Ogrom
piękna przyrody zapadł we mnie na zawsze i sprawia że tęsknię
do niego całe życie a im dłużej żyję tym ta tęsknota rośnie.
Ale mam też do czego tęsknić. Wieś z każdej strony otaczały
lasy . Od strony zachodniej i północnej dotykały zabudowań od
wschodu i południa były oddalone o kilka kilometrów ,oddzielone
polami uprawnymi ale z progów domów dobrze widoczne. Latem o
zachodzie słońca , kiedy promienie padły na pnie sosen wydawały
się odlane ze szczerego złota, stopniowo przechodziły w kolor
różowy a kiedy słońce chowało się za lasem nagle robiły się
niemal czarne. Las szumiał cichutko , przyjaźnie a ptaki
wyśpiewywały swoje trele. Kiedy zaczynał zapadać zmierzch las
cichł. Jeśli nie miałam wtedy innego zajęcia biegłam do pokoju
na strychu , otwierałam okno od strony północnej ,siadałam na
parapecie i wpatrywałam się w zapadający mrok i wsłuchiwałam w
ciszę. Las stawał się groźny. Czarne wierzchołki świerków
malowniczo odcinały się , od granatowiejącego nieba i przypominały
mury obronnych zamków albo głowy bajkowych potworów. Mogłam tak
siedzieć godzinami ; patrzeć i słuchać, chłonąc całą sobą to
piękno I wsłuchując się w ciszę .
Jesienią
, kiedy drzewa pokrywały się rudościami , czerwienią i wszystkimi
odcieniami miodu , złota i oliwki a ziemię zasłały grube dywany
opadłych liści muzyka lasu zmieniała się . Zachód słońca nie
barwił już sosen na różowo i złoto ale wyostrzał ich naturalne
bawy, zielen i brąz. Na na nasyconym błękicie nieba stwarzały
niesamowity kontrast , godny pędzli najwybitniejszych malarzy.
Wieczory nie były już tak ciche a w powietrzu unosił się zapach
wiatru i dymu z ognisk. To był czas przygotowań do zimy, robienia
zapasów , zbierania i suszenia grzybów, kopania ziemniaków. Z
wykopkami wiążą się jedne z nielicznych moich wspomnień z czasów
gdy mogłam mieć ze 3,4 lata. Zabierano mnie na pole , miałam swoje
nieodłączne zielone wiaderko do którego zbierałam po 2-3
ziemniaki i wsypywałam do kosza babci . Żebym za bardzo nie
przeszkadzała babcia albo ciocia wyszukiwały mi do zabawy ziemniaki
– dziwolągi , które przypominały ludzi lub zwierzęta .
Nazywałam je „dzieciuchy”. Złota jesień mijała szybko pod
znakiem pracy. Ja jednak czekałam na tę drugą ,wietrzną, ciemną
, spowitą mgłami i deszczową . Od wczesnego dzieciństwa pociągały
mnie żywioły i mrok . Nie było dla mnie piękniejszej pory niż ta
, kiedy z drzew opadały ostatnie liście , las szumiał złowieszczo
jakby drzewa przekazywały sobie jakieś złe wiadomości , a
jesienny wiatr przewalał po niebie grafitowo – ołowiane chmury,
wiszące tak nisko jakby za chwilę miały przykryć całą ziemię.
Znów
siadywałam przy północnym oknie strychu i podziwiałam siły
żywiołów. Był w tym podziwie jakiś nabożny lęk, przed czymś
wielkim a nieznanym . Nigdy też nie bałam się burzy , nawet
najpotężniejszej . Uwielbiałam przyglądać się bijącym piorunom
i płomieniom , wodzie i zimowym zawiejom. Do dziś mnie to
fascynuje. Kiedy przychodziła zima świat znów nabierał innego
kształtu i powabu. Zwykle nocą cichutko i niepostrzeżenie spadał
śnieg . Świat w jednej chwili piękniał . Drzewa okrywały się
śniegową pierzynką , stały ciche i dostojne ubrane w koronki
utkane z szadzi. Chwytał mróz , a jeśli zaświeciło zimowe słońce
śnieg skrzył niby obsypany diamentami. Kiedy zapadała noc , na
mroźnym granatowym niebie pojawiały się miliony gwiazd i świeciły
tak srebrno- mleczną poświatą nadając ziemi i lasom jakiś
bajkowy, nierzeczywisty wygląd. W mieście nigdy nie widziałam
tylu gwiazd .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz