środa, 11 lipca 2012

Zima stulecia


 Dni mijały wypełnione nauką , pełnymi czułości spotkaniami z Ka i awanturami w domu. Rzecz tym razem szła o moje studia .
Byłam już w III klasie i powoli musiałam zastanawiać się nad decyzją o dalszej nauce i planach na życie . Jak już wspominałam przez wiele lat swoje plany wiązałam z historią . Cały ten czas ojciec mnie w tym wspierał. Matka może nie wspierała , ale przyjęła w końcu do wiadomości , że myślę o historii i wyglądało na to ,ze zaakceptowała – choć czasami wspominała ,że ona by wolała, żebym poszła na medycynę , albo została nauczycielką . Nooo, tam to się w ogóle nie widziałam. Nauczycielką ? No może – gdybym miała uczyć historii , ale medycyna zdecydowanie odpadała. Ojciec podpowiadał prawo, że to niby blisko historii ,że dobry zawód , ale nie miał nic przeciw temu, żebym wybrała kierunek ściśle historyczny i pracę naukową , choć przekonany o tym ,że znajdę pracę na uczelni lub w jakimś muzeum ,nie był.
I nagle szok. Kiedy już swoje pomysły zaczęłam precyzować i układać nagle oboje podnieśli sprzeciw. Próbowałam bronić moich planów, rodzice za wszelką cenę wybijali mi je z głowy, że niby po co mi te studia , nie będę miała po nich co robić , że nie dam sobie rady i wylecę z nich, przyniosę tylko wstyd rodzinie itp. Kiedy argumenty nie skutkowały , zastąpiły je wyzwiska. Takiej postawy się nie spodziewałam , nie rozumiałam , nie byłam na to przygotowana i nie potrafiłam się bronić. Poddałam się. Trudno powiedzieć co właściwie się stało może już za wiele było złych emocji, może ciągłe skupianie się na zachowywaniu stoickiego spokoju sprawiło,że organizm zmogło zmęczenie dość ,że nie wytrzymałam. Przestałam sobie radzić z nauką. Oceny miałam gorsze nawet z historii i sama z siebie nie byłam już zadowolona. Jak to się stało, że i tym razem nie przyszedł bunt , i że dość szybko udało mi się to załamanie przewalczyć ? Nie wiem . Pewnie jak zawsze . Z pomocą magicznego przekonania , że „muszę”.
Nadal spotykam się z Ka . Pomaga mi trochę w matematyce i fizyce a jednocześnie sam uczy się do matury i przygotowuje pracę maturalną. Nasze roczniki znów załapały się na kolejne edukacyjne eksperymenty . Ten ostatni pozwala maturzystom nie zdawać egzaminów , a wzorem studentów napisać i obronić pracę maturalną.
W domu wojna o moje studia trwa , zbliża się moja „osiemnastka” i zima stulecia,
której grudniowa pogoda wcale nie zapowiada. Załamanie następuje w pierwsze święto Bożego Narodzenia .
Jeszcze w dniu Wigilii anno domini 1978 żadne znaki na niebie i ziemi nie zwiastowały żadnych klęsk ani nadzwyczajnych zdarzeń. Temperatura w okolicy 0 stopni , śnieg z deszczem i chlapa. Wczesnym popołudniem w pierwsze święto mżawka i deszcz zaczęły zmieniać się w lecące z nieba igiełki lodu a temperatura spadać poniżej zera. Jezdnie i chodniki pokryła cieniutka warstwa lodu . To wtedy powstał miejski kawał o pewnym milicjancie z naszej komendy ,który odebrał meldunek: „gołoleć” na E8 , a jako karny służbista rozkaz wykonał; rozebrał się do naga i poleciał . Znałam go osobiście ( chodził razem z matką do wieczorowego liceum i razem z innymi do ojca na douczanie ) i śmiem twierdzić ,że to nie koniecznie musiał być kawał. Ale to tak nawiasem. Siekący lód w zestawieniu z silnym wiatrem nie był przyjemny , toteż nikt na świąteczne spacery się nie wybierał i miasto wydawało się ospałe i wymarłe. Jak podawali wtedy synoptycy , wystąpiło rzadkie w naszym klimacie zjawisko lodowego deszczu. Lodowy deszcz nie przestał padać aż do następnego ranka .
Jak przystało w święta , przykładnie wybrałam się do kościoła , późno bo na 11.30 . Na szczęście nie miałam daleko więc padającym lodowym deszczem specjalnie się nie przejęłam. Tymczasem zanim skończyła się Msza lodowy deszcz zmienił się w zamieć śnieżną. Zamiast lodu leciały teraz z nieba wielkie płatki śniegu a wiatr wiał z ogromną prędkością zrywając ludziom wychodzącym z kościoła czapki i kapelusze z głów . Zrobiło się jeszcze zimniej. Pokonanie kilkuset merów , które miałam z kościoła do domu zajęło mi 20 minut . Widoczność zmalała prawie do zera , a w miejscach nieosłoniętych wiatr przewalał tumany śniegu we wszystkich możliwych kierunkach. To śnieżne szaleństwo trwało do wieczora i późnej nocy. Śnieg nie przestał padać i dnia następnego , a temperatura spadła do – 20 stopni. W szkołach akurat trwała przerwa świąteczna więc niespecjalnie nam to utrudniło życie , ale dotarcie do zakładów pracy zaczęło już być problemem. Na ulicach pojawiły się blisko metrowe zaspy. Nie wiele pomagało odśnieżanie , bo padający śnieg natychmiast wszystko zasypywał a wiatr nawiewał nowe zaspy . Tego dnia moja matka po raz pierwszy od wielu lat nie dojechała do pracy – swoją złość z tego powodu wyładowała na mnie , a jakże. Nie wyjechał żaden autobus , ani pociąg. Ojciec dotarł jakoś pieszo z dużym opóźnieniem , kompletnie zziębnięty i przemoczony. Po paru godzinach jednak wrócił , bo dyrekcja zdecydowała się zamknąć zakład w chwili kiedy wyłączono prąd a tym samym i ogrzewanie. Zamieć trwała nadal , już trzeci dzień . W nocy temperatura znów spadła do prawie -30 stopni ale szalejąca śnieżyca nie ustawała. Na chodnikach rosły kolejne zaspy , zaczęły pękać rury wodociągowe , zamarł w mieście jakikolwiek transport samochodowy , drogi krajowe i linie kolejowe zostały zasypane i zawiane . Na tych ważniejszych pracowały jakieś pługi i spychacze , ale wiele miejscowości zostało odciętych od świata. Nie dojeżdżały do chorych karetki , zaczęły pękać nawet szyny kolejowe. W tv zaczęto mówić o klęsce żywiołowej a do pomocy w odśnieżaniu skierowano
jednostki wojskowe. Zamieć nie ustawała , paraliżując życie w kraju. Nie pamiętam już dokładnie , ale chyba dzień przed Sylwestrem nadano komunikat o odwołaniu zajęć szkolnych , które miały się zacząć drugiego stycznia, a w nowy rok albo zaraz w dniu następnym ogłoszono jednak stan klęski żywiołowej zawieszając pracę wszystkich zakładów i instytucji na tydzień. W tamtych czasach
takie ogłoszenie to było coś niespotykanego i w pewnym sensie niezgodnego z doktryną ; mieliśmy być zwycięzcami – zawsze i we wszystkim , nam nie wolno było nie dać sobie rady , nawet z żywiołami. A poza tym nikt nie przejmował się aż tak jak dziś warunkami życia i pracy, a i ludzie byli chyba wytrzymalsi i mniej wymagający. Z powodu zimna , popękanych rur i braku możliwości dojazdu odwołano wiele zabaw sylwestrowych. 31 grudnia nadal szalała zamieć . W ciągu tych kilku dni ludzie zmuszeni docierać do sklepów i do pracy powykopywali w zaspach tunele . Idąc takim tunelem po chodniku nie widziało się jezdni ani sklepów. Miejscami zaspy sięgały 2,5 m.
Zaproszeni do mnie na osiemnaste urodziny goście : Ka , koleżanka z podstawówki i jeszcze dwie z LO oraz kolega (a zarazem sąsiad) z podstawówki z drugim , który u niego spędzał święta dotarli jednak mimo zawiei. Spóźnieni , przemarznięci i obsypani śniegiem . Impreza jak impreza; trochę muzyki ,kolacja , tańce, radziecki szampan... Nic szczególnego. Około północy wreszcie przestało wiać i padać . Termometr za oknem wskazywał – 33 stopnie . Około 3.00 rano mieliśmy dość zabawy .Postanowiliśmy zrobić sobie spacer , a przy okazji odprowadzić rozchodzących się do domu. Zaczęliśmy od Ka , bo mieszkał najdalej, potem przyszła kolej na koleżankę z LO , potem na drugą , a na końcu wróciliśmy we czworo na swoje podwórko. Koleżanka i kolega z którymi chodziłam do podstawówki , oraz gość kolegi ( obaj alumni niższego seminarium ) mieszkali w bloku obok. Biel, cisza i cudownie rozgwieżdżone niebo . Czego można chcieć więcej ? Nawet 33 stopnie mrozu nie mogły popsuć takiego spaceru! A w perspektywie było jeszcze wolne od szkoły do odwołania ! Sytuacja jednak nie była wesoła. Życie w kraju na kilka dni zamarło. Pracowały służby drogowe i wojsko. Przez tydzień przywrócono jako tako transport. Z dużymi opóźnieniami ale zaczęły kursować autobusy i kolej. Trasa kolejowa , którą matka dojeżdżała do pracy została odcięta całkowicie i na długo. Przywrócono linię do Poznania. Jedna z moich koleżanek z LO wyjechała na święta do rodziny, na południe Wielkopolski . W drodze powrotnej, po 8 godzinach jazdy, wyskakiwała trzymając ciężką podróżną torbę z jadącego , a raczej wlokącego się pociągu , bo ten nie zatrzymał się na stacji , a potem brnęła jakieś 3km do miasta przez ponad metrowe śnieżne pole , zapadając się w zaspy i przewracając ,niby traper idący przez pustynne bareen - jak bohaterowie książek Coorwooda.
Przez najbliższe dwa tygodnie mróz utrzymywał się w okolicach -20 , ale śnieg już nie padał. Stan klęski żywiołowej odwołano, zajęcia w szkołach przywrócono. Zdarzały się jeszcze wyłączenia prądu i awarie rur , odnotowywano też więcej wypadków na drogach ale życie jakoś się toczyło.
W drugiej połowie stycznia podjęłam się pracy jako rachmistrz spisowy , ponieważ w kraju ogłoszono spis powszechny. Zima ani mnie ani moim koleżankom , które też pracowały przy spisie w niczym nie przeszkodziła. Ani niskie temperatury, ani piętrzące się wszędzie zwały śniegu nie psuły nam humoru ani nie odbierały zapału do pracy. Z zadań wywiązałyśmy się przed czasem czyli przed feriami , bo właśnie się zaczynały ferie. Zima postanowiła nie odpuszczać i właśnie w drugim tygodniu ferii przystąpiła do kolejnego ataku .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz