wtorek, 31 stycznia 2012

W podstawówce 2


Jak wspomniałam, od chwili gdy zabrano mnie z domu babci towarzyszył mi strach. Rodziców się bałam. Cóż przez 7 lat swojego życia widywałam ich raz czasem dwa razy w roku , byli dla mnie obcymi ludźmi, choć babcia ciągle podkreślała, że rodziców powinnam kochać i szanować. I nagle kazano mi z nimi zamieszkać. To było za wiele jak na siedmioletnie dziecko. Nie rozumiałam tego . Matka nawet słyszeć nie chciała o tym ,ze zrezygnuje z pracy i zajmie się domem i dzieckiem, co wtedy było raczej powszechnie przyjęte. Mogła to zrobić , bo ojciec nie źle zarabiał i nie miałoby to większego wpływu na domowy budżet. Ale nie, ona wolała dojeżdżać do pracy. Tłukłam się wiec po różnych ciotkach ( których też wcześniej nie znałam ) , znajomych i sąsiadkach – dziwaczkach , a kiedy skończyłam lat 9 stanowczo odmówiłam pobytu u ludzi ,wolałam biegać z kluczem na szyi po podwórku. Nie miałam szczęścia do opiekunek. Nie ważne: ciotka , znajoma czy sąsiadka , zawsze trafiały mi się jakieś stare wariatki. Jedna np. miała inne kapcie do każdego pomieszczenia w mieszkaniu . Zmieniała je co chwilę; inne nosiła w kuchni , inne w przedpokoju , inne do każdego z dwóch pokoi i łazienki ( mieszkanie miało 48m2) i nieustannie opowiadała o tym jakie to zasługi położył jej śp mąż dla marszałka Piłsudskiego i jeszcze jakie to wspaniałe szkoły skończyła jej córka – stara panna zresztą. W rzeczywistości skonczyła jakieś gimnazjum dla dziewcząt z małą maturą.. Ponieważ ja nie dysponowałam taką ilością kapci więc byłam skazana na siedzenie w kuchni i wysłuchiwanie. Czasem ponosiła mnie wyobraźnia i wymyślałam niestworzone historyjki, które opowiadałam a sąsiadka przekazywała rodzince , mnie zaś spotykały kary i represje ...za kłamstwa.
To były ostatnie moje opiekunki . Stanowczo odmówiłam spędzania u nich godzin poza szkołą. Jeszcze przez jakiś czas zostawiałam u nich klucze od mieszkania kiedy wychodziłam ( tak mi kazali rodzice w obawie żebym ich nie zgubiła) .
I wciąż się bałam .O gruszkach już wspominałam więc nie będę powtarzać ; bałam się pytać , rozmawiać , odmówić zjedzenia czegoś itd. Tak było ze wszystkim. Nigdy też nie poprosiłam o nic rodziców. Może tylko z wyjątkiem łyżew , ale i to nie była prośba wprost, tylko takie westchnięcie,że chciałabym je mieć , bo w szkole powstało lodowisko. Po kilku dniach ojciec mi je kupił. Prawdziwe figurówki z czarnymi butami. Za te buty matka urządziła mu awanturę ,ze czarne to dla chłopaka i ,ze ma je wymienić na białe. To była jedna z pierwszych awantur , które pamiętam. Łyżwy jednak zostały, bo białych w sklepie akurat nie było i od tego czasu jest to mój ukochany sport. Jeździć nauczyłam się w ciągu kilku dni i mogłam na lodzie spędzać całe godziny.
Po pierwszym roku wyrosłam ze szkolnego fartuszka. Ten pierwszy był czarny , szyty na miarę , miał biały koronkowy kołnierzyk i biało- czarne guziczki. Podobał mi się . W sklepach przeważnie
nie było , a jeśli już, to duże rozmiary. Od czasu kiedy trzeba mi było uszyć drugi, zaczęła się moja niekończąca się wojna z matka ( którą oczywiście z góry miałam przegraną) , wojna o ciuchy , a raczej o kolory i wzory. Chciałam mieć znów czarny fartuch , taki sam jak poprzedni , matka jednak orzekła ,że tamten był brzydki i kazała mi uszyć granatowy , płakałam nad tym tydzień , bo mi się ten kolor nie podobał. Przy każdych kolejnych zakupach było to samo. Matka uważała ,że powinnam nosić ciuchy czerwone, niebieskie i granatowe, ja chciałam zielone i czarne. Matka swoje: nie bo są brzydkie i nie dla dzieci i znów kupowała mi coś granatowego .Jeśli ojciec powiedział ,że raz dla świętego spokoju mogłaby mi kupić coś innego , urządzała awanturę jemu i znów robiła swoje. Czasem , w lecie zdarzało jej się kupić coś różowego. Do dziś nienawidzę koloru granatowego .
Mimo ,że rodzice dobrze zarabiali miała zwyczaj zbierać wszystkie stare ciuchy po moich kuzynkach i albo kazała mi je nosić takie jak były , albo zanosiła do przeróbki. Dobrze przynajmniej ,że miałyśmy dobrą krawcową , taką starej daty , z porządnej przedwojennej szkoły.
Z przynoszonych jej do przeróbki rzeczy potrafiła wyczarować prawdziwe dziełka sztuki krawieckiej. Śmiała się trochę z mojej awersji do kolorów , ale tak naprawdę ona jedna przyznawała mi rację i powtarzała ,że mama powinna mi szyć takie jakie lubię i pytała mnie o zdanie gdy chodziło o fasn. Lubiłam ją za to i za fakt ,że przypominała mi babcię : jak moja babcia była niska , pulchna , nosiła tak samo upięte w koczek włosy i podobne szare tweedowe sukienki.

1 komentarz:

  1. Haniu, z wielką przyjemnościa czytam Twoje wspomnienia, tym bardziej, że odkrywam wiele z Tobą wspólnego. Szkoda, że nie mogłaś widzieć mnie, siłą przyodzianą w przesłane z Ameryki ciuchy z tzw. paczki - różowo-fioletowy kubrak z czymś w rodzaju skrzydeł... Zachwycił moją matkę do tego stopnia, że kazała mi go wkładać wyłącznie do kościoła (bo to wielkie święto było). Niestety i tam wypatrzyły mnie inne dzieci, co spowodowało iż zostałam odzieżowym pośmiewiskiem :)

    OdpowiedzUsuń