Z
wszystkich pór roku najmniej pamiętam wiosnę. Głównie kojarzy mi
się z pracą w ogrodzie i świętami wielkanocnymi i fiołkami;całymi
polami fiołków.
Aaah,
gdzie te czasy kiedy w pierwsze Święto Wielkiejnocy chodziło sie
na fiołki ? Za czasów mojego dzieciństwa u Babci się chodziło.
To były zupełnie inne święta. W Wielką
Sobotę
do wsi przyjeżdżał ksiądz i przy figurze Matki Boskiej zbierali
się wszyscy z koszyczkami święconki. Niektóre starsze kobiety
przychodziły w ludowym stroju . Święconka musiała być ślicznie
ułożona i ozdobiona . Gospodynie po prostu się w tym prześcigały
. Ceremonia święcenia trwała około półtorej godziny . Ksiądz
nie tylko święcił jedzenie ale rozmawiał z każdym mieszkańcem
wsi z osobna , nawet z nami dziećmi. Dzień wcześniej koło Figury
trwały wielkie porządki. W ogródkach i obejściach również
wszystko musiało być wysprzątane i starannie zamiecione , a stare
liście spalone. I koniecznie należało coś w Wielką Sobotę
posadzić rankiem w ogrodzie lub na polu. W czwartek , piątek i
sobotę należało pojechać do Kościoła , na obrzędy Triduum
Paschalnego a w niedzielę na Rezurekcję . Niby do najbliższego
Kościoła było tylko 6 km , ale we wsi tylko 2 osoby miały
samochody , a I to dopiero na przełomie lat 60 i 70 -tych więc
pójście pieszo to była cała wyprawa . Ale wszyscy chętnie
chodzili. Moja Babcia przy świątecznych przygotowaniach
podśpiewywała "Wisi na Krzyżu " , a syn jednej z
sąsiadek grał pieśni wielkopostne na akordeonie.. . Tradycyjnie w
Wielki Piątek nie włączało się radia ( TV jeszcze we wsi nikt
nie miał z wyjątkiem klubokawiarni ) . Pamiętam też , że zając
zostawiał w ogródku słodycze. Kazano mi ich szukać w sobotę rano
. Miałam z tego wielką uciechę , chociaż jak wszystko w domu
Babci były skromniutkie . W Wielką Sobotę wszelkie prace ustawały
późnym popołudniem i od tego momentu świętowaliśmy . W
niedzielę wiadomo , wczesnym świtem Rezurekcja , a potem śniadanie
w gronie rodzinnym. Zjeżdżała się do Babci rodzinka .Przy stole
siedzieliśmy do godzin popołudniowych kiedy należało wyjść na
tzw. "przechadzkę " i wtedy szliśmy do lasu na fiołki.
Za mostem , na lekko podmokłym gruncie rosły ich całe pola i
pachniały niepowtarzalnie . W drugie święto obowiązkowe lanie
wody , ale nikt z tym nie przesadzał . Potem znów wspólny
świąteczny stół i tak do wieczora . Wieczorem rodzina zaczynała
się rozjeżdżać do swoich domów. A my zostawałyśmy same by znów
wrócić do codziennych obowiązków. Święta wielkanocne to był
ten czas kiedy mogłam spotkać rodziców. Bałam się tych obcych
ludzi z miasta , których Babcia kazała nazywać rodzicami i cieszyć
się ich obecnością.
Miłość do
przyrody została mi do dziś . I jest to miłość bezgraniczna i
bezwarunkowa. Tego mój mąż i synowie nie rozumieją .Dla nich
kontakt z przyrodą jest wystarczający od czasu do czasu , dla
mnie to sprawa życia .Mieszkamy w mieście i z tego powodu bardzo mi
teraz brakuje przestrzeni , zieleni za oknem i przede wszystkim
ciszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz