Dni mijały wypełnione nauką ,
pełnymi czułości spotkaniami z Ka i awanturami w domu. Rzecz tym
razem szła o moje studia .
Byłam już w III klasie i powoli
musiałam zastanawiać się nad decyzją o dalszej nauce i planach na
życie . Jak już wspominałam przez wiele lat swoje plany wiązałam
z historią . Cały ten czas ojciec mnie w tym wspierał. Matka
może nie wspierała , ale przyjęła w końcu do wiadomości , że
myślę o historii i wyglądało na to ,ze zaakceptowała – choć
czasami wspominała ,że ona by wolała, żebym poszła na medycynę
, albo została nauczycielką . Nooo, tam to się w ogóle nie
widziałam. Nauczycielką ? No może – gdybym miała uczyć
historii , ale medycyna zdecydowanie odpadała. Ojciec podpowiadał
prawo, że to niby blisko historii ,że dobry zawód , ale nie miał
nic przeciw temu, żebym wybrała kierunek ściśle historyczny i
pracę naukową , choć przekonany o tym ,że znajdę pracę na
uczelni lub w jakimś muzeum ,nie był.
I nagle szok. Kiedy już swoje pomysły
zaczęłam precyzować i układać nagle oboje podnieśli sprzeciw.
Próbowałam bronić moich planów, rodzice za wszelką cenę
wybijali mi je z głowy, że niby po co mi te studia , nie będę
miała po nich co robić , że nie dam sobie rady i wylecę z nich,
przyniosę tylko wstyd rodzinie itp. Kiedy argumenty nie skutkowały
, zastąpiły je wyzwiska. Takiej postawy się nie spodziewałam ,
nie rozumiałam , nie byłam na to przygotowana i nie potrafiłam się
bronić. Poddałam się. Trudno powiedzieć co właściwie się
stało może już za wiele było złych emocji, może ciągłe
skupianie się na zachowywaniu stoickiego spokoju sprawiło,że
organizm zmogło zmęczenie dość ,że nie wytrzymałam.
Przestałam sobie radzić z nauką. Oceny miałam gorsze nawet z
historii i sama z siebie nie byłam już zadowolona. Jak to się
stało, że i tym razem nie przyszedł bunt , i że dość szybko
udało mi się to załamanie przewalczyć ? Nie wiem . Pewnie jak
zawsze . Z pomocą magicznego przekonania , że „muszę”.
Nadal spotykam się z Ka . Pomaga mi
trochę w matematyce i fizyce a jednocześnie sam uczy się do
matury i przygotowuje pracę maturalną. Nasze roczniki znów
załapały się na kolejne edukacyjne eksperymenty . Ten ostatni
pozwala maturzystom nie zdawać egzaminów , a wzorem studentów
napisać i obronić pracę maturalną.
W domu wojna o moje studia trwa ,
zbliża się moja „osiemnastka” i zima stulecia,
której grudniowa pogoda wcale nie
zapowiada. Załamanie następuje w pierwsze święto Bożego
Narodzenia .
Jeszcze w dniu Wigilii anno domini 1978
żadne znaki na niebie i ziemi nie zwiastowały żadnych klęsk ani
nadzwyczajnych zdarzeń. Temperatura w okolicy 0 stopni , śnieg z
deszczem i chlapa. Wczesnym popołudniem w pierwsze święto mżawka
i deszcz zaczęły zmieniać się w lecące z nieba igiełki lodu a
temperatura spadać poniżej zera. Jezdnie i chodniki pokryła
cieniutka warstwa lodu . To wtedy powstał miejski kawał o pewnym
milicjancie z naszej komendy ,który odebrał meldunek: „gołoleć”
na E8 , a jako karny służbista rozkaz wykonał; rozebrał się do
naga i poleciał . Znałam go osobiście ( chodził razem z matką
do wieczorowego liceum i razem z innymi do ojca na douczanie ) i
śmiem twierdzić ,że to nie koniecznie musiał być kawał. Ale to
tak nawiasem. Siekący lód w zestawieniu z silnym wiatrem nie był
przyjemny , toteż nikt na świąteczne spacery się nie wybierał i
miasto wydawało się ospałe i wymarłe. Jak podawali wtedy
synoptycy , wystąpiło rzadkie w naszym klimacie zjawisko lodowego
deszczu. Lodowy deszcz nie przestał padać aż do następnego ranka
.
Jak przystało w święta , przykładnie
wybrałam się do kościoła , późno bo na 11.30 . Na szczęście
nie miałam daleko więc padającym lodowym deszczem specjalnie się
nie przejęłam. Tymczasem zanim skończyła się Msza lodowy deszcz
zmienił się w zamieć śnieżną. Zamiast lodu leciały teraz z
nieba wielkie płatki śniegu a wiatr wiał z ogromną prędkością
zrywając ludziom wychodzącym z kościoła czapki i kapelusze z głów
. Zrobiło się jeszcze zimniej. Pokonanie kilkuset merów , które
miałam z kościoła do domu zajęło mi 20 minut . Widoczność
zmalała prawie do zera , a w miejscach nieosłoniętych wiatr
przewalał tumany śniegu we wszystkich możliwych kierunkach. To
śnieżne szaleństwo trwało do wieczora i późnej nocy. Śnieg nie
przestał padać i dnia następnego , a temperatura spadła do – 20
stopni. W szkołach akurat trwała przerwa świąteczna więc
niespecjalnie nam to utrudniło życie , ale dotarcie do zakładów
pracy zaczęło już być problemem. Na ulicach pojawiły się blisko
metrowe zaspy. Nie wiele pomagało odśnieżanie , bo padający śnieg
natychmiast wszystko zasypywał a wiatr nawiewał nowe zaspy . Tego
dnia moja matka po raz pierwszy od wielu lat nie dojechała do pracy
– swoją złość z tego powodu wyładowała na mnie , a jakże.
Nie wyjechał żaden autobus , ani pociąg. Ojciec dotarł jakoś
pieszo z dużym opóźnieniem , kompletnie zziębnięty i
przemoczony. Po paru godzinach jednak wrócił , bo dyrekcja
zdecydowała się zamknąć zakład w chwili kiedy wyłączono prąd
a tym samym i ogrzewanie. Zamieć trwała nadal , już trzeci dzień
. W nocy temperatura znów spadła do prawie -30 stopni ale szalejąca
śnieżyca nie ustawała. Na chodnikach rosły kolejne zaspy ,
zaczęły pękać rury wodociągowe , zamarł w mieście jakikolwiek
transport samochodowy , drogi krajowe i linie kolejowe zostały
zasypane i zawiane . Na tych ważniejszych pracowały jakieś pługi
i spychacze , ale wiele miejscowości zostało odciętych od świata.
Nie dojeżdżały do chorych karetki , zaczęły pękać nawet szyny
kolejowe. W tv zaczęto mówić o klęsce żywiołowej a do pomocy w
odśnieżaniu skierowano
jednostki wojskowe. Zamieć nie
ustawała , paraliżując życie w kraju. Nie pamiętam już
dokładnie , ale chyba dzień przed Sylwestrem nadano komunikat o
odwołaniu zajęć szkolnych , które miały się zacząć drugiego
stycznia, a w nowy rok albo zaraz w dniu następnym ogłoszono jednak
stan klęski żywiołowej zawieszając pracę wszystkich zakładów i
instytucji na tydzień. W tamtych czasach
takie ogłoszenie to było coś
niespotykanego i w pewnym sensie niezgodnego z doktryną ; mieliśmy
być zwycięzcami – zawsze i we wszystkim , nam nie wolno było nie
dać sobie rady , nawet z żywiołami. A poza tym nikt nie
przejmował się aż tak jak dziś warunkami życia i pracy, a i
ludzie byli chyba wytrzymalsi i mniej wymagający. Z powodu zimna ,
popękanych rur i braku możliwości dojazdu odwołano wiele zabaw
sylwestrowych. 31 grudnia nadal szalała zamieć . W ciągu tych
kilku dni ludzie zmuszeni docierać do sklepów i do pracy
powykopywali w zaspach tunele . Idąc takim tunelem po chodniku nie
widziało się jezdni ani sklepów. Miejscami zaspy sięgały 2,5 m.
Zaproszeni do mnie na osiemnaste
urodziny goście : Ka , koleżanka z podstawówki i jeszcze dwie z
LO oraz kolega (a zarazem sąsiad) z podstawówki z drugim , który u
niego spędzał święta dotarli jednak mimo zawiei. Spóźnieni ,
przemarznięci i obsypani śniegiem . Impreza jak impreza; trochę
muzyki ,kolacja , tańce, radziecki szampan... Nic szczególnego.
Około północy wreszcie przestało wiać i padać . Termometr za
oknem wskazywał – 33 stopnie . Około 3.00 rano mieliśmy dość
zabawy .Postanowiliśmy zrobić sobie spacer , a przy okazji
odprowadzić rozchodzących się do domu. Zaczęliśmy od Ka , bo
mieszkał najdalej, potem przyszła kolej na koleżankę z LO , potem
na drugą , a na końcu wróciliśmy we czworo na swoje podwórko.
Koleżanka i kolega z którymi chodziłam do podstawówki , oraz gość
kolegi ( obaj alumni niższego seminarium ) mieszkali w bloku obok.
Biel, cisza i cudownie rozgwieżdżone niebo . Czego można chcieć
więcej ? Nawet 33 stopnie mrozu nie mogły popsuć takiego spaceru!
A w perspektywie było jeszcze wolne od szkoły do odwołania !
Sytuacja jednak nie była wesoła. Życie w kraju na kilka dni
zamarło. Pracowały służby drogowe i wojsko. Przez tydzień
przywrócono jako tako transport. Z dużymi opóźnieniami ale
zaczęły kursować autobusy i kolej. Trasa kolejowa , którą matka
dojeżdżała do pracy została odcięta całkowicie i na długo.
Przywrócono linię do Poznania. Jedna z moich koleżanek z LO
wyjechała na święta do rodziny, na południe Wielkopolski . W
drodze powrotnej, po 8 godzinach jazdy, wyskakiwała trzymając
ciężką podróżną torbę z jadącego , a raczej wlokącego się
pociągu , bo ten nie zatrzymał się na stacji , a potem brnęła
jakieś 3km do miasta przez ponad metrowe śnieżne pole , zapadając
się w zaspy i przewracając ,niby traper idący przez pustynne
bareen - jak bohaterowie książek Coorwooda.
Przez najbliższe dwa tygodnie mróz
utrzymywał się w okolicach -20 , ale śnieg już nie padał. Stan
klęski żywiołowej odwołano, zajęcia w szkołach przywrócono.
Zdarzały się jeszcze wyłączenia prądu i awarie rur ,
odnotowywano też więcej wypadków na drogach ale życie jakoś się
toczyło.
W drugiej połowie stycznia podjęłam
się pracy jako rachmistrz spisowy , ponieważ w kraju ogłoszono
spis powszechny. Zima ani mnie ani moim koleżankom , które też
pracowały przy spisie w niczym nie przeszkodziła. Ani niskie
temperatury, ani piętrzące się wszędzie zwały śniegu nie psuły
nam humoru ani nie odbierały zapału do pracy. Z zadań wywiązałyśmy
się przed czasem czyli przed feriami , bo właśnie się zaczynały
ferie. Zima postanowiła nie odpuszczać i właśnie w drugim
tygodniu ferii przystąpiła do kolejnego ataku .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz