poniedziałek, 23 lipca 2012

drugi atak zimy stulecia


O tym jak wyglądał pierwszy atak zimy i jakie spowodował skutki już pisałam więc tym razem postaram się skupić na ludziach. Wspominałam już o tym, jak moja przyjaciółka z LO wyskakiwała z jadącego pociągu .Inna przygoda spotkała moich sąsiadów . Ich starszy syn ( brat W – seminarzysty ) miał się żenić na początku lutego.
Przygotowania trwały już jakiś czas. Gotowe było w zasadzie wszystko z wyjątkiem garnituru. Jak wiadomo , w roku następnym kryzys w kraju osiągnął apogeum , a w kolejnym nastał stan wojenny. W 1979 były już poważne braki w zaopatrzeniu . Garniturów w sklepach nie było. Moja matka pracowała wtedy w zakładach odzieżowych jako referentka . Jej zakład szył mundury dla wojska i służb mundurowych. Był częścią tzw. zjednoczenia .Sobie znanymi sposobami załatwiła synowi sąsiadów zakup garnituru w „zjednoczonym” zakładzie wprost z taśmy produkcyjnej.. Garnitur przyjechał z Bydgoszczy dosłownie tydzień przed terminem ślubu, dokładnie w chwili kiedy po raz drugi droga do miejscowości , gdzie się mieścił zakład matki została odcięta , tym razem ponad dwumetrowymi zwałami śniegu. Syn sąsiadów gotów już był brnąć przez zaspy żeby go odebrać. Matka doradziła mu żeby poszedł na dworzec porozmawiać z kolejarzami , może pojedzie coś w tamtą stronę. Po trzech dniach w kierunku miejscowości wyruszyła lokomotywa wyposażona w pług śnieżny. Tym niecodziennym środkiem transportu , po 5 godzinach kolega dotarł po odbiór garnituru. Wracał pół drogi złapanym „na stopa” ciągnikiem , drugie pół brnąc przez zaspy pieszo, taszcząc pod pachą pakunek. Ślub mógł się odbyć. Powstał tylko drobny problem. Wybranka pochodzi ze Słupska i tam też miała być ceremonia. Sąsiedzi nie byli jednak bezradni. Dysponowali własnym środkiem transportu i to całkiem jak na owe czasy luksusowym czyli autem marki Moskwicz. Pojechali następnego ranka. Dotarli po trzech dobach na godzinę przed ślubem. Nie wiedzieli czy jadą właściwą drogą. Jechali śnieżnymi tunelem mniej – więcej na północ. Powiadomić rodziny panny młodej nie mieli jak. Globalna sieć komórkowa miała powstać dopiero w parę lat później a telefony w domu mieli tylko wybrańcy losu. Zresztą i tak większość z nich nie działała bo wichury pozrywały linie napowietrzne. Historia jednak miała szczęśliwe zakończenie. Pobrali się i do dziś są razem.
Tej zimy i ja miałam swoje przygody. Na ferie wybrałam się do brata ojca , mojego chrzestnego aż pod Szczecin..Po części żeby towarzyszyć w podróży babci , która miała już 80 lat i taka podróż mogła być dla niej męcząca, a po części ,żeby pod okiem wuja i ciotki podciągnąć się z chemii i biologii – dwóch zmór gnębiących mnie w LO. Do Bydgoszczy po babcię dojechałam z dwugodzinnym opóźnieniem ale bez większych problemów. W tamtym czasie te 106 km z mojego miasta do Bydgoszczy w ogóle jechało się długo i z kilkoma przesiadkami więc te 2 godziny wielkiej różnicy nie zrobiły. Do Szczecina też dojechałyśmy bez problemów , a tam czekał na nas wujek ze swoim trabantem. Wakacje mijały mi przyjemnie. Babcia czytała , korzystając z dobrze zaopatrzonej biblioteki cioci i wujka , ja trochę się douczałam , trochę bawiłam z moją 8- letnią kuzynką , która na czas mojej wizyty , uznała mnie za absolutny i niekwestionowany autorytet odkąd zrobiłam jej na szydełku ludzika w szaliku i czapce z rydelkiem a potem czapeczkę dla niej w takim samym kolorze jak miał ludzik. Chodziłyśmy na pobliskie łąki zalane na jesieni przez Odrę , a teraz zamarznięte i przez to świetnie nadające się do jazdy na łyżwach. Małą nauczyłam jeździć i odtąd co dziennie szalałyśmy na łyżwach. Popołudniami wujek zabierał mnie do Szczecina na zwiedzanie miasta. Wprawdzie poruszanie się utrudniały zaspy , ale nie było źle. W czasie jednej z takich wypraw zaprosił mnie na ciastka i kawę do kawiarni , która mieściła się w zamku Książąt Pomorskich i uchodziła za bardzo elegancką i prestiżową . Faktycznie: wystrój w stylu sali rycerskiej, lśniące marmury na posadzkach ... No i byłoby pięknie , ale w chwili kiedy weszliśmy do ciepłej sali stopniał nam śnieg przyklejony do butów i jak tylko zrobiłam dwa kroki po tym błyszczącym marmurze nogi mi pojechały na boki i wyrżnęłam się jak długa przestawiając krzesło i robiąc potworny rumor. Barman i kelnerzy nawet okiem nie mrugnęli. Jakby nie było zdarzenia a mnie było niesamowicie wstyd . Zjadłam swoje ciacho i chciałam jak najszybciej wyjść ( tę wywrotkę potraktowałam jak osobistą porażkę i gryzłam się nią dobrych parę miesięcy) i właśnie kiedy wyszliśmy z zamku' śnieżyca szalała już w najlepsze. Do mojego powrotu do domu zostały 3 dni. Przejechanie 24km żeby dotrzeć do domu wujka zajęło nam 4 godziny. Zaczęło się od tego,że na jednej z głównych ulic, którą mieliśmy wracać przewrócił się wagon tramwajowy. Cała ulica została zablokowana . Pojechaliśmy objazdem. Na następnej zderzyły się dwa auta , niegroźnie , ale przejazd i tak zatarasowały. Wujek postanowił przejechać skrótem przez jakieś osiedle. Za pierwszym zakrętem wjechaliśmy w zaspę zakopując się aż po dach. Odkopał nas i pomógł wyjechać jakiś miejscowy menel, pomagając sobie szmatami i pociągając co chwilę coś bliżej nieokreślonego z butelki po oranżadzie. Sto metrów dalej wjechaliśmy w zaspę po raz drugi. I tym razem pomógł nam menelek ,częstując nas odpowiednio sformułowaną wiązką przekleństw. Do domu dotarliśmy późną nocą . .Jeszcze w pierwszym tygodniu wysłałam kartkę do rodziców ,że zamierzam wracać w następny tydzień w piątek. O tym ,że rodzice jej nie dostali dowiedziałam się po powrocie. W dniu mojego powrotu śnieg padał nadal . Postanowiliśmy ,że pojadę wcześniejszym pociągiem około południa. Niestety południowy pociąg odwołano. Następny z 15.00 miał być opóźniony. Około 18.00 podstawili w końcu pociąg, zaraz po nim , następny pospieszny z 17.00. Wsiadłam w ten pospieszny. Podróż ze Szczecina do Poznania trwała do 4.30 rano. Potem jeszcze musiałam dojechać do swojego miasta. Zaczęłam się kręcić po dworcu poznańskim żeby dowiedzieć się o jakiś dojazd. Przy tym kręceniu się po peronach tak przez chwile wydawało mi się ,że z megafonu usłyszałam swoje nazwisko , ale uznałam ,że coś mi się przesłyszało. Dowiedziałam się w końcu o pociągu. Stał gdzieś na bocznym torze i miał za chwile ruszać. Pobiegłam , dopadłam składu zziajana i zmęczona , wcisnęłam przez półotwarte drzwi torbę podróżną i sama wcisnęłam się do środka . Byłam tak zmęczona ,że nie miałam sił szukać miejsca siedzącego. Pociąg ruszył dopiero za godzinę. Po chwili zrobiło mi się zimno , bo drzwi po prostu zamarzły i nie dały się zamknąć . Poszukałam jednak miejsca w środku.
Te 50km , które dzieli Poznań od mojego miasta pociąg jechał pięć godzin. Następne pół wlokłam się do domu , choć w normalnych warunkach zajmowało mi to 8 minut. W domu zdjęłam tylko buty i spódnice i tak jak stałam położyłam się spać w łóżku rodziców , obudził mnie ojciec kiedy wrócił z pracy. Jak się potem okazało kartka z informacją kiedy wracam nie doszła, a od dwóch dni na dworcu w Poznaniu nadawano komunikaty w poszukiwaniu Hani L... To moja matka narobiła takiej paniki ,bo jeszcze nie przyjechałam ( choć wstępnie mówiłam już przed wyjazdem, że to będzie piątek), a jej szef – dobrze ustawiony w partyjnych układach , jakoś załatwił te poszukiwania. Personel dworca przejął się sprawą , bo wszyscy byli przekonani ,ze chodzi o mała dziewczynkę . Jakoś zapomniano ich poinformować ,że Hania ma lat 18 a nie 8 . Kartka przyszła w dwa tygodnie później , kiedy śnieg powoli zaczynał topnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz