piątek, 27 kwietnia 2012

Świętowanie


W domu nawet w święta działo się źle i wybuchały kłótnie . Jak zwykle każdy powód był dobry. Właściwie to nie pamiętam zwyczajnych , spokojnie mijających świąt w domu rodziców. Nie pamiętam żadnych świąt, poza jakimiś fragmentami. Najczęściej uciekałam do babci , ale jeśli już zdarzało się ,że spędzałam święta w domu, to nigdy nie były udane. Po szufladach tłucze się jedno jedyne zdjęcie z mojego dzieciństwa przy choince. Siedzę na nim w fotelu obok choinki ubrana w koszmarną modrakową suknię z czerwonym ni to krawatem ni to kokardą . Świąt nie pamiętam , ale tę koszmarną kieckę owszem. Jakiś inny fragment kojarzy mi się awantura o prezent. Mogłam mieć wtedy z 10 lat . Uzbierałam jakieś pieniądze na prezenty gwiazdkowe dla rodziców. Dla ojca kalendarzyk, dla matki jakiś wisiorek – taki zwykły imitacja srebra , z kolorowym szkiełkiem. Zamiast „dziękuję” usłyszałam „ile kosztował?” . Ojciec podarował wtedy matce piękną srebrną grawerowaną bransoletę . Oczywiście też zapytała ile kosztowała . Nie założyła ani razu ani mojego wisiorka ani bransolety od ojca. Kiedyś , gdy byłam już dorosła pożyczyłam ją od niej i nie oddałam. Nie wiem czy w ogóle pamięta, że taką miała. Była jeszcze jakaś afera świąteczna z powodu sosu do fasolki i mojej choroby. W młodości chora byłam tylko raz , na odrę i zdarzyło się to jakieś dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia . Prawie całe święta przespałam , a przy Wigilii matka siedziała obrażona ,że nie chcę jeść. Nie tyle nie chciałam co nie mogłam z powodu gorączki . No i jedzenie przygotowane przez matkę mi nie smakowało .
Czasem w przypływie dobrego humoru matka postanowiła się wykazać jako gospodyni i święta szykowała . Zwykle zaczynało się od prania . Na wielkie pranie brała wolne z pracy. Ojciec zanosił do pralni pralkę Franię i kilka wiader węgla i drewna i rano przed wyjściem do racy rozpalał w piecu. W piwnicy , w bloku , gdzie mieszkaliśmy była dla mieszkańców pralnia i suszarnia. Klucz leżał u administratora i każdy miał grafik prania. Nie pamiętam jak często przypadały terminy na kolejnych mieszkańców , ale urządzanie wielkiego prania to była swojego rodzaju blokowa tradycja. Potem , po wysuszeniu pranie się składało i szło z tym wszystkim do magla. Magiel elektryczny był w naszym bloku w sąsiedniej klatce i prowadziła go jedna z sąsiadek – chyba w ten sposób zarabiała na życie. W następnej kolejności było mycie okien pranie i prężenie firan. Nie wiem czy jest jeszcze wiele osób , które to pamiętają . Wyprane i wykrochmalone firany ( wtedy nie było stilonowych tylko z bawełnianych nici) jeszcze mokre zanosiło się do prężenia. Kobieta, która się tym trudniła upinała je na takich specjalnych ramach z dużą ilością małych gwoździków wbitych u dołu i góry i suszyła, po czym jakoś specjalnie składała, że się nie zaginały w trakcie transportu a rozwieszone na oknie układały w równe fale. Sztywne to było jak tektura i trzeszczało. Mnie osobiście bardzo się takie „deskowate” firanki nie podobały. Uważałam ,że powinny być miękkie i swobodnie się układać na oknie, ale kto by mnie tam słuchał. Wszystkie sąsiadki krochmaliły i prężyły firany więc moja matka też musiała , bo co by sobie myślały. W ogóle matka miała zwyczaj krochmalenia wszystkiego z wyjątkiem majtek . Nawet chustki do nosa. Nie cierpiałam tego a ojciec się wściekał, bo takie sztywne chustki do nosa były drapiące i powodowały otarcie, szczególnie gdy miało się katar i trzeba było często z takich chusteczek korzystać. Te dzisiejsze, higieniczne , z mięciutkiej ligniny mieli dopiero wymyślić . A wracając do przygotowań świątecznych , po praniu i myciu okien przychodziła kolej na gotowanie i pieczenie. Matka nigdy nie piekła placków w piekarniku , tylko kazała ojcu zanosić do piekarni, gdzie za drobną opłatą piekły się w piecu chlebowym. Był to dość powszechnie praktykowany zwyczaj . Nie wiem dlaczego ludzie uważali,że w domowym piekarniku placek nie mógł się udać. Ojciec placki zanosił , ale klął w żywe kamienie . Zazwyczaj po odebraniu coś matce nie pasowało. A to nie ten placek , chociaż były kartki z nazwiskami , a to źle niesiony , bo usiadł itd. Na odpowiedź ojca,ze następnym razem sama ma sobie zanieść i odebrać odpowiadała wyzwiskami. Przygotowania do świąt przebiegały w tak samo złej atmosferze jak i same święta. Jedzenie zwykle było byle jakie . Przyszykowane na szybko i bez zaangażowania . Kiedy chciałam pomóc i gotowanie wziąć na siebie słyszałam że się do tego nie nadaję, nie umiem i w ogóle mam się wynosić z kuchni i parę epitetów na dodatek. No to się wynosiłam , do niby swojego pokoju czytać. Ojciec w tym czasie stał w kolejce po ryby . Oczywiście musiały być karpie i koniecznie żywe. Nie wiadomo skąd się te karpie w PRL – u wzięły i upowszechniły tak dalece ,ze dziś większość sobie Wigilii bez karpia nie wyobraża , bo przecież według starych książek kucharskich na Wigilię podawało się ryby słodkowodne różnych gatunków ; i liny i sandacze i szczupaki i okonie i śledzie i właściwie wszystko co miało płetwy i ogon i pływało w stawach , rzekach i jeziorach. Żywe karpie lądowały zwykle w wannie , na jakieś 2-3 dni. Po czym ojciec musiał je uśmiercić. Czasami robiła to matka . Wymagało to ciężkiej ręki i solidnego młotka . Może to i było nie humanitarne według dzisiejszych standardów ( wtedy nikomu to do głowy nie przychodziło – wszyscy traktowali to jak sposób na zdobycie świeżego pożywienia ) ale miało tę zaletę ,że ryby były bardzo świeże i raczej smaczne , a w każdym razie nie były przekarmione sztucznymi paszami jak dziś.
Z wieczerza wigilijną matka się nie wysilała, robiła zupę rybną , smażone karpie , kapustę z grzybami , fasolkę z sosem beszamelowym , albo jeśli jej się nie chciało to pomidorowym i kompot z suszonych owoców. Ot tak byle szybciej mieć wszystko z głowy. Kiedy pojawiły się w sklepach sztuczne choinki natychmiast taką kupiła. Mnie się nie podobał taki wyliniały „ogigiel” - jak to się u nas mówi, który na dodatek nie pachniał , ale matka po prostu wpadła w zachwyt i długie lata ta plastikowa choinka w domu straszyła. Wspólnych kolęd nie śpiewaliśmy. Ojciec kupił kilka płyt i zwykle włączał w trakcie wieczerzy. Przyznać muszę,że w tym względzie się postarał, kupił w wykonaniu najlepszych naszych śpiewaków operowych więc przynajmniej brzmiały pięknie. Potem w świąteczne dni każdy zajmował się sobą . Ja czytałam , ojciec czytał lub rozwiązywał krzyżówki, matka przeglądała jakieś gazety , oglądała telewizję i próbowała mi wciskać jedzenie.
Przygotowania do Świąt Wielkanocnych przebiegały mniej – więcej podobnie , tyle tylko,że dochodziło jeszcze wielkie trzepanie dywanów. Dywan się zwijało, wynosiło na podwórko, rozwieszało na trzepaku, a potem waliło w niego wiklinową albo metalową trzepaczką tak długo,aż kurz przestał lecieć. Dobre dwa tygodnie przed każdymi świętami na podwórkach rozlegały się od rana do wieczora głuche odgłosy walenia trzepaczką w dywan.
Gotowanie i pieczenie przebiegało również podobnie. Przed Wielkanocą było nawet mniej pracy , bo i stół był mniej zasobny. Menu składało się z białej kiełbasy, jajek , szynki i jakiejś pieczeni podanej na zimno lub galartu. Tradycyjnie na świątecznym stole musiały znaleźć się nowalijki; sałata , rzodkiewka i szczypiorek a w koszyczku wystana w długich kolejkach pomarańcza .
Święta jakiekolwiek by nie były miały jednak swój urok . Czekało się na nie , choćby dla atrakcji w postaci pomarańczy, szynki i nowalijek. Na co dzień jedzenia nie brakowało , jednak szynka czy pomarańcze bywały rzadko. Sałaty, rzodkiewek czy pomidorów nikt z krajów o lżejszym od naszego klimacie nie sprowadzał dlatego najwcześniej pojawiały się dopiero w okresie Wielkanocy. Za to jak smakowały! Teraz żadna potrawa nie jest już atrakcją , w sklepach i na straganach wszystkiego pełno .
Innych świąt w naszym domu się nie obchodziło, a w każdym razie nie było do nich przygotowań, bo oczywiście było i Boże Ciało , co wiązało się wyłącznie z pójściem na procesję . Świętowało się też święta państwowe, czyli wówczas 1-Maja i 22-Lipca. Były to jednak typowe świeckie święta i jak dla mnie jedyną atrakcją były lody . Dostawałam parę złotych od rodziców i po pochodzie pierwszomajowym szliśmy całą paczką na lody i oranżadę. Lody były pyszne, sprzedawano je z dużych termosów , nakładano 1,2 lub 3 kulki do złożonych w literkę V wafelków. Kapało z nich i zwykle brudziliśmy się nimi niemiłosiernie ale smakowały nam wybornie. Zarówno w 1 Maja jak i 22 lipca były organizowane w mieście festyny , mecze, zawody sportowe i tańce pod gołym niebem oraz „rzucali” dodatkową ilość towarów , głównie kiełbasy , którą można było kupić w budach i straganach otwartych z okazji święta.
Dość powszechnie świętowało się też imieniny. Do rodziców najczęściej przychodzili z tej okazji znajomi. Rodzinnego świętowania imienin nie było. Ja również mogłam z okazji imienin zapraszać koleżanki i kolegów. Matka szykowała mi jakąś galaretkę z bitą śmietaną , co było wówczas pewną atrakcją - bo galaretka rzadko pojawiała się w sklepach, ciastka, cukierki i wodę z sokiem albo kompot . Przyjęcia dla dzieci nie były skomplikowane i nikt specjalnie ich nie szykował. Do szkoły , jak to było przyjęte zanosiłam cukierki i częstowałam koleżanki i kolegów.   


sobota, 21 kwietnia 2012

I jeszcze trochę o tym samym



Zawsze zazdrościłam moim koleżankom dobrych relacji i zażyłości z matkami. Z moją kontaktu nawiązać się nie dało. Przez wiele lat się starałam , próbowałam nawiązać rozmowę , zwierzyć się z czegoś , zapytać . Nic z tego . Albo zaczynała na mnie wrzeszczeć , albo sprowadzała rozmowę ( jeśli akurat miała dobry humor) do widzianego gdzieś tam ciucha ewentualnie stwierdzała, że jestem chora, mam sine pod oczami , schudłam i mam anemię i Bóg wie co jeszcze. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji. Byłam , zdrowa jak koń i sprawna fizycznie . Zwykle odchodziłam do swojego pokoju . Z początku próbowałam tłumaczyć ,że nie prawda ale to się nie zdawało na nic , ona i tak wiedziała lepiej.
Ojciec co roku wyjeżdżał do sanatorium .Nie wiem co mnie wtedy naszło , ale postanowiłam wykorzystać jego nieobecność do poprawienia relacji z rodzicielką . Miałam wtedy może z 12 lat . Zapytałam o której wróci , to zrobię obiad. Najpierw orzekła ,że nie , bo nie umiem , a kiedy się upierałam obiecała, że przyjedzie normalnie , czyli około 16.30. Oczywiście nie przyjechała. Miałam jeszcze tego pecha, że przed 16 , kiedy już wszystko było prawie gotowe wyłączyli prąd . Co tam dla mnie brak prądu. Pobiegłam do piwnicy , przyniosłam trochę drewna i węgla , rozpaliłam w angielce i obiad mogłam dokończyć. Ugotowałam zupę szczawiową z jajkiem ,na drugie danie pierogi z serem i kompot z jabłek na deser, nakryłam ładnie stół w pokoju , ustawiłam świece i czekałam. Świece i tak przygotowałam , a kiedy prądu nie włączyli a zrobiło się ciemno i tak musiałam je zapalić. Czekałam długo. Wróciła po 21 obrażona na cały świat , nawrzeszczała na mnie,że siedzę po ciemku i że rozpaliłam w piecu kuchennym , do stołu ze mną nie usiadła. Zjadła coś na szybko w kuchni prosto z garnka i poszła spać. I tyle … Płakałam w poduszkę przez pół nocy. W wakacje opowiedziałam o tym babci . Zdziwiła się ,że tak mnie nie doceniono, ale jak to babcia , próbowała jakoś matkę usprawiedliwić , a mnie przekonać, żebym się tym nie zrażała. Pomna słów babci następną próbę podjęłam na jesieni. Spodziewałam się ,że niedługo zacznę miesiączkować, bo moje koleżanki już wchodziły w ten wiek więc wiadomo było,że i mnie to czeka . Od jakiegoś czasu już wszystko na ten temat wiedziałam , bo przeczytałam książkę , ale postanowiłam poudawać nieuświadomioną . Moda wówczas panowała na uświadamianie dzieci; miało to się sprowadzać do przeprowadzenia z dzieckiem będącym w wieku lat 12-13 tak zwanej poważnej rozmowy na temat fizjologii . Niektórzy rodzice przeprowadzali , wiedziałam o tym od koleżanek ( ten temat zajmował nas wtedy często ) . No i , któregoś dnia kiedy była w lepszym humorze zapytałam , udając ,że zupełnie nie wiem o co chodzi „ co to jest okres” , bo dziewczyny w szkole ciągle o tym mówią . Matkę zatkało , a po chwili mówi , „jak będziesz dorosła , to leci krew i trzeba kłaść watę „ . próbowałam temat zgłębić , skąd ta krew i dlaczego , ale wrzasnęła na mnie, że mam nie zawracać głowy , po czym weszła do łazienki, trzasnęła drzwiami i zaczęła lać do pralki wodę . Nie odezwała się do mnie przez co najmniej trzy dni. Nooo, to „poważną „ rozmową miałam z głowy. Prób było jeszcze kilka . Ostatnią poczyniłam chyba gdzieś w pierwszej klasie liceum. Zawsze podobały mi się alpejskie fiołki więc matka kupowała mi je na imieniny ( ot taka fanaberia , akurat o imieninach podobało jej się pamiętać ) dostałam taki bukiecik złożony z trzech w pięknym bladoróżowym kolorze udekorowany gałązką plimosus .Cieszyłam się nimi i kiedyś poszłam z wazonikiem do kuchni zmienić im wodę . Matka robiła coś kuchni , a ja zagadałam „ śliczne fiołki , uwielbiam je , chciałabym mieć bukiet ślubny z alpejskich fiołków”. Matkę mało szlag nie trafił. Znów zaczęła na mnie wrzeszczeć , że mam się uczyć , że mi głupoty w głowie siedzą , a w ogóle to nikt mnie nie zechce i do niczego się nie nadaję . Poszłam do siebie i włączyłam płytę Griega . Matka poleciała do łazienki prać, trzaskając przy tym drzwiami a po powrocie ojca do domu wyżyła się na nim. Jakoś niedługo potem , przy kolejnej awanturze wykrzyczała mi ,że powinno mnie na tym świecie nie być i że żałuje ,że się nie pozbyła ciąży . I to był chyba „ostatni gwóźdź do trumny”. Wpadłam w nastrój depresyjny , nie odzywałam się do nikogo przez wiele dni , jeśli nie musiałam , z pokoju wychodziłam tylko coś zjeść, do toalety i do szkoły. Jeśli nie zawaliłam nauki to chyba tylko dlatego, że wciąż siedziało we mnie przekonanie,że „muszę „ . Ale bunt we mnie rósł. Postanowiłam sobie wtedy , że będę panować nad sobą choćby nie wiem co i kto jak kto ale rodzice nie zobaczą moich łez . Było ciężko , ale opanowałam tę sztukę do perfekcji, w obie strony. Nie płakałam , ale i na głośny , spontaniczny śmiech sobie nie pozwalałam. Zaczęłam uchodzić za osobę zimną i mało kontaktową . Jeśli zdarzało mi się płakać to tylko w poduszkę , za szczelnie zamkniętymi drzwiami pokoju. Na zewnątrz byłam spokojna , opanowana i wyważona . Żale i frustracje przelewałam na kartki raplutaża . Rozrósł się do kilkunastu grubych zeszytów. W tym też czasie zaczęłam na klucz zamykać szafkę , w której trzymałam zeszyty z opowiadaniami i pamiętniki. Któregoś pięknego dnia od matki znajomej dowiedziałam się, że pisze opowiadania i pamiętnik co ciekawsze o czym one są. Zachowałam spokój , ale w środku wrzało. Potem po wyjściu kobiety sama chyba po raz pierwszy urządziłam matce awanturę o to,ze czyta moje zapiski i rozpowiada po znajomych . Ojciec patrzył tylko z niedowierzaniem a matka w odpowiedzi obrzuciła mnie wyzwiskami , po czym znów zamknęłam się w swoim pokoju . Afera miała ciąg dalszy w kuchni pomiędzy rodzicami ale nie słuchałam. Szafkę jednak zaczęłam zamykać , a klucz nosiłam przy sobie.  


piątek, 20 kwietnia 2012

Jeszcze o relacjach - tak zwanych


W tamtych latach nikt jeszcze nie słyszał o czymś takim jak dyskoteka . Dorośli chodzili na dancingi , dla dzieci i młodzieży urządzano tańce w szkole, baliki w przedszkolach , czasem z okazji Gwiazdki w zakładach pracy rodziców. Na zabawy do szkoły chodziłam , bo nie można było nie przyjść na imprezę organizowaną w szkole. Niestety nigdy nie byłam sama . Najpierw z niewiadomych przyczyn ( bo przecież do szkoły sama chodziłam ) zaprowadzała mnie matka i po zabawie po mnie przychodziła , czasem wysyłała ojca , a potem kiedy już byłam w starszych klasach przychodziła sprawdzić czy jestem na zabawie . Nie mogę powiedzieć żebym się dobrze kiedykolwiek bawiła na tych zabawach. Zwykle siedziałam pod ścianami, co oczywiście było powodem urządzenia przez matkę kolejnej awantury , „bo nikt mnie nie chce , nie lubi , ja nie umiem się bawić „ i td. Tak tragicznie nie było, chociaż powtarzane w kółko takie frazy zapadały mi w głowie i podświadomie przyjmowałam to za prawdę . Z drugiej strony , kto by chciał się ze mną bawić na oczach mojej matki czy ojca , nawet na szkolnej zabawie? Stałam się jedynie powodem do żartów i docinek. Na końcowej zabawie z okazji zakończenia szkoły podstawowej nie było lepiej. Matka w połowie przyszła sprawdzić czy jestem . Czułam się głupio.
Jakimś cudem tolerowała moich znajomych. Czasem ktoś z paczki po mnie wpadał do domu , czasem przychodzili po lekcje , albo jakieś książki , zapraszała do mojego pokoju ale miała zwyczaj wpadać co chwilę do nas , bo „coś tam ...”, albo wołać mnie do kuchni , bo „coś tam...”, np. za głośno się śmiejemy, muzyka nie taka albo coś – każdy powód był dobry – oczywiście jeśli akurat była w domu, albo zdarzyło jej się dojechać . Po wyjściu moich znajomych koniec był zawsze taki sam. Wrzaski i wyzwiska. Starałam się nie zapraszać nikogo do domu popołudniami, bo nigdy nie było wiadomo jak to się skończy i wolałam ,żeby nikt nie wiedział o tym co się u mnie dzieje, często więc spotykaliśmy się u mnie zaraz po szkole albo przed lekcjami jeśli wypadały później.
Z upływem lat coraz gorzej znosiłam atmosferę w domu i ograniczony kontakt z rówieśnikami. Zamknęłam się w sobie i dosłownie : w swoim pokoju. Czytałam , pisałam raplutaż i opowiadania , był moment,że próbowałam wiersze ale nie byłam z nich zadowolona i dałam sobie z tym spokój. Ojciec czytał te same książki co ja więc często ucinaliśmy sobie dłuższe dyskusje , czasem chodziliśmy na spacery , bywało,że opowiadał o swojej młodości i wybrykach w towarzystwie braci i kolegów ze wsi , potem ze szkoły. Razem zajmowaliśmy się naszym hobby czyli czytaniem Trylogii , rozwiązywaniem krzyżowek i zbieraniem starej broni i innych antyków. Kolekcja nie była imponująca , zaledwie kilka ciekawych okazów .Nadal jeździłam z ojcem na zawody strzeleckie i festyny zakładowe , w lecie kiedy przyjeżdżał na kilka dni do babci chodziliśmy na grzyby , maliny i jagody, pomagałam mu w pracach remontowych przy domu i ogrodzie i jeśli tylko matki nie było w pobliżu całkiem dobrze nam się układało. Co innego w domu. Niby było dobrze, ale jak tylko matka podnosiła głos na mnie , ojciec najczęściej brał jej stronę i zbierałam z obu stron. Nie rozumiałam dlaczego... Po latach doszłam do wniosku, że może gdyby ojciec miał inną kobietę , byłby zupełnie innym człowiekiem . To akurat zaczęło docierać do mnie kiedy dobiegałam lat 18-tu.
Za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju ( nadal nie mogłam go urządzić po swojemu , podobnie jak kupić sobie ciuchów takich jak bym chciała – matka uznawała tylko granatowe , niebieskie i czerwone i nawet jeśli zabrała mnie kiedyś na zakupy i tak wymuszała swoje ) spędzałam teraz większość czasu. Jeśli się nie uczyłam , to czytałam , wyszywałam lub pisałam i niemal bez przerwy słuchałam muzyki. Gramofon stał w niby moim pokoju , płyty również więc do woli mogłam korzystać. Oczywiście nie żadne „pocztówki dźwiękowe „ z targu , które matka kupowała w ilościach hurtowych – 90% to było jakieś niegdysiejsze „disco polo” w wykonaniu zespołu czy też orkiestry pod nazwą „Mały Władziu” . Koszmar dla mojego dość wrażliwego ucha i jako – tako wyrobionego gustu. Ja włączałam sobie płyty Okudżawy i Wysockiego i muzykę klasyczną. A że nastroje zawsze miałam dość mroczne to kaliber wybierałam cięższy . Symfonie Bethovena , koncerty skrzypcowe Bramhsa , Griega , Czajkowskiego , Bacha itp. - w tonacjach molowych. Po jakimś czasie zauważyłam ,że ta muzyka jest mi w stanie zapewnić spokój. I to dosłownie. Wystarczyło tylko zrobić głośniej a najdalej za pół godziny – nawet w środku największej awantury ojciec wychodził z domu , a matka zamykała się w łazience i uruchamiała pralkę.   

czwartek, 19 kwietnia 2012

Dorastanie

 Moje zainteresowania związane z historią , z biegiem lat zaczęły nabierać wymiaru materialnego . Mniej – więcej w klasie V szkoły podstawowej odkryłam , że istnieje zawód archeolog . Uznałam ,ze to będzie coś odpowiedniego dla mnie. W miarę jednak rozwijania pasji poznałam i inne zawody związane z historią ; konserwator zabytków, archiwista , historyk sztuki , pracownik muzeum, nauczyciel historii itp. Miałam trudny wybór , z czasem jednak doszłam do wniosku, że chciałabym skończyć studia historyczne i pracować naukowo w tymże kierunku, pisać książki , analizować i opracowywać teksty źródłowe. Właściwie od początku najbardziej fascynowała mnie epoka średniowiecza i początki polskiej państwowości , z czasem zaciekawiły mnie sprawy związane z życiem codziennym i obyczajami oraz rzemiosłem i wojskowość. To ostatnie budziło co najmniej zdziwienie jeśli zdarzyło mi się do tego przyznać , bo jak to dziewczyna i wojsko ? Jakoś wówczas takie zainteresowania do płci damskiej nie pasowały . Mnie pasowały . Wiedzę zdobyłam na ten temat dość gruntowną . W czasie kiedy moje koleżanki czytywały Siesicką i Nienackiego , ja sięgałam po Kuchowicza, Bystronia i Jasienicę . Wtedy w ogóle dużo czytałam , również powieści , książki przygodowe , pamiętniki , pitawale, klasyków i wszystko co wpadło mi w ręce nie wyłączając statusu PZPR, Konstytucji PRL , Żywotów Świętych ( opasłe tomisko wydane w 1898 roku) , książek o teorii Darwina i sycylijskiej mafii .
Będąc w klasie VII już wiedziałam ,że wybiorę liceum ogólnokształcące , profil humanistyczny a potem studia na UAM -mie w Poznaniu ,na kierunku historycznym. Takie miałam plany i przekonanie,ze je zrealizuję.
Weszliśmy w wiek dorastania , szaleńcze zabawy zastąpiły spotkania na podwórkowej ławeczce , albo trzepaku , jeśli ławka była zajęta i rozmowy. O filmach , hobby , planach na przyszłość , pojawiły się pierwsze sympatie i niewinne flirty. Wciąż jeszcze trzymaliśmy się razem w naszej podwórkowej paczce. Niby było tak samo , ale jednak inaczej . Ja byłam jakby trochę z boku. Nie specjalnie interesowały mnie ciuchy , szminki i chłopaki , w głowie miałam co innego . Ich z kolei nie interesowały najnowsze odkrycia archeologiczne czy budowa łuku refleksyjnego. Miałam coraz mniej wspólnych tematów, słuchałam innej muzyki , czytałam inne książki , traciłam kontakt ze swoją paczką. Było mi trochę przykro. Trzymałam się z nimi , bo samotność mi dokuczała , często po prostu byłam z nimi , ale milcząco przysłuchiwałam się rozmowom albo „bujałam w obłokach” .
Z powodu eksperymentu edukacyjnego zostałam po klasie siódmej przeniesiona do nowo powstałej klasy złożonej z uczniów po części z istniejących w naszej szkole klas , po części z uczniów z klas wiejskich. Trudno mi było zaakceptować aż tak daleko idąca zmianę . Wpłynęło to na mnie jeszcze gorzej, moje kompleksy po raz kolejny się pogłębiły tak dalece, że nawet wysłowić się poprawnie było mi trudno. Co innego napisać , tę umiejętność rozwinęłam . Z pewnością przyczyniło się do tego i pisanie opowiadań i prowadzenie dziennika i wymagania nauczycieli.
Nie ma jednak tego złego , co by na dobre nie wyszło – jak mówi przysłowie. Nawiązałam kilka nowych przyjaźni i trafiłam na fajnych nauczycieli . Do klasy dołączyła R. z pobliskiego Obłaczkowa. Jakoś tak od razu się polubiłyśmy i tak już zostało na ładnych kilka lat. Trudno powiedzieć dlaczego; może z powodu zbliżonych zainteresowań. R. czytała pewnie jeszcze więcej ode mnie, pisała wiersze , świetnie się uczyła i podobnie jak ja wybierała się do liceum na profil humanistyczny , z tą różnicą, że ją pasjonowała literatura. Podwórkowa paczka zmieniła skład. Zostało nas troje: B , z którą nadal siedziałyśmy w jednej ławce nieprzerwanie od klasy I i W. kolega z sąsiedniego bloku – miał to szczęście ,że został w swojej klasie , w której zaczynał naukę .W był obiektem westchnień większości dziewczyn w naszej szkole i nie tylko. Niektóre chyba nawet trochę nam B i mnie zazdrościły tej zażyłości z nim. Nie było po prawdzie czego , bo W nie wykazywał zainteresowania płcią damską , a z czasem okazało się ,że woli chłopaków.
Fakt, że W jest odmiennej orientacji jakoś przyjmowaliśmy jako rzecz oczywistą . Nikomu do głowy nie przyszło go szykanować czy unikać . On po prostu taki był i tyle. Jak to się działo, że my młodzi ludzie o tym wiedzieliśmy i akceptowaliśmy ten fakt , a nie dotarło to do naszych i jego rodziców wyjaśnić nie potrafię. Moi i jego rodzice snuli nawet wspólne plany . Kiedyś jego ojciec całkiem poważnie powiedział ( w mojej obecności zresztą ), że jeśli W się ze mną ożeni , to on nam kupi nowego Poloneza – auto w latach siedemdziesiątych luksusowe i pożądane. Moja matka rosła w oczach , bo przecież w taką bogatą rodzinę wejdę i już mnie widział w tym polonezie , a ojciec obrócił w żart . Ja milczałam obrażona a kiedy już zostaliśmy sami powiedziałam rodzince „ niedoczekanie „ . W o zdanie nikt nie pytał.
Trzymał z nami właściwie nie wiadomo dlaczego. Do tej naszej paczki dołączyła koleżanka z nowej klasy O , którą też przeniesiono , kolega P z Gutowa i R. Spotykanie się w powiększonym gronie nie było trudne . Wszyscy byliśmy w posiadaniu własnych środków lokomocji w postaci rowerów , jeździły autobusy , no i mieliśmy własne nogi . Teraz z perspektywy lat tamten czas wydaje mi się ekscytujący , mam jednak poczucie ,że wiele przeszło obok mnie. To wtedy zaczytywaliśmy się poezją , odkrywaliśmy ballady Okudżawy i Wysockiego , słuchaliśmy muzyki klasycznej i pokątnie , nocą tej nadawanej przez Radio Luxembourg . Paczkę nazwaliśmy górnolotnie „Elitą „ i zamiast pisać pamiętnik , pisaliśmy „raplutaż” - brzmiało ciekawiej niż jakiś tam pamiętnik, zwierzaliśmy się sobie z różnych interesujących nas spraw. Chyba właśnie wtedy zyskałam sobie pozycję „konfesjonału” - jakoś tak wszyscy wybierali sobie na adresata zwierzeń mnie. Może dlatego,że nigdy nie pytałam o więcej niż chciano mi powiedzieć i nie rozpowiadałam tego co mi powiedziano. Gorzej było , kiedy ja chiałam się komuś pozwierzać. Chętnych do słuchania nie było. „Przyjaciółkę od serca „ zastępował raplutaż.
W marcu 1976 roku przyszła pora podjąć ostateczną decyzję co do swojej przyszłości i złożyć podanie do szkoły średniej. Większość z naszej nowej klasy wybrała szkołę zawodową , B techniku mleczarskie , a większość naszej paczki – elity LO. Z bliżej nieokreślonych powodów wszyscy profil humanistyczny . Może dlatego,ze R i ja byłyśmy przekonane ,że tylko taki wybór jest jedynie słuszny , a może nie mieli lepszego pomysłu , dość,że wylądowało nas w tej samej klasie pięcioro i W – z klasy VIIIa. Po pierwszym roku zostałyśmy trzy. O i P nie dali rady , a W zmienił zdanie w połowie klasy II. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy ósmą klasę zakończyć z możliwie najlepszym wynikiem. R i ja zakończyłyśmy bardzo dobrze . Pozwolono nam się wpisać do księgi pamiątkowej szkoły. Ominęły nas egzaminy do szkoły średniej. Znów trafił nam się eksperyment edukacyjny . Jeszcze dwa lata wcześniej należało zdać egzamin z j. Polskiego i matematyki.

czwartek, 12 kwietnia 2012

O relacjach , których nie było


 Do pobytów u babci jeszcze wrócę, a teraz muszę znów relacjach z rodzicami. No właśnie, relacje. Relacji właściwie nie było . Niektórzy ludzie nigdy nie powinni mieć dzieci. Do takich należy moja matka. Chyba coś jest w kolejnej rodzinnej legendzie , w myśl której pojawienie się na tym świecie zawdzięczam drugiej babci , tej ze strony matki , która podobno od dnia ślubu nachodziła moją matkę w pracy i wypytywała czy już jest w ciąży. I na tym się też kończy zainteresowanie drugiej babci moją osobą . Nie byłam jej ukochaną wnuczką , nigdy mnie nie zapraszała do siebie, nie kupowała prezentów, nie wysyłała kartek na imieniny itd. Kilka razy byłam u niej , głównie dlatego, że tak wypadało, ale uciekałam stamtąd czym prędzej. Jakoś nie chciało mi się na okrągło słuchać jakie to udane córki ma ciotka – kuzynki lubiłam i nawet się dogadywałyśmy , ale te nieustające peany na ich cześć drażniły mnie strasznie. No i jedzenie u tej babci mi nie smakowało. To by było na tyle w temacie drugiej babci. Mniej -więcej od czasu gdy była na moim przyjęciu komunijnym widziałam ją potem może jeszcze ze 20 , góra 25 razy w życiu.
Słabo już tę aferę pamiętam , nie wszystko też wtedy widziałam i usłyszałam, ale zjazd rodzinny z okazji mojego przystąpienia do Komunii Św. , spowodował w rodzinie animozje. Od tego czasu matka nigdy więcej nie pojechała do babci , dopiero kiedy ta była umierająca, a babcia zabawiła u nas kilka dni tylko raz a i to w odpowiedzi na mój upór i płacz. Wyjechała rozżalona z powodu zupełnie absurdalnego posądzenia jej przez moją matkę o kradzież rękawiczek ; zgubiła je gdzieś w drodze do pracy czy też w trakcie jakiegoś imprezowania i posądziła o kradzież babcię . Właściwie to to spotkanie chyba nawet nie spowodowało animozji , tylko je roznieciło. Bo tkwiły gdzieś od zawsze. Tak mi podpowiadało moje „coś mi mówi” i wyraźnie to czułam. Do końca nie wiem o co tym razem poszło. Po części chyba o to,że ojciec przy okazji spotkania z braćmi poczęstował alkoholem w wieczór przed moim świętem i może było go za dużo , po części o to,że nie chciałam nawinąć włosów na wałki , żeby rano mieć tzw. „rury” , a babcia mnie poparła i zamiast nakręcać mi włosy na niewygodne , plastikowe wałki naplotła mi na głowie kilkanaście warkoczyków. Dzięki temu rano po rozczesaniu miałam delikatne fale i nie bolała mnie głowa.. „Rurek „ nie chciałam , bo wszystkie dziewczyny miały mieć coś takiego na głowie w myśl panującej mody , a poza tym układanie moich długich do pasa włosów było dość kłopotliwe ; nie wymyślili jeszcze szamponów ułatwiających rozczesywanie więc trwało to długo i takie ciągnięcie grzebieniem lub szczotką po prostu bolało. Uroczystość w kościele przebiegła zwyczajnie, wizyta u fotografa również , przyjęcie tak sobie. Pamiętam okropny tłok w pokoju – bo w roku 1970 nikt przyjęć komunijnych w lokalach nie urządzał i skromne prezenty . Najokazalszy i najdroższy był zegarek na rękę od chrzestnego . Taki był zwyczaj. Chrzestny kupował zegarek. Dostałam , a jakże , produkcji ZSRR , nawet całkiem ładny i jak się okazało bardzo wytrzymały. Nosiłam go jeszcze w liceum i szkole policealnej i kilka lat po. Chrzestna dała mi materiał na sukienkę – różowy , a jakże . Dostałam też kilka książek i komplet wieczne pióro z długopisem i trochę pieniędzy , za które kupiono mi rower.

Moje życie dzieliłam między szkołę, książki i podwórko. Teraz kiedy miałam rower wypożyczane w osiedlowej świetlicy wrotki i badbington poszły w odstawkę. Rowery dostało też kilka innych osób z naszej osiedlowej paki więc zaczęły się szaleństwa rowerowe .Miasto i okolica nie miały odtąd dla nas tajemnic. W domu tymczasem sprawy pogarszały się z miesiąca na miesiąc. Awantury wybuchały równie często jak zawsze . Kończyły się też jak zawsze. Koniec końców spadały na mnie czy był powód czy go nie było i obrywałam od obojga. Kilka lat takiego piekła sprawiło,że zaczęłam zamykać się w sobie. Coraz trudniej było mi rozmawiać z rodzicami i coraz gorzej dogadywałam się z rówieśnikami. Wiadomo,że żadne układy koleżeńskie, nawet te najlepsze nie przebiegają bezkonfliktowo. Mnie jednak każda najmniejsza nawet krytyczna uwaga ze strony rówieśników odbierała pewność siebie . Coraz trudniej przychodziło mi wypowiadanie się i nawiązywanie kontaktów . Rodzicom przestałam mówić o swoich sprawach. Nie przyznawałam się do niczego, nawet jeśli oczywistym było ,że to moja sprawka, nie mówiłam nic o koleżankach i kolegach , co robię po lekcjach, co czytam , czy się źle czuję ,ani o tym jakie mam oceny , jeśli nauczyciel wyraźnie nie przykazał,że ma być podpis rodziców pod oceną . Nadal uczyłam się dobrze , na 5 , zdarzało mi się czasem dostać 4 ale dość rzadko więc nie miałam się czego obawiać a jednak nie mogłam się przemóc . Nie odzywałam się nie pytana. Najczęściej uciekałam do swojego pokoju czytać. W mojej głowie roiły mi się przedziwne historie. Wymyślałam je niemal na okrągło. Niektóre wykorzystywałam na j.polskim jeśli tylko trafiła się po temu okazja i nauczycielka zadała wymyślenie jakiegoś opowiadania . W klasie IV odkryłam pisanie pamiętnika . Nie szło mi to za bardzo, porzucałam to zajęcie , ale po niedługim czasie do niego wracałam.. Na dobre zaczęłam pisać w klasie VI. Po części za namową nauczycielki, po części dlatego, że atmosfera w domu jeszcze się pogorszyła. Matka zapisała się do liceum wieczorowego, kilka dni w tygodniu chodziła na lekcje, raz czy dwa spotykali się ze znajomymi w celu douczenia się matematyki i fizyki , którą im tłumaczył ojciec. Jeśli miała jakieś popołudnie wolne wracała do domu bardzo późno i od razu kładła się spać o ile nie wybuchła znów jakaś afera .A to się zdarzało. Atakowała mnie lub ojca. Po jakimś roku odkryłam przyczynę tych późnych powrotów i zasypiania. Niestety alkohol. Po następnym imprezy z udziałem facetów – wtedy mając lat prawie 13 wiedziałam już co to oznacza. Bolała mnie ta wiedza. Ojciec dziwnie do tego podchodził. Z jednej strony żarł się z matką i awanturował o wszystko , z czasem sam nawet nie jedną awanturę sprowokował , z drugiej wciąż jeszcze próbował łagodzić sprawę i być dobrym mężem i ojcem. I krył te jej ekscesy. Nie wiem ,czy wiedziała o tym najbliższa rodzina , siostry matki i bracia ojca . Spotykał go zawód za zawodem. Z miesiąca na miesiąc rosła w nim frustracja. . Odbijało się to i na mnie. Czasem miałam wrażenie, że ma mi za złe to ,że jestem , choć wprost tego nie powiedział – tak jak bym była przyczyną tego stanu rzeczy. Matka nic sobie nie robiła z jego starań, nie szanowała go i nawet nie próbowała już stwarzać pozorów małżeństwa , choćby przede mną. Co innego ludzie . Najważniejsze było co ludzie powiedzą. Zawsze się do tego odwoływała. Wtedy nie przyszło mi do głowy , że na to co mówią o niej samej nie zważa wcale. No, ale do tej konkluzji musiałam dorosnąć . Siłą rzeczy mur pomiędzy rodzicami i mną rósł do rozmiarów niewyobrażalnych a ja odczuwałam to coraz bardziej i coraz lepiej rozumiałam sytuację, wbrew temu co wydawało się rodzicom i reszcie rodziny. Robiłam wszystko żeby uniknąć awantur w domu, długie godziny spędzałam za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, z książką albo jakąś robótką, tak po prostu, żeby nie wchodzić im w drogę i nie stać się znów obiektem ataku. I bałam się, bałam się coraz bardziej. Nie był to taki rodzaj strachu jak np. przed skokiem z trampoliny do basenu czy przejściem przez cmentarz po zmierzchu . Raczej obezwładniający , wgryzający się w każdy zakamarek mózgu niepokój, nad którym w żaden sposób nie można było zapanować. Tkwił w mojej świadomości jeszcze długie lata po moim odejściu z domu , choć realnie na to patrząc nie było już powodu.  

czwartek, 5 kwietnia 2012

U babci

 Moje pobyty w Pińsku nie wiązały się jedynie z pracą i towarzyszeniem babci . Miałam swoją zaprzyjaźnioną podwórkową paczkę . W porywach dołączały do nas inne dzieciaki ze wsi i jak wszystkie dzieci na świecie czas wolny spędzaliśmy na zabawach i szaleństwach. A park, pobliski las , wszelkie szopki, chaszcze i opłotki dostarczały pola dla wyobraźni. Staczaliśmy z sobą bitwy na pokrzywy, „budowaliśmy” sobie domki w zielsku za szopami na drewno, właziliśmy na drzewa i stogi słomy , chodziliśmy do lasu na poziomki i smrodynę nazywaną tam „smrodziną „ - takie czarne cierpkie owoce, których sok barwił ręce i usta na bordowo. Smakowały nam , choć kiedy po latach spróbowałam tego przysmaku zdziwiłam się,ze mogłam to jeść. Najczęściej jednak buszowaliśmy po parku. Zaraz za kutym płotem rosła ogromna lipa , z dość niskim poziomym konarem. Ułatwiało nam to wdrapywanie się na to drzewo . Siadaliśmy na nim okrakiem niby na koniu i gadaliśmy , albo wspinaliśmy się wyżej , chwytaliśmy za sprężyste gałęzie i chustaliśmy , po czym zeskakiwaliśmy w bujną trawę , rywalizując ze sobą kto dalej i efektowniej wrzeszcząc przy tym dziko. Czasem kąpaliśmy się w jednym z trzech stawów. Babcia nie pozwalała mi chodzić samej w obawie żebym nie utonęła. Nad staw wybierała się ze mną. Zabierałyśmy koc , ręczniki i ubranie na zmianę oraz coś do picia. Szykowałyśmy się jak do wyjścia na prawdziwą plażę. Najprzyjemniej było na tzw. Smolniasie – takim miniaturowym leśnym jeziorku. W czasie kiedy tam bywałam jeziorko było czyste i bezpieczne. Z czasem dno się zamuliło, brzegi zarosły . Zrobiło się niebezpiecznie. Najczęściej jednak chodziliśmy nad staw do parku. Tam też nauczyłam się pływać , bez wiedzy babci . A było tak. Jako dzieciaki 9-10 letnie mieliśmy zwyczaj przechodzić przez przerzucone nad stawem mosty . Tylko kto by chodził normalnie ? To znaczy normalnie to i tak nie było , bo na mostach nie było ani jednej deski, tylko same przęsła , po których trzymając się poręczy bez trudu i bezpiecznie można było przejść .My przełaziliśmy po poręczach, balansując kilka metrów nad wodą . Do tego celu najlepiej nadawał się jeden most – ten największy. No i kiedyś, w trakcie takich zabaw , straciłam równowagę i spadłam wprost do wody , jakieś 2-3 metry od brzegu. Opiłam się wodą , zamoczyłam letnią sukienkę , porządnie najadłam strachu , ale z wody się wygrzebałam. Koleżanki pomagały mi wykręcić suknię , a potem nie pokazałam się w domu dopóki nie wyschłam. Do całej sprawy nigdy , nikomu się nie przyznałam ale wiedziałam już co robić żeby utrzymać się na wodzie. Potem z roku na rok pływanie coraz lepiej mi wychodziło.
A mostom muszę poświęcić kilka zdań , bo były wyjątkowe . Były, bo dziś straszą już nędzne resztki. Padły niestety ofiarą złomiarzy. Mostów było siedem z czego ja pamiętam już tylko sześć. Szło się urokliwymi alejkami parku porośniętymi bzem ,jaśminem i wilczą jagodą od jednego do drugiego . Wyżej wznosiły się dorodne drzewa:świerki , graby , kasztanowce i lipy . Pierwsze trzy mieściły się bliżej drogi przebiegającej przez wieś , blisko parkanu wykonanego z kutego żelaza i łączyły usytuowane na stawie dwie wysepki. . Każdy z tych mostów był inny. Zawsze podziwiałam to dzieło kowali. Były przecudnej roboty . Kiedy patrzyło się na nie , miało się wrażenie,że są utkane z koronek a nie wykute z żelaza. Kiedyś , poziom wody w stawie był wyższy i można było do każdego z nich dopłynąć łódką. Za mojej młodości pomiędzy wysepkami od strony wsi , nie było już wody , a tylko podmokły grunt., staw sięgał już tylko do środkowego , ale baśniowego uroku mostom to nie odebrało. To miejsce miało moc magiczną . Przyciągało swoim odrobinę tajemniczym klimatem a duch romantyzmu sprzyjał rozmyślaniom i marzeniom. Przywodziło na myśl znane z literatury romantycznej świątynie dumania .Lubiłam tam chodzić sama ; stawałam na środkowym moście i patrzyłam w ciemną w tym miejscu wodę , słuchałam śpiewu ptaków i pozwalałam swobodnie płynąć myślom . Szczególnie, gdy byłam już wieku kiedy do przemyślenia miałam dużo.
Czwarty , największy most był dobrze widoczny z każdej strony parku. Przerzucony po drugiej stronie stawu , od wysepki do przeciwnego brzegu , gdzie park w naturalny sposób łączył się kompleksem leśnym miał bardzo prostą formę, pełną elegancji i finezji. Na tle soczystej zieleni lasu i niemal czarnej powierzchni stawu tworzył swoiste dzieło sztuki. Szacunek dla wizji projektanta . Równie wspaniale prezentował się w oprawie jesiennej i zimowej . Żeby dotrzeć do dużego mostu trzeba było przejść przez mniejszy łączący brzeg stawu z wysepką . Ten choć nadszarpnięty lekko zębem czasu był równie piękny i prosty w formie jak ten największy. Wiodła do niego kręta ,obsadzona krzewami ścieżka; kusiła tajemnicą a sam most sprawiał wrażenie jakby zapraszał do spaceru . Wokół tych dwóch mostów wiosną kwitły całe pola fiołków , a nieco później , po drugiej stronie stawu na zacienionym ,podmokłym gruncie rozkwitały konwalie . Zapach był upojny.
Szósty most był położony nieco dalej , na wysuniętej daleko odnodze stawu .Tamtędy droga prowadziła do ogrodnictwa. Most był użytkowany , jedyny częściowo przykryty deskami był z nich wszystkich najskromniejszy. Nie był szczególnie ozdobny, za to posiadał bramkę i schodki przez , które można było zejść nad samą taflę wody i dawniej , kiedy służył jeszcze celom rekreacyjnym swobodnie wsiąść do łódki. Siódmy most został zniszczony w końcu II wojny przez radziecki czołg. Nigdzie i nigdy nie spotkałam tak pięknego, utrzymanego w romantycznym stylu , w naturalny sposob wpisującego się w krajobraz , założenia parkowego jak tam, choć zwiedziłam w swoim życiu mnóstwo zabytkowych dworków , zamków, pałaców i przynależnych do nich ogrodów . Projektant musiał być wizjonerem. W czasie gdy tam, mieszkałam i bywałam na wakacjach park i pałac należały do PGR . Właściciele nawet o to dbali , remontowali budynki, przycinali krzewy wzdłuż alejek , sprzątali. Remonty jednak były wykonywane w celu utrzymania dobrego stanu technicznego, bez dbałości o zabytkowe szczegóły i bez kontroli i wskazań konserwatora zabytków. W efekcie kompleks ogrodowo – pałacowy tracił stopniowo swoje walory estetyczne. Aż przyszedł czas wielkich zmian a wraz z nim kolejny właściciel : agencja rynku rolnego a z nią czas umierania dla parku , pałacu i mostów. Kiedy ostatni raz , w maju 2010 roku widziałam to miejsce , przypominało siedzibę upiorów. Stawy zarosły , pałac straszy wybitymi szybami i sypiącym się tynkiem a po niebywałej urody mostach zostało kilka przęseł , których nie zdążyli jeszcze pociąć złomiarze. Dziś mosty można zobaczyć już tylko na fotografiach.