O tym jak wyglądał
pierwszy atak zimy i jakie spowodował skutki już pisałam więc tym
razem postaram się skupić na ludziach. Wspominałam już o tym, jak
moja przyjaciółka z LO wyskakiwała z jadącego pociągu .Inna
przygoda spotkała moich sąsiadów . Ich starszy syn ( brat W –
seminarzysty ) miał się żenić na początku lutego.
Przygotowania trwały już
jakiś czas. Gotowe było w zasadzie wszystko z wyjątkiem garnituru.
Jak wiadomo , w roku następnym kryzys w kraju osiągnął apogeum ,
a w kolejnym nastał stan wojenny. W 1979 były już poważne braki w
zaopatrzeniu . Garniturów w sklepach nie było. Moja matka pracowała
wtedy w zakładach odzieżowych jako referentka . Jej zakład szył
mundury dla wojska i służb mundurowych. Był częścią tzw.
zjednoczenia .Sobie znanymi sposobami załatwiła synowi sąsiadów
zakup garnituru w „zjednoczonym” zakładzie wprost z taśmy
produkcyjnej.. Garnitur przyjechał z Bydgoszczy dosłownie tydzień
przed terminem ślubu, dokładnie w chwili kiedy po raz drugi droga
do miejscowości , gdzie się mieścił zakład matki została
odcięta , tym razem ponad dwumetrowymi zwałami śniegu. Syn
sąsiadów gotów już był brnąć przez zaspy żeby go odebrać.
Matka doradziła mu żeby poszedł na dworzec porozmawiać z
kolejarzami , może pojedzie coś w tamtą stronę. Po trzech dniach
w kierunku miejscowości wyruszyła lokomotywa wyposażona w pług
śnieżny. Tym niecodziennym środkiem transportu , po 5 godzinach
kolega dotarł po odbiór garnituru. Wracał pół drogi złapanym
„na stopa” ciągnikiem , drugie pół brnąc przez zaspy pieszo,
taszcząc pod pachą pakunek. Ślub mógł się odbyć. Powstał
tylko drobny problem. Wybranka pochodzi ze Słupska i tam też miała
być ceremonia. Sąsiedzi nie byli jednak bezradni. Dysponowali
własnym środkiem transportu i to całkiem jak na owe czasy
luksusowym czyli autem marki Moskwicz. Pojechali następnego ranka.
Dotarli po trzech dobach na godzinę przed ślubem. Nie wiedzieli czy
jadą właściwą drogą. Jechali śnieżnymi tunelem mniej –
więcej na północ. Powiadomić rodziny panny młodej nie mieli jak.
Globalna sieć komórkowa miała powstać dopiero w parę lat
później a telefony w domu mieli tylko wybrańcy losu. Zresztą i
tak większość z nich nie działała bo wichury pozrywały linie
napowietrzne. Historia jednak miała szczęśliwe zakończenie.
Pobrali się i do dziś są razem.
Tej zimy i ja miałam
swoje przygody. Na ferie wybrałam się do brata ojca , mojego
chrzestnego aż pod Szczecin..Po części żeby towarzyszyć w
podróży babci , która miała już 80 lat i taka podróż mogła
być dla niej męcząca, a po części ,żeby pod okiem wuja i ciotki
podciągnąć się z chemii i biologii – dwóch zmór gnębiących
mnie w LO. Do Bydgoszczy po babcię dojechałam z dwugodzinnym
opóźnieniem ale bez większych problemów. W tamtym czasie te 106
km z mojego miasta do Bydgoszczy w ogóle jechało się długo i z
kilkoma przesiadkami więc te 2 godziny wielkiej różnicy nie
zrobiły. Do Szczecina też dojechałyśmy bez problemów , a tam
czekał na nas wujek ze swoim trabantem. Wakacje mijały mi
przyjemnie. Babcia czytała , korzystając z dobrze zaopatrzonej
biblioteki cioci i wujka , ja trochę się douczałam , trochę
bawiłam z moją 8- letnią kuzynką , która na czas mojej wizyty ,
uznała mnie za absolutny i niekwestionowany autorytet odkąd
zrobiłam jej na szydełku ludzika w szaliku i czapce z rydelkiem a
potem czapeczkę dla niej w takim samym kolorze jak miał ludzik.
Chodziłyśmy na pobliskie łąki zalane na jesieni przez Odrę , a
teraz zamarznięte i przez to świetnie nadające się do jazdy na
łyżwach. Małą nauczyłam jeździć i odtąd co dziennie
szalałyśmy na łyżwach. Popołudniami wujek zabierał mnie do
Szczecina na zwiedzanie miasta. Wprawdzie poruszanie się utrudniały
zaspy , ale nie było źle. W czasie jednej z takich wypraw zaprosił
mnie na ciastka i kawę do kawiarni , która mieściła się w zamku
Książąt Pomorskich i uchodziła za bardzo elegancką i prestiżową
. Faktycznie: wystrój w stylu sali rycerskiej, lśniące marmury na
posadzkach ... No i byłoby pięknie , ale w chwili kiedy weszliśmy
do ciepłej sali stopniał nam śnieg przyklejony do butów i jak
tylko zrobiłam dwa kroki po tym błyszczącym marmurze nogi mi
pojechały na boki i wyrżnęłam się jak długa przestawiając
krzesło i robiąc potworny rumor. Barman i kelnerzy nawet okiem nie
mrugnęli. Jakby nie było zdarzenia a mnie było niesamowicie wstyd
. Zjadłam swoje ciacho i chciałam jak najszybciej wyjść ( tę
wywrotkę potraktowałam jak osobistą porażkę i gryzłam się nią
dobrych parę miesięcy) i właśnie kiedy wyszliśmy z zamku'
śnieżyca szalała już w najlepsze. Do mojego powrotu do domu
zostały 3 dni. Przejechanie 24km żeby dotrzeć do domu wujka zajęło
nam 4 godziny. Zaczęło się od tego,że na jednej z głównych
ulic, którą mieliśmy wracać przewrócił się wagon tramwajowy.
Cała ulica została zablokowana . Pojechaliśmy objazdem. Na
następnej zderzyły się dwa auta , niegroźnie , ale przejazd i tak
zatarasowały. Wujek postanowił przejechać skrótem przez jakieś
osiedle. Za pierwszym zakrętem wjechaliśmy w zaspę zakopując się
aż po dach. Odkopał nas i pomógł wyjechać jakiś miejscowy
menel, pomagając sobie szmatami i pociągając co chwilę coś
bliżej nieokreślonego z butelki po oranżadzie. Sto metrów dalej
wjechaliśmy w zaspę po raz drugi. I tym razem pomógł nam menelek
,częstując nas odpowiednio sformułowaną wiązką przekleństw. Do
domu dotarliśmy późną nocą . .Jeszcze w pierwszym tygodniu
wysłałam kartkę do rodziców ,że zamierzam wracać w następny
tydzień w piątek. O tym ,że rodzice jej nie dostali dowiedziałam
się po powrocie. W dniu mojego powrotu śnieg padał nadal .
Postanowiliśmy ,że pojadę wcześniejszym pociągiem około
południa. Niestety południowy pociąg odwołano. Następny z 15.00
miał być opóźniony. Około 18.00 podstawili w końcu pociąg,
zaraz po nim , następny pospieszny z 17.00. Wsiadłam w ten
pospieszny. Podróż ze Szczecina do Poznania trwała do 4.30 rano.
Potem jeszcze musiałam dojechać do swojego miasta. Zaczęłam się
kręcić po dworcu poznańskim żeby dowiedzieć się o jakiś
dojazd. Przy tym kręceniu się po peronach tak przez chwile wydawało
mi się ,że z megafonu usłyszałam swoje nazwisko , ale uznałam
,że coś mi się przesłyszało. Dowiedziałam się w końcu o
pociągu. Stał gdzieś na bocznym torze i miał za chwile ruszać.
Pobiegłam , dopadłam składu zziajana i zmęczona , wcisnęłam
przez półotwarte drzwi torbę podróżną i sama wcisnęłam się
do środka . Byłam tak zmęczona ,że nie miałam sił szukać
miejsca siedzącego. Pociąg ruszył dopiero za godzinę. Po chwili
zrobiło mi się zimno , bo drzwi po prostu zamarzły i nie dały się
zamknąć . Poszukałam jednak miejsca w środku.
Te 50km , które dzieli
Poznań od mojego miasta pociąg jechał pięć godzin. Następne
pół wlokłam się do domu , choć w normalnych warunkach zajmowało
mi to 8 minut. W domu zdjęłam tylko buty i spódnice i tak jak
stałam położyłam się spać w łóżku rodziców , obudził mnie
ojciec kiedy wrócił z pracy. Jak się potem okazało kartka z
informacją kiedy wracam nie doszła, a od dwóch dni na dworcu w
Poznaniu nadawano komunikaty w poszukiwaniu Hani L... To moja matka
narobiła takiej paniki ,bo jeszcze nie przyjechałam ( choć
wstępnie mówiłam już przed wyjazdem, że to będzie piątek), a
jej szef – dobrze ustawiony w partyjnych układach , jakoś
załatwił te poszukiwania. Personel dworca przejął się sprawą ,
bo wszyscy byli przekonani ,ze chodzi o mała dziewczynkę . Jakoś
zapomniano ich poinformować ,że Hania ma lat 18 a nie 8 . Kartka
przyszła w dwa tygodnie później , kiedy śnieg powoli zaczynał
topnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz