Jak wspomniałam, od chwili gdy
zabrano mnie z domu babci towarzyszył mi strach. Rodziców się
bałam. Cóż przez 7 lat swojego życia widywałam ich raz czasem
dwa razy w roku , byli dla mnie obcymi ludźmi, choć babcia ciągle
podkreślała, że rodziców powinnam kochać i szanować. I nagle
kazano mi z nimi zamieszkać. To było za wiele jak na siedmioletnie
dziecko. Nie rozumiałam tego . Matka nawet słyszeć nie chciała o
tym ,ze zrezygnuje z pracy i zajmie się domem i dzieckiem, co wtedy
było raczej powszechnie przyjęte. Mogła to zrobić , bo ojciec nie
źle zarabiał i nie miałoby to większego wpływu na domowy budżet.
Ale nie, ona wolała dojeżdżać do pracy. Tłukłam się wiec po
różnych ciotkach ( których też wcześniej nie znałam ) ,
znajomych i sąsiadkach – dziwaczkach , a kiedy skończyłam lat 9
stanowczo odmówiłam pobytu u ludzi ,wolałam biegać z kluczem na
szyi po podwórku. Nie miałam szczęścia do opiekunek.
Nie ważne: ciotka , znajoma czy sąsiadka , zawsze trafiały mi się
jakieś stare wariatki. Jedna np. miała inne kapcie do każdego
pomieszczenia w mieszkaniu . Zmieniała je co chwilę; inne nosiła w
kuchni , inne w przedpokoju , inne do każdego z dwóch pokoi i
łazienki ( mieszkanie miało 48m2) i nieustannie opowiadała o tym
jakie to zasługi położył jej śp mąż dla marszałka
Piłsudskiego i jeszcze jakie to wspaniałe szkoły skończyła jej
córka – stara panna zresztą. W rzeczywistości skonczyła
jakieś gimnazjum dla dziewcząt z małą maturą.. Ponieważ ja nie
dysponowałam taką ilością kapci więc byłam skazana na siedzenie
w kuchni i wysłuchiwanie. Czasem ponosiła mnie wyobraźnia i
wymyślałam niestworzone historyjki, które opowiadałam a sąsiadka
przekazywała rodzince , mnie zaś spotykały kary i represje ...za
kłamstwa.
To
były ostatnie moje opiekunki . Stanowczo odmówiłam spędzania u
nich godzin poza szkołą. Jeszcze przez jakiś czas zostawiałam u
nich klucze od mieszkania kiedy wychodziłam ( tak mi kazali rodzice
w obawie żebym ich nie zgubiła) .
I
wciąż się bałam .O gruszkach już
wspominałam więc nie będę powtarzać ; bałam się pytać ,
rozmawiać , odmówić zjedzenia czegoś itd. Tak było ze wszystkim.
Nigdy też nie poprosiłam o nic rodziców. Może tylko z wyjątkiem
łyżew , ale i to nie była prośba wprost, tylko takie
westchnięcie,że chciałabym je mieć , bo w szkole powstało
lodowisko. Po kilku dniach ojciec mi je kupił. Prawdziwe figurówki
z czarnymi butami. Za te buty matka urządziła mu awanturę ,ze
czarne to dla chłopaka i ,ze ma je wymienić na białe. To była
jedna z pierwszych awantur , które pamiętam. Łyżwy jednak
zostały, bo białych w sklepie akurat nie było i od tego czasu jest
to mój ukochany sport. Jeździć nauczyłam się w ciągu kilku dni
i mogłam na lodzie spędzać całe godziny.
Po pierwszym roku wyrosłam ze
szkolnego fartuszka. Ten pierwszy był czarny , szyty na miarę ,
miał biały koronkowy kołnierzyk i biało- czarne guziczki. Podobał
mi się . W sklepach przeważnie
nie było , a jeśli już, to duże
rozmiary. Od czasu kiedy trzeba mi było uszyć drugi, zaczęła się
moja niekończąca się wojna z matka ( którą oczywiście z góry
miałam przegraną) , wojna o ciuchy , a raczej o kolory i wzory.
Chciałam mieć znów czarny fartuch , taki sam jak poprzedni , matka
jednak orzekła ,że tamten był brzydki i kazała mi uszyć
granatowy , płakałam nad tym tydzień , bo mi się ten kolor nie
podobał. Przy każdych kolejnych zakupach było to samo. Matka
uważała ,że powinnam nosić ciuchy czerwone, niebieskie i
granatowe, ja chciałam zielone i czarne. Matka swoje: nie bo są
brzydkie i nie dla dzieci i znów kupowała mi coś granatowego
.Jeśli ojciec powiedział ,że raz dla świętego spokoju mogłaby
mi kupić coś innego , urządzała awanturę jemu i znów robiła
swoje. Czasem , w lecie zdarzało jej się kupić coś różowego. Do
dziś nienawidzę koloru granatowego .
Mimo
,że rodzice dobrze zarabiali miała zwyczaj zbierać wszystkie stare
ciuchy po moich kuzynkach i albo kazała mi je nosić takie jak były
, albo zanosiła do przeróbki. Dobrze przynajmniej ,że miałyśmy
dobrą krawcową , taką starej daty , z porządnej przedwojennej
szkoły.
Z
przynoszonych jej do przeróbki rzeczy potrafiła wyczarować
prawdziwe dziełka sztuki krawieckiej. Śmiała się trochę z mojej
awersji do kolorów , ale tak naprawdę ona jedna przyznawała mi
rację i powtarzała ,że mama powinna mi szyć takie jakie lubię i
pytała mnie o zdanie gdy chodziło o fasn. Lubiłam ją za to i za
fakt ,że przypominała mi babcię : jak moja babcia była niska ,
pulchna , nosiła tak samo upięte w koczek włosy
i podobne szare tweedowe sukienki.
Haniu, z wielką przyjemnościa czytam Twoje wspomnienia, tym bardziej, że odkrywam wiele z Tobą wspólnego. Szkoda, że nie mogłaś widzieć mnie, siłą przyodzianą w przesłane z Ameryki ciuchy z tzw. paczki - różowo-fioletowy kubrak z czymś w rodzaju skrzydeł... Zachwycił moją matkę do tego stopnia, że kazała mi go wkładać wyłącznie do kościoła (bo to wielkie święto było). Niestety i tam wypatrzyły mnie inne dzieci, co spowodowało iż zostałam odzieżowym pośmiewiskiem :)
OdpowiedzUsuń