czwartek, 26 stycznia 2012

Trochę o dzieciństwie - nie koniecznie szczęśliwym 3


Ogrom piękna przyrody zapadł we mnie na zawsze i sprawia że tęsknię do niego całe życie a im dłużej żyję tym ta tęsknota rośnie. Ale mam też do czego tęsknić. Wieś z każdej strony otaczały lasy . Od strony zachodniej i północnej dotykały zabudowań od wschodu i południa były oddalone o kilka kilometrów ,oddzielone polami uprawnymi ale z progów domów dobrze widoczne. Latem o zachodzie słońca , kiedy promienie padły na pnie sosen wydawały się odlane ze szczerego złota, stopniowo przechodziły w kolor różowy a kiedy słońce chowało się za lasem nagle robiły się niemal czarne. Las szumiał cichutko , przyjaźnie a ptaki wyśpiewywały swoje trele. Kiedy zaczynał zapadać zmierzch las cichł. Jeśli nie miałam wtedy innego zajęcia biegłam do pokoju na strychu , otwierałam okno od strony północnej ,siadałam na parapecie i wpatrywałam się w zapadający mrok i wsłuchiwałam w ciszę. Las stawał się groźny. Czarne wierzchołki świerków malowniczo odcinały się , od granatowiejącego nieba i przypominały mury obronnych zamków albo głowy bajkowych potworów. Mogłam tak siedzieć godzinami ; patrzeć i słuchać, chłonąc całą sobą to piękno I wsłuchując się w ciszę .
Jesienią , kiedy drzewa pokrywały się rudościami , czerwienią i wszystkimi odcieniami miodu , złota i oliwki a ziemię zasłały grube dywany opadłych liści muzyka lasu zmieniała się . Zachód słońca nie barwił już sosen na różowo i złoto ale wyostrzał ich naturalne bawy, zielen i brąz. Na na nasyconym błękicie nieba stwarzały niesamowity kontrast , godny pędzli najwybitniejszych malarzy. Wieczory nie były już tak ciche a w powietrzu unosił się zapach wiatru i dymu z ognisk. To był czas przygotowań do zimy, robienia zapasów , zbierania i suszenia grzybów, kopania ziemniaków. Z wykopkami wiążą się jedne z nielicznych moich wspomnień z czasów gdy mogłam mieć ze 3,4 lata. Zabierano mnie na pole , miałam swoje nieodłączne zielone wiaderko do którego zbierałam po 2-3 ziemniaki i wsypywałam do kosza babci . Żebym za bardzo nie przeszkadzała babcia albo ciocia wyszukiwały mi do zabawy ziemniaki – dziwolągi , które przypominały ludzi lub zwierzęta . Nazywałam je „dzieciuchy”. Złota jesień mijała szybko pod znakiem pracy. Ja jednak czekałam na tę drugą ,wietrzną, ciemną , spowitą mgłami i deszczową . Od wczesnego dzieciństwa pociągały mnie żywioły i mrok . Nie było dla mnie piękniejszej pory niż ta , kiedy z drzew opadały ostatnie liście , las szumiał złowieszczo jakby drzewa przekazywały sobie jakieś złe wiadomości , a jesienny wiatr przewalał po niebie grafitowo – ołowiane chmury, wiszące tak nisko jakby za chwilę miały przykryć całą ziemię.
Znów siadywałam przy północnym oknie strychu i podziwiałam siły żywiołów. Był w tym podziwie jakiś nabożny lęk, przed czymś wielkim a nieznanym . Nigdy też nie bałam się burzy , nawet najpotężniejszej . Uwielbiałam przyglądać się bijącym piorunom i płomieniom , wodzie i zimowym zawiejom. Do dziś mnie to fascynuje. Kiedy przychodziła zima świat znów nabierał innego kształtu i powabu. Zwykle nocą cichutko i niepostrzeżenie spadał śnieg . Świat w jednej chwili piękniał . Drzewa okrywały się śniegową pierzynką , stały ciche i dostojne ubrane w koronki utkane z szadzi. Chwytał mróz , a jeśli zaświeciło zimowe słońce śnieg skrzył niby obsypany diamentami. Kiedy zapadała noc , na mroźnym granatowym niebie pojawiały się miliony gwiazd i świeciły tak srebrno- mleczną poświatą nadając ziemi i lasom jakiś bajkowy, nierzeczywisty wygląd. W mieście nigdy nie widziałam tylu gwiazd .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz