
Nie było w okolicy starszych osób , którym moglibyśmy pomagać ,
rodzeństwa ja nie miałam , a rodzeństwo moich koleżanek i kolegów
, albo było starsze, albo już w tym wieku, że radziło sobie samo
, podobnie było z pomocą w nauce młodszym koleżankom i kolegom .
Po jakimś czasie „Klub Pancernych „ zastąpiła „Niewidzialna
Ręka” . Chodziło o to samo, tylko zabawa polegała na tym ,żeby
pomagając się nie ujawnić , a jako znak zostawiać narysowaną ,
albo odciśniętą dłoń. Też nie bardzo nam wychodziła ta zabawa.
Co innego , to co podsunęła nam nasza wyobraźnia. Na podwórku
straży była też ziemianka , w której przechowywano beczki z
paliwem. Latem , wiosną i jesienią świetnie się sprawdzała jako
szaniec , zimą - jeśli napadało śniegu ( a padało wtedy
przykładnie i co roku) służyła nam do zjeżdżania na sankach, na
butach i oczywiście na tornistrach. To dopiero była frajda !
Solidne i ciężkie tornistry z dermy,na górce sprawdzały się
lepiej niż najlepsze sanki. Po takich zabawach wracaliśmy
przemoczeni, zziajani ,a z podręczników i zeszytów wysypywaliśmy
w domu śnieg , narażając się na gniew rodziców. Cóż jednak
znaczyła reprymenda wobec takich atrakcji jak jazda z górki z
zawrotną prędkością na tornistrze. Droga ze szkoły do domu
wydłużała nam się czasem do kilku godzin. Za co też obrywaliśmy,
bo w czasie kiedy chodziłam do szkoły punktualność była cechą
zasadniczą i rodzice bardzo rygorystycznie pilnowali by nam ją
wpoić. No może , mnie to tak dosłownie nie dotyczyło , bo
biegałam z kluczem na szyi i nikt mnie nie kontrolował .
Punktualności jednak się nauczyłam się sama tak jak i wielu
innych rzeczy mniej lub bardziej w życiu przydatnych.
Na zdecydowaną większość moich
koleżanek i kolegów po lekcjach, czekała w domu mama z obiadem.
Na mnie nikt nie czekał. W pierwszej i drugiej klasie co najwyżej
jakieś „zdrowo kopnięte”opiekunki. Potem jak już wspominałam
odmówiłam chodzenia do ludzi i radziłam sobie sama. Kiedy ruszyła
nowa szkoła , a w niej stołówka szkolna wykupili mi tam obiady.
Nie specjalnie miałam ochotę je jeść . Bo w ogóle rodzina ,
matka szczególnie miała zwyczaj wciskać mi jedzenie . Góry
jedzenia , których ja nie byłam w stanie zjeść . Bo które
dziecko w wieku 7-10 lat zje 3 bułki na śniadanie i drugie tyle w
szkole. Spokojnie wystarczyłaby mi jedna. Matka jednak uważała
,że powinnam jeść , a kiedy nie chciałam zaprowadzała mnie do
lekarza ,że niby mam anemię, jestem zagłodzona i Bóg wie co
jeszcze wymyślała. Zawsze okazywało się po badaniach ,że jestem
zdrowa jak koń. Żeby uniknąć awantur i chodzenia bez powodu do
lekarzy wykombinowałam sobie sposób na pozbycie się jedzenia .
Wrzucałam je za kuchenne szafki , albo chowałam do piekarnika-
którego nikt nigdy nie otwierał i nie używał. Rodziców
zapewniałam ,że zjadłam . Sprawa się wydała przy malowaniu. Po
odsunięciu szafek rodzice znaleźli stertę suchych i częściowo
spleśniałych moich śniadań. Strasznie wtedy mi się dostało. To
co pochowałam w piekarniku wyniosłam następnego dnia , kiedy
nikogo nie było i wyrzuciłam na śmietnik . Nie wpadłam na taki
pomysł prędzej – tylko nie wiedzieć dlaczego na te kuchenne
szafki.
Uznali,że jestem nie grzeczna i kłamię
. Niby tak było , ale ja się nie czułam winna – nikt nie chciał
mnie słuchać , kiedy próbowałam powiedzieć,że przecież aż
tyle nie zjem.
Obiady w szkole były smaczne –
szefową kuchni była siostra mojej matki , gotowała i nadal gotuje
naprawdę doskonale . Nie lubiłam tylko barszczu ukraińskiego –
nie pamiętam dlaczego , ale zraziłam się do niego właśnie w
szkolnej stołówce i do dziś go nie lubię. Czasem próbowałam
się z obiadów szkolnych urywać- odkąd kazali mi jeść z nimi
drugi obiad w domu . Znów szybko sprawa się wydała , bo ciotka
wychlapała rodzinie, ze nie przychodzę na stołówkę i temat
skończył się jak poprzednio ; nieziemską awanturą. Domowe obiady
mi nie smakowały. Matka nie umiała gotować i nawet nie próbowała
się nauczyć . Wszystko robiła byle jak , do wszystkiego dodawała
ogromne ilości tłuszczu i oprócz soli żadnych przypraw. Do dziś
zresztą robi tak samo. Nie dało się tego jeść i tyle. Kiedy więc
babcia zaczęła uczyć mnie gotować , ja zaczęłam moje
umiejętności wykorzystywać w domu i często sama robiłam jakiś
obiad . Ojciec chwalił kuchnię , bo była taka jaką znał z domu
babci , matka robiła mi awantury za sam fakt,że się do tego
zabieram. Ze stołówki urywałam się jeszcze z jednego powodu.
Nikt nie chciał za mną czekać aż zjem obiad w stołówce, a
chciałam wracać razem z wszystkimi żeby poszaleć w drodze do
domu. Zawsze wtedy działo się coś ciekawego , czasem wystarczyło
jakieś słowo, rzucone hasło do zabawy , albo po prostu gadaliśmy
o różnych interesujących nas sprawach, odprowadzaliśmy się po
kolei pod dom i gadaliśmy . To wspólne chodzenie do szkoły ,
wstępowanie jedno po drugie, wspólne powroty i zabawy budowały
między nami dziećmi więź . Zawiązywały się przyjaźnie, które
często przetrwały cale lata. Teraz tego nie ma. Dzieci dowożą pod
szkołę rodzice , a podwórka opustoszały.