czwartek, 21 listopada 2013

Wakacyjne przygody

Od początku wyjazd zapowiadał się pechowo. Bo najpierw to nasze skradzione auto, potem syrena, która przez tydzień stawiała opór i za nic ruszyć nie chciała , stracony tydzień urlopu , a w końcu jazda do Gąsek z przygodami. Panowie w obawie,że nie damy rady z syreną i coś nam się przytrafi postanowili sami nią pojechać , a my , znaczy U, ja córka znajomych M i nasz starszy synek dostaliśmy fiata 125 , pod hasłem ,że nowy, że bezpieczniejszy i na pewno sprawny . Młodszy synek i synek znajomych załadowali się do syreny. Wyruszyliśmy bladym świtem a właściwie to jeszcze przed ,w deszczowy wtorek. Już na wjeździe do Gniezna panowie się pogubili ,pojechali inną drogą , przez miasto , my obwodnicą . Spotkaliśmy się na wylocie w kierunku Wągrowca. Staliśmy . Kilkanaście kilometrów dalej przebiliśmy we fiacie koło. Nie wiem co się stało, jakiś gwóźdź czy drut. Opona poszła z wielkim hukiem. Na szczęście tylna więc fiatem tylko lekko zarzuciło. Przymusowy postój , wyładowywanie wszystkiego z bagażnika , wymiana , potem ładowanie wszystkiego z powrotem. Syrena jechała ... Za kolejnych kilkanaście kilometrów coś się stało z fiatowym hamulcem . Znów postój. Awaria okazała się nie groźna . Nie pamiętam już co to było, ale udało się naprawić w kilka minut i bez rozbierania auta na kawałki. Syrena jechała... Pomiędzy Margoninem a Złotowem kolejny postój. Rozpadało się . Wycieraczki z trudem zbierały wodę , aż po jakimś czasie jedna odpadła i poleciała gdzieś w pole. Znów przymusowy postój. A syrena jechała.
Na szczęście kolega był przygotowany i na tę okoliczność , zapasowe wycieraczki miał w bagażniku, który znów trzeba było rozładowywać... A syrena jechała... Obóz rozbijaliśmy w deszczu .
Pogoda nad morzem zdecydowanie się poprawiła już następnego dnia i można było w pełni korzystać z uroków lata nad Bałtykiem. Świat okazał się mały . W Gaskach istniało wtedy 39 pól namiotowych , a my zjechaliśmy się na tym samym ze starą paczką mojego męża z LO i moją licealną przyjaciółką R. Tak, tak, tą samą z którą kilka lat temu dzieliłam na pół ślubny welon. Rozbili się na drugim końcu pola i właściwie nie mieliśmy bliższych kontaktów . Oni sobie my sobie , ale w mieście nie udało nam się wpaść na siebie przez ponad 4 lata... Wakacje jak wakacje ; kąpiele w słońcu i słonej wodzie, spacery po plaży , zabawy z dziećmi i nocne imprezowanie .
Wtedy na początku lat 90-tych w ogóle dużo imprezowaliśmy .
Ten tydzień w Gąskach dostarczał nam nieustających atrakcji . Mnie akurat ryby do niczego potrzebne nie były , bo ich nie lubię , ale cała paczka orzekła,że skoro jesteśmy nad morzem , to musimy świeżą rybę zjeść i że taniej wyjdzie jak kupimy od rybaków i sami zrobimy , zamiast korzystać ze smażalni. Panowie zadeklarowali zrobienie zakupów . I poszli , do Unieścia – po drodze zwiedzając tzw. nagą plażę. Okazało się ,że morskich ryb nad morzem nie było. Panowie wrócili ni mniej ni więcej tylko z torbą leszczy – zadowoleni z siebie i dumni co najmniej tak jak by sami je złowili. Leszczy ! Najbardziej ościstych i wrednych do obróbki ryb jakie znam. Cóż było robić . Zabrałyśmy się obie z U za obróbkę . Dla osłony przed słońcem ( bo to samo południe było i słońce grzało niemiłosiernie) podniosłyśmy sobie klapę bagażnika od syreny i oprawiałyśmy to paskudztwo a potem smażyłyśmy na maszynce turystycznej . Nie pamiętam czy były dobre i czy ktokolwiek się tym najadł . Pamiętam tylko to koszmarne oprawianie . Długo naszym panom te „morskie leszcze „ wypominałyśmy.
Letnie przygody samochodowe jak się miało okazać jeszcze się nie skończyły. Jednego dnia kolega P i mój mąż pojechali do Koszalina poszukać warsztatu wulkanizacyjnego w celu naprawy opony a potem auta grzecznie sobie stały pomiędzy namiotami, bo choć kartki już nie obowiązywały to zdarzało się ,że paliwa czasem brakowało więc należało oszczędnie z niego korzystać . Kiedy mieliśmy wyjeżdżać panowie wybierali się znów do Koszalina – jeden fiatem , drugi „skarpetą „ w celu zatankowania . Skarpeta nie ruszyła z miejsca . Panowie postanowili ją wziąć „na zapych” . Przejechali tak połowę pola namiotowego , a syrena ani myślała zapalić . Akumulator odmówił współpracy . Mieszkańcy namiotów wylegli patrzeć co też się dzieje … Kolega krzyknął do swojej żony żeby wsiadła do fiata i podjechała , to oni podczepią syrenę do fiata i ją zaciągną . Podjechała , po czym odruchowo wyłączyła silnik . Panowie podczepili linkę holowniczą , koleżanka przekręciła kluczyk i … Akumulator we fiacie padł. Mieszkańcy pola namiotowego ryczeli ze śmiechu . My też . Śmiali się ale okazali uczynni. Kilku rosłych obozowiczów popchnęło nasze pojazdy i dały radę … Na trasie do Koszalina i z powrotem akumulatory się doładowały i następnego dnia można było wracać. Wracaliśmy już bez przygód. No , może poza tym ,że panowie , którym humor zawsze dopisywał i często wpadali na wariackie pomysły na podróż syreną ubrali się stylowo w podarte na kolanach dżinsy i słomkowe kapelusze – mocno już sfatygowane i nie zdjęli ich na żadnym postoju . Brakowało im tylko tylko gumofilców i waciaka .


środa, 23 października 2013

Nowy ład

Rok 1990 był rokiem kolejnych burzliwych zmian . Sypały się na nas szarych obywateli w ilościach i tempie niebywałym . Nie wszystkie nam , młodym mieszkańcom wielkopolskiej prowincji wydawały się sensowne i uzasadnione , ale i u nas nie brakowało ich entuzjastów i wykonawców. W skali kraju przestały oficjalnie funkcjonować Milicja , SB i Zomo – tę ostatnią jednostkę zdelegalizowano w ogóle, SB zastąpiły jakiś służby związane z rządem a Milicję zaczęto nazywać POLICJĄ – że niby to teraz całkiem inna, nowa , lepsza służba mundurowa . Tak naprawdę , na emerytury i to wcale nie małe poszli funkcjonariusze SB , byłym zomowcom przyszło szukać innego zajęcia , a funkcjonariusze MO na swoich posadach zostali. Dla nie poznaki tylko wymieniono paru wysokich rangą w komendzie głównej i na szczeblu wojewódzkim. Cała reszta pozostała z dobrodziejstwem inwentarza ( nie zmienione struktury i hierarchia ) i nawykami z minionej epoki. Jak się tak głębiej nad tym zastanowić , to powinni odejść wszyscy . Tylko skąd mieli by się wziąć wyszkoleni następcy ? Wyszło więc jak wyszło , trochę po łebkach i na skróty. My uważaliśmy,że tak ważną sprawę powinno się załatwić radykalnie , podobnie jak otwarcie archiwów SB . Albo je otworzyć i upublicznić dla wszystkich bez wyjątku oraz rozliczyć i odsunąć od życia publicznego tych, którzy mieli coś na sumieniu albo zamknąć na co najmniej 100 lat aż wymrą pokolenia, które miały z tym jakąkolwiek styczność. O archiwach i wszelkich służbach zrobi się jednak głośno dopiero po wyborach do parlamentu czyli w roku następnym. Tymczasem zniesiono cenzurę – można już było pisać , mówić , śpiewać i publikować , co kto chciał , nie narażając się służbom bezpieczeństwa . Od razu też zaczęły powstawać tak zwane wolne media; prywatne stacje radiowe i telewizyjne oraz prasa , w tym i ta lokalna. Nasze dynamiczne i przedsiębiorcze miasto nie mogło być gorsze. Skrzyknęło się paru młodych ludzi i zaczęło drukować lokalny „organ' pod nazwą „Wiadomości Wrzesińskie „ . „Organ” przetrwał do dzisiaj, rozwinął się i wcale nie źle prosperuje sobie dalej. Po drodze było jeszcze kilka innych ale nie dały rady . Moim zdaniem rynek jednak okazał się zbyt mały.
Sprawy w naszej firmie ( naszej , bo i ja zaczęłam ją już traktować jak swoją i coraz więcej czasu jej poświęcać) toczyły się już bardzo dobrze . Nawet lepiej niż zakładaliśmy. Pojawiły się kolejne większe kontrakty i większe wyzwania oraz pierwsze stałe umowy, co pozwoliło nam myśleć ,że może uda nam się rozwinąć. Jak jednak już wiele razy wspominałam , nie mieliśmy ani środków ani wiedzy jak tym wszystkim pokierować . Jak wielu w tamtych czasach ,uczyliśmy się metodą prób i błędów . Ta nauka i po części trochę zwyczajne asekuranctwo ,zajęła nam dużo czasu. Nadal więc do wszystkich spraw związanych z działalnością gospodarczą podchodziliśmy bardzo ostrożnie. 

Na wiosnę przyszło nam sprzedać naszego garbusa, choć auto zaczęło być przydatne w firmie . Przyszło, bo zwyczajnie nie było nas na nie stać. W ferworze wszystkich zmian i wprowadzania nowych przepisów, ktoś wymyślił ,że w przypadku aut zagranicznych stawki ubezpieczeń obowiązkowych mają być naliczane od wielkości silnika i marki a polskich ( wówczas trzech : malucha , fiata 125p i Poloneza) tylko od silnika. Nie pamiętam już ile to było , ale kwoty ubezpieczeń za nasze auto wychodziły jakieś obłędne . Najbardziej sprzedaży garbusa żałowali chłopcy . Lubili to auto i byli z niego bardzo dumni. Kupił je od nas pewien znajomy policjant , po paru miesiącach sprzedał , jakiś czas stało przed czyjąś posesją w Paczkowie – małej miejscowości na trasie do Poznania , a potem zniknęło. Zobaczyłam je za jakieś 2 lata w Środzie Wielkopolskiej i własnym oczom nie wierzyłam. A poznałam tylko po numerze rejestracyjnym ( wtedy jeszcze numery obowiązywały w całym województwie – jeśli ktoś z Poznania na przykład kupił auto w Gnieźnie , nie musiał zmieniać tablic rejestracyjnych) . Nasze autko zostało odnowione , przemalowane pięknym ,metalicznym lakierem na kolor indygo ,a metalowe części poniklowane czy też pochromowane . Wyglądało jak by wyjechało wprost z fabryki. Tak się skończyła historia naszego pierwszego auta . My postanowiliśmy kupić sobie malucha lub trabanta . Po namyśle trabant został z listy skreślony , bo choć auto pochodziło z byłego Układu Warszawskiego i jako takie miało jeszcze inną stawkę za ubezpieczenia , to i tak wychodziło drożej niż za krajowe. Stanęło na maluchu. Uważając ,że nasz kolega P – od lat właściciel różnych pojazdów i bardzo dobry kierowca wie o autach więcej od nas poprosiliśmy go o pomoc w wyborze. W słoneczną niedzielę na początku maja pojechaliśmy do pobliskiego autokomisu – jednego pierwszych, które powstały w naszej okolicy i po długim oglądaniu wybraliśmy . Maluch miał kolor kanarkowy i czarne siedzenia ze skaju ( taki rodzaj sztucznej skóry). Trochę nie domykały się prawe drzwi , ale silnik nie wymagał remontu. Odpalał bez długiego i wielokrotnego pociągania za dźwignię – nazywaną przez kierowców „batem” . Kupiliśmy – przepłacając mocno , bo wówczas wszystkie używane auta miały cenę wyższą od fabrycznej . Wymuszał to ogromny , nie do zaspokojenia w tamtych warunkach, popyt. A fortuny handlarzy rosły. Kanarkowym maluchem długo się nie cieszyliśmy . Ledwie kilka tygodni. Na przełomie czerwca i lipca Ka otrzymał duże na tamte lata naszej działalności, zlecenie na system alarmowy . Zamówił sprzęt u producenta w Bydgoszczy , wziął zaliczkę od klienta i kiedy sprzęt był już do odbioru pojechał. Nasze dzieci zawsze chętne do wycieczek pojechały z tatą . Mój ojciec wiedząc,że jadą do Bydgoszczy poprosił żeby Ka zabrał coś ( nie pamiętam już co to było) dla jego brata i mu to podrzucił do firmy , która zresztą mieściła się dwie ulice dalej od firmy produkującej alarmy. Po zakupach i załadowaniu sprzętu do auta podjechali do firmy wuja . Malucha postawili na parkingu przed firmą , na wprost przystanku autobusowego . Obok stały dwa auta zachodnie – wtedy uchodzące za bardzo luksusowe i poszli zanieść przesyłkę. Nie było ich tylko 20 minut. Auto , a wraz z nim sprzęt kupiony za pieniądze klienta znikło. Oczywiście zadzwonili zaraz po policję . O tym, że skradziono nam auto dowiedziałam się około 16.00. Ka zadzwonił ,żeby mnie o tym powiadomić . Akurat częstowałam kawą kolegę P, który zajrzał do nas po pracy z jakiegoś powodu – chyba mi przyniósł jakiś list, który trafił do niego razem z korespondencją, czy coś takiego . Niezawodny kolega P od razu zaoferował swoją pomoc . Pojechaliśmy do Bydgoszczy . Ka z dziećmi czekał na nas w mieszkaniu wuja. Kilka dni później otrzymaliśmy telefon z policji w Bydgoszczy,że teczka z dokumentami znalazła się gdzieś na trasie Bydgoszcz – Inowrocław przy torach kolejowych. Kilka tygodni później prokuratura umorzyła sprawę z powodu nie wykrycia sprawców. Strata bolała. Raz dlatego,że na auto wydaliśmy kasę za poprzednie i jeszcze sporą część swoich oszczędności , no i trzeba było odkupić klientowi urządzenia , co było wydatkiem na nasze możliwości ogromnym . Poratowała nas teściowa . Dała kasę na odkupienie sprzętu , najpierw mówiąc ,że pożycza , a po jakimś czasie stwierdziła,że nie musimy ich oddawać. Planowany, dwutygodniowy wyjazd na wakacje do Gąsek ginął już na horyzoncie . Wtedy znów przyszli nam z pomocą znajomi ; U i P. Przesunęli własne plany wyjazdowe , P wspólnie z Ka popołudniami naprawiali starą syrenę U i po tygodniu jednak się udało. „Skarpeta „ ruszyła i jednak wyjechaliśmy . Na tydzień , ale jednak się udało. Ten tygodniowy wypad nad morze był jednym z najweselszych i beztroskich jakie wspólnie zaliczyliśmy i jednym z ostatnich . Nie miną dwa lata a praca na swoim pochłonie nas bez reszty a to za sprawą kolejnych wielkich zmian, które już się nie czaiły z daleka i nieśmiało , ale zarzuciły już swoją pajęczą sieć na naszą rzeczywistość.

czwartek, 10 października 2013

Kierunek Berlin cd

Drugą wspólną wyprawę do Berlina zaliczyliśmy latem .Tym razem autem , z kolegą P i jego żoną . Zaopatrzeni w góry kanapek z kiełbasą i kilka termosów z kawą wyruszyliśmy w środku nocy żeby rankiem dotrzeć do Berlina . Zanim nastąpiła ta wspólna wyprawa nasi panowie byli tam kilka razy sami ,w celach handlowych oczywiście. Kolega P. nie miał szczęścia do interesów. Miała być super transakcja – kilkaset sztuk aparatów telefonicznych, wiszących – prawdziwy hit epoki popeerlowskiej – w cenie 1czy 2 marki za sztukę w zakupie. Z trzech ogromnych kartonów tylko część okazała się sprawna. Kilkadziesiąt Ka naprawił , reszta poszła w śmietnik .Tak naprawdę nie do końca wiem co się z nimi stało , jeden z kartonów długo leżał w u nas w domu , potem w garażu na działce. Potem zaginęły na przestrzeni dziejów . Te sprawne podobno zostały sprzedane , ale kiedy i gdzie ? Do dziś tego nie wiem , a mój małżonek milczy na ten temat jak zaklęty . Jakiś ciemny geszefcik , czy coś ? Wspólny wyjazd zaplanowaliśmy tak,żeby mieć trochę czasu na zakupy z dala od dyskontów Aldi i okolic dworca Zoogarten i na krótkie zwiedzanie miasta . Uwzględniliśmy też jakiś posiłek i lody . A co, trochę luksusu i nam się należało. Nasze dzieci zostały z moimi rodzicami – nie chętnie , ale zgodziłam się ,żeby pomieszkali u dziadków , syn U i P , pod opieką starszego rodzeństwa. Sama droga do Berlina a ściślej rzecz ujmując do granicy nie trwała zbyt długo , choć była nieco monotonna , nieco dziurawa i pozbawiona rozbudowanej infrastruktury w postaci stacji benzynowych , kawiarenek i toalet. Paliwo należało zatankować w dużym mieście po drodze,kawę i kanapki zabrać z domu, za kawiarenkę służył leśny parking albo dukt a za toaletę przydrożne krzaczki . Wiadomo było,że na granicy – wtedy jeszcze zamkniętej stoi się parę godzin . Różne o tym wieści krążyły , jedni twierdzili ,że godzina – dwie , inni ,że nie stali wcale, jeszcze inni czas określali na trzy – cztery. My zaliczyliśmy godzin 6 w gigantycznym korku , złożonym z Tirów, maluchów , trabantów i dużych fiatów. Wszystko na polskich numerach . Do miasta dotarliśmy około południa . Zostawiliśmy auto na darmowym parkingu,żeby nie tracić cennej waluty nie potrzebnie i poszliśmy w miasto, zaopatrzeni w plan , w który wcześniej obaj panowie zainwestowali wspólnie aż 5 marek. Teraz te kwoty wydają się śmieszne , ale wówczas przelicznik był jak 1-10 może więcej . Kierując się planem powoli oddalaliśmy się od dzielnic zaanektowanych przez Polaków. Gdzieś po drodze rzucił mi się w oczy napis na wystawie sklepowej:” Szanowni Polacy , prosimy skórki od bananów wrzucać do kasza na śmieci „ - Myślałam ,że spalę się ze wstydu. W okolicach Plaza , MS i amerykańskiej sieci Woolworth nie spotykaliśmy już rodaków ogarniętych rządzą posiadania zachodnich dóbr . Zakupy w klimatyzowanych , nie zatłoczonych marketach wyglądały zupełnie inaczej , a Polacy, których jednak spotkaliśmy w dziale spożywczym zachowywali się uprzejmie i kulturalnie . Wyszliśmy zaopatrzeni w czekolady, owoce , kawę , soczki w kartonikach i nie wiem już sama co jeszcze. Panowie zwiedzali jeszcze okoliczne sklepy ze sprzętem RTV a my weszłyśmy do niewielkiego ale eleganckiego butiku ze strojami kąpielowymi i bielizną , prowadzonego przez dwie Azjatki . Bez trudu dogadałam się z nimi po francusku , a one nie miały nic przeciw temu,że U oglądała i przymierzała stroje a potem żadnego nie kupiła. Odprowadziły nas grzecznie do wyjścia, zapraszając do ponownego odwiedzenia sklepiku. Byłyśmy pod wrażeniem.
Na koniec udaliśmy się do Woolworth-u , panowie po wymarzone videa , a my po ewentualnie ekspresy do kawy , gdyby nie były zbyt drogie. Miałyśmy szczęście ; trafiłyśmy na promocję sprzętu Severin . Ekspresy kosztowały nas tylko po 12 Marek , co na tamte czasy i przelicznik i tak było ceną obłędną , ale zaoszczędziłyśmy po 15 , bo najtańszy z nich w normalnej cenie nie schodził poniżej 27. Można było kupić taniej w dyskontach, ale trzeba było trafić a potem stać w ogromnej kolejce do kas. Nas ten styl nie pociągał. Mężuś kupił odtwarzacz Akai z funkcją nagrywania , kolega P jakiś niemarkowe video o nazwie Panorama . Cenowo , wyszło prawie na to samo . Spełniło się ich marzenie. Odtwarzacz video służył nam lat kilkanaście , na koniec został sprzedany na aukcji internetowej za jakieś symboliczne pieniądze . Ekspres do kawy sprawny postawiłam koło śmietnika przy ostatnim remoncie kuchni. Nie używaliśmy go już od ładnych kilku lat. Około 17.00 obładowani wracaliśmy na parking , by resztę dnia poświęcić na sprawienie sobie frajdy czyli zjeść jakiś normalny posiłek i lody w jednym z wielu barów a potem pospacerować po berlińskich ulicach . Na parkingu zrobiło się tłoczno. Obok nas stal jakiś wartburg z zielonogórską rejestracją , wyładowany po dach towarami z Aldiego. Właściciele owego pojazdu zagadnęli do nas przyjaźnie o powodzenie zakupów i czy już jedziemy na granicę czy też zamierzamy dalej robić sprawunki , wymieniliśmy uprzejmości a pani biznesmenka ubrana w myśl ówczesnej mody biznesowej w jakiś fioletowy dres z kreszu ,na widok soczków , które akurat wkładałam do bagażnika zainteresowała się gdzie je dostaliśmy , bo a Aldim takich nie widziała i w ogóle dziś na soczki się nie załapała – zabrakło. Odpowiedziałam ,że je kupiliśmy nieco dalej w SM , koło Plazy . Zrobiła wielkie oczy „ooooooo, ale tam jest bardzo drogo „ odpowiedziała . Owszem drożej , w Aldim kartonik soczku nie przekraczał marki za sztukę , tam kosztowały najmniej markę, dwadziścia pięć fenygów. Różnica w smaku mówiła jednak sama za siebie. A już całkiem zaskoczyliśmy dwójkę biznesmenów z Zielonej Góry gdy na pytanie o wyjazd z miasta , kolega P swobodnie odpowiedział ,że nie , na razie nie wyjeżdżamy , idziemy coś zjeść a potem pozwiedzać , wyjechać mamy zamiar około 22.00 . Patrzyli na nas jak na szaleńców . Polacy nie robili zakupów w Plazie i Woolwothcie i nie zwiedzali miasta . Mało kto też stołował się w ulicznych bistrach i wszelkiego rodzaju budkach z fastfoodami. Lody były pyszne . Nie pamiętam już w jakich smakach je wybraliśmy, pamiętam ,że nam smakowały i po raz pierwszy jedliśmy lody z kawałkami prawdziwej czekolady w środku. Tak samo dobrze smakował kebab w małym , prowadzonym przez Turków barku a może niczym nie różnił się od tych , których dziś pełno wszędzie i u nas , a miał tylko urok nowości i wielkiego świata. W piątkowy wieczór Berlin się bawił . Spacerując po ulicach centrum , zauważyliśmy mnóstwo ludzi ubranych wizytowo ,w leganckie garnitury z muszką i wyszywane pajetami suknie pań , zmierzających na jakieś imprezy kulturalne lub do restauracji , często z bukietem kwiatów w rękach. Widać było,że życie tu toczy się zupełnie inaczej niż w Polsce a ludzie są o wiele bogatsi. Berlin był miastem zadbanym , czystym, dobrze oznakowanym i bardzo uporządkowanym . Zwróciłam uwagę na budowy i remonty. Każda ogrodzona siatką ,żadnych walających się cegieł , piasku , czy podartych worków z cementem. Wszystko porządnie poukładane , ofoliowane … W tamtym czasie taka dbałość , o miejsce pracy jeszcze w Polsce nie była znana. I zachwyciły mnie kwiaciarnie. Stawałam przed każdą wystawą . Ilość i gatunki kwiatów niesamowite , wiele u nas nie znanych a jak pięknie poukładane w bukiety i ikebany ! W naszym Kraju wciąż jeszcze królowały przede wszystkim róże, gerbery i tulipany ( goździk na drucie jako relikt PRL-u wypadł z łask i właściwie zniknął z kwiaciarni na długie lata ) . I tu na polu kwiaciarnianym nowe dopiero do nas docierało. Nocą wracaliśmy do Polski. Tym razem na granicy staliśmy tylko kilkanaście minut , zrobiła się jakaś przerwa na sąsiednim pasie pomiędzy tirami – być może kierowca uciął sobie drzemkę , kolega P wykorzystał sytuację i błyskawicznie wjechał w wolne miejsce . Odprawa trwała krótko , celnicy tylko rzucili okiem pobieżnie do wyładowanego bagażnika i kazali jechać dalej.

Tak mniej więcej wyglądała nasza przygoda z wycieczkami handlowymi po zachodnie dobro. Kolejne wyjazdy przebiegały właściwie tak samo. Jeździliśmy ( najczęściej Ka ) po zakupy na swój użytek. Może nie wykorzystana szansa, może należało jak większość ; handlować czym się da w obie strony . Wiele fortun na tym procederze wyrosło w szybkim tempie , czego nie można powiedzieć o branży usługowej , tej nie związanej z samochodami oczywiście. 

piątek, 27 września 2013

Kierunek Berlin

Tymczasem jednak spróbowaliśmy jak wielu obrotnych obywateli ,wycieczek handlowych do Berlina . Trochę nam ta forma podróży nie pasowała , zwłaszcza,że naszym celem nie było rozkręcanie handlu na wielką skalę . Ot tak sobie ,dorobić tyle,żeby następnym razem przywieźć to i owo na swój użytek. W lutym wybraliśmy się na taką wycieczkę razem , w celu bardzo konkretnym . Ka do Conrad Elecktronic (ogromny market z wszelkiego rodzaju elektroniką ) a ja trochę w celach turystycznych , trochę po to,żeby kupić jakieś drobne artykuły spożywcze i kosmetyki. Mieliśmy ze sobą dość skromną kwotę , coś koło 130 marek , ale na nasze potrzeby wystarczającą .
Już w pociągu zaczepił nas jakiś gość o dość podejrzanym wyglądzie i zaproponował ,żebyśmy przewieźli mu alkohol i papierosy . Oczywiście odmówiliśmy , bo niby dlaczego mielibyśmy to robić nie znając faceta . To było jednak szeroko praktykowane , bo można było zabrać z sobą tylko określoną ilość tych artykułów. Co mu kazało myśleć ,że pójdziemy na taki wątpliwy biznes ? Pojęcia nie mam. Zapewne skromne , niczym nie wypakowane plecaczki, które w drodze powrotnej okazały się przyczyną kontroli celników ale o tym za chwilę. Do Berlina wyruszyliśmy nocnym pociągiem z Poznania . Około 9 rano byliśmy na miejscu , pociąg powrotny mieliśmy około 22.00. Był więc czas na zakupy i nawet chwila na pozwiedzanie okolic. Nie małą sensację wzbudziłam w czymś w rodzaju kiosku z gazetami, wypożyczalni kaset video i sexschopu razem wziętych , kupując za 1 markę , 15 fenigów (euro jeszcze nie było) , zwykłą pocztówkę z widokiem na Berlin nocą . Polacy takich zakupów tam nie robili. Z części za kotarą, gdzie mieścił się sexschop zostałam wyproszona , choć weszłam tam w towarzystwie męża a w trakcie zakupów w Conradzie mieliśmy okazję zobaczyć skąd się brała zła opinia o Polakach . Mąż zna niemiecki więc dogadał się bez większego trudu ( każdy zresztą z obsługujących miał na identyfikatorze dopisek w jakim języku obcym mówi – władających polskim lub rosyjskim niestety nie spotkaliśmy) . Kiedy staliśmy w kolejce z garstką części elektronicznych , tuż przed nami wybuchła awantura. Jakiś gość o prezencji menela próbował coś wytłumaczyć sprzedawcy – kasjerowi . Trzymał w ręku jakiś moduł elektroniczny, w drugiej kartkę z zapiskami i krzycząc i podpierając się polskimi przerywnikami nawiązującymi do męskich części ciała i najstarszego zawodu świata próbował coś kupić , ustalić , a może się dowiedzieć . Zrobiło nam się głupio, jako Polakom – jak by nie było kulturalnym przecież .
Ka zagadał go o całą sprawę . Na chwilę się uciszył , a potem znów klnąc jak pijany furman wyjaśnił o co chodzi . A chodziło o telewizor, który rzekomo zakupił w tymże markecie . Telewizor się zepsuł , a on chce kupić uszkodzoną część, której sklep nie ma i nie chce mu sprowadzić – tu znów pod adresem sprzedawców poleciała wiązanka. Ka przeczytał z kartki o jaką część chodzi , po czym stwierdził, że najlepiej będzie jak pojedzie do innego sklepu z elektroniką , być może tam będą mieli ( licząc po cichu ,że gość nie trafi , albo ceny go przerażą i zrezygnuje bez awantury) i podał mu adres na drugim końcu Berlina . Czy tam dotarł i jak się sprawy dalej miały nigdy się nie dowiedzieliśmy , Conrada Electronics na szczęście opuścił i dłużej wstydu nikomu nie robił , przynajmniej na naszych oczach.
Po zrobieniu zakupów pokręciliśmy się jeszcze po Aldim , tureckich i chińskich sklepikach w okolicy dworca Zoogarten , robiąc drobne zakupy, zajrzeliśmy do westybulu opery berlińskiej – przepiękne barokowe wnętrze. Niestety nie mogliśmy zwiedzić , obejrzeliśmy wystawy eleganckich i drogich butików , mieszczących się w okolicy i już czas było wracać na dworzec , aby udać się w podróż powrotną . Tu znów zobaczyliśmy scenki rodzajowe godne filmów Barei z udziałem rodaków .
Dworzec był olbrzymi , kilka wejść i wyjść prowadziło w jego różne strony , peronów było chyba z dwadzieścia albo więcej – my mieliśmy odjazd z dwunastego . Odszukaliśmy właściwy na jakieś 90 minut przed czasem , słusznie zakładając ,że może być tłok . Ku naszemu zdumieniu na peronie leżały góry bagażu , składowane tak po prostu na gołym betonie. Wokół każdej takiej „górki” stało po 2,3,4, czasem więcej osób. Na godzinę przed czasem zapowiedziano wjazd pociągu do Poznania . Kiedy pojawił się skład na końcu peronu chorda naszych rodaków ruszyła mu na przeciw , zaczęli wskakiwać na stopnie, czepiać się klamek i czego się tylko dało , próbowali otwierać drzwi w jadącym składzie , reszta zgarniała bagaże po kilka sztuk każdy i ruszali do swoich kolesi atakujących skład. Patrzyliśmy na to przerażeni i zbulwersowani. Nie minęły dwie minuty jak na peronie pojawiła się policja , dosłownie co kilka metrów , wyrastali niczym spod ziemi ubrani w oliwkowe mundury funkcjonariusze. Akcja trwała następne dwie minuty. Ostro przegonili wszystkich , którzy wisieli na wagonach , obstawili peron tak skutecznie,ze uniemożliwili dostanie się do wagonów . Dopiero kiedy skład się zatrzymał i otworzyły wszystkie drzwi pozwolili wsiadać . I znów działy się sceny dantejskie. Jedni zajmowali przedziały , inni blokowali wejścia , jeszcze inni otwierali okna , następni podawali przez okna zakupione towary . Wyglądało to tyleż zabawnie co groteskowo i absurdalnie. I było bardzo niebezpieczne . Wszyscy do pociągu się nie dostali, w tym my i jeszcze stojący obok nas elegancko ubrany w garnitur i płaszcz , wyposażony w dyplomatkę młody człowiek . Widać był obeznany z sytuacja , bo podszedł do jakiegoś kolejarza i bardzo swobodnie przez chwilę z nim rozmawiał. Po czym okazało się ,że za kilka minut podjedzie drugi skład jakieś dwa perony dalej a bilety zachowują ważność. Udaliśmy się za nim . Sytuacja się powtórzyła , choć już tłok był mniejszy i bez czepiania się jadącego pociągu . Mieliśmy wykupione kuszetki więc choć z 6 innymi pasażerami i górą towaru w przedziale , ale jechaliśmy w miarę wygodnie . Trafiło się nam kulturalne tym razem towarzystwo . Pogadaliśmy, pożartowaliśmy , czas mijał w miarę szybko i przyjemnie. No i mimo,że jechaliśmy w przedziale dla palących nikt nie palił – wszyscy za przykładem Ka wychodzili na korytarz szanując upodobania trojga niepalących. . Udało się nawet trochę pospać. Do granicy było wszystko dobrze . Gdzieś około piątej rano do wagonu weszli celnicy niemieccy i polscy . Sprawdzali bilety i paszporty , wyłapali kilku takich co na ten sam , nieważny dawno bilet jeździli już cały miesiąc . Pobieżnie tylko sprawdzali każdą górę walizek , toreb, paczek , skrzyń , kartonów i plecaków . Na pytanie o nasz bagaż , sięgnęliśmy po nasze dwa chude plecaczki , w których była malutka reklamówka podzespołów elektronicznych z Conrad Electronics, dwie paczki kawy , jakieś dezodoranty, trochę słodyczy i kilka owoców kiwi , melon , mango i coś tam jeszcze , zdaje się ,że jakieś soczki w kartonikach . Nie wierzyli . Kazali wszystko z plecaków wyjąć , po trzy razy zaglądali do wszystkich przegródek i kieszeni , także w naszych kurtkach i przeliczali paragony zakupowe , czy się suma zgadza z kwotą deklarowaną przy wjeździe. Prawie się zgadzało – zostało nam kilka marek i fenygów , co też skrupulatnie przeliczyli. W końcu jednak oddali nam paszporty i mogliśmy dalej kontynuować podróż. Zdziwieni byli też podróżujący z nami pasażerowie. Wszyscy oni rozkręcali właśnie handel na wielką skalę – wiedzeni duchem przedsiębiorczości i uwiedzeni wizją zachodniego dobrobytu.



środa, 25 września 2013

Koniec dekady cd

Jak wspomniałam to co oferował Zachód często nie było takie świetlane jak nam się roiło w marzeniach , ale przyniosło też wiele pozytywnych zmian. Klient stał się naszym potencjalnym pracodawcą i w myśl kupieckiego powiedzenia panem, petent – klientem urzędu , kontrahent – mile widzianym gościem . Zafunkcjonowała nowa forma etosu pracy . Szybko okazało się ,że stanowisko w urzędzie czy biurze lub sekretariacie zobowiązuje ; do schludnego , stonowanego stroju, uprzejmego uśmiechu , zaproponowania kawy kontrahentowi, grzeczne „co dla pani/pana” lub „ w czym mogę pomóc” zamiast funkcjonującego wiele lat w każdym sklepie burknięcia z obrażoną miną „co ma być ?” . W przypadku rzemieślników różnej maści i firm budowlano- remontowych , ważny stawał się dobry wizerunek , na budowach zaczęło się zwracać uwagę na porządek ,poukładane narzędzia, zabezpieczone materiały budowlane i samo miejsce pracy a malarz czy hydraulik za punkt honoru zaczął sobie stawiać posprzątanie po swojej robocie. Śmieszne ? A jednak nie. Dla naszego pokolenia przyzwyczajonego do powszechnej bylejakości ; dyrektora w rozciągniętym swetrze i petem w zębach , obrażonej na cały świat, gburowatej ekspedientki albo panienki z okienka na poczcie czy hydraulika - bałaganiarza ,to także było coś nowego i oznaczało wielką zmianę in plus. Podobnie jak kawa podawana w filiżance i świeczka na kawiarnianym stole zapalana przez kelnera zaraz po podaniu menu gościowi. Ot takie nic nie znaczące drobiazgi, ale jakże poprawiały jakość naszej szaro- burej dotąd egzystencji. W tamtych latach ,w chwili transformacji ustrojowej na przełomie dekad , te drobiazgi były dla nas nie tylko zauważalne ale i znaczące. Dawały poczucie przynależności do lepszego świata .
Sylwestra obchodziliśmy rozrywkowo w rytm Lambady. Niektórzy pewnie ten przebój pamiętają , a jeśli nie , to do znalezienia w necie na Youtube. Lambada była w roku 1989 /1990 wielkim przebojem. Nadawały ją wszystkie stacje radiowe i telewizyjne , melodia dobiegała z otwartych okien i aut , nucili i próbowali tańczyć ją wszyscy . Próbowali, bo wcale nie jest tańcem łatwym do opanowania. Dorobiła się nawet dowcipu . O tym ,że żeby dobrze zatańczyć Lambadę trzeba sobie za przeproszeniem w tylną część ciała włożyć dobrze zaostrzony ołówek i rysować nim ósemki na ścianie .
Nowy rok zaczął się nie zbyt ciekawie przynajmniej jeśli chodzi o sprawy w Kraju.
Zmiany postępowały . W końcu stycznia zakończyła oficjalnie swoją działalność Przewodnia Siła Narodu czyli PZPR . Starzy wyjadacze partyjni z gór i wyżyn władzy z autentyczną łzą w oku patrzyli jak poczet sztandarowy po raz ostatni wynosi czerwony sztandar i ze wzruszeniem w głosie po raz ostatni śpiewali „ Wyklęty powstań ludu ziemi „ . Wraz z partią działalność zakończył również jej organ medialny „Trybuna Ludu”. Świat miał już nigdy nie być taki sam . Jednych to cieszyło inni , jak moja matka na przykład ubolewali , a zmian zaakceptować nie chcieli.

Szalała inflacja . W marcu padł jej rekord : 1360% . Jeszcze długo utrzymał się ten poziom. Płaciło się w setkach tysięcy , a pensje dostawało w milionach . Mogę więc śmiało o sobie powiedzieć ,że kiedyś byłam milionerką . Wtedy jednak w 1990 miliona jeszcze nie zarabiałam. Nie wiele ponad milion zarabiał Ka – mimo nadchodzących zmian wciąż jeszcze na posadzie budżetowej . O zmianach w jego zakładzie się mówiło już głośno i dużo, że niby prywatyzacja, że zmiana dyrekcji , nowe układy - spod znaku Solidarności itp. Jak wszędzie. Jak to będzie w praktyce nikt do końca nie wiedział

wtorek, 24 września 2013

Koniec dekady I

Burzliwa i obfitująca w wydarzenia ósma dekada XX wieku dobiegała końca . Przyniosła wiele zmian , wiele zawirowań , przewróciła do góry nogami znany i zaakceptowany porządek rzeczy. Nagle zyskaliśmy dostęp do dóbr, tych materialnych i nie materialnych dotąd nam nie znanych . Nie wszystkie niosły z sobą tylko pozytywne wartości. Częściej okazywało się ,że „nie wszystko złoto co się świeci z góry” - że pozwolę sobie przywołać słowa wieszcza. A na myśli mam tak zwaną kulturę masową . W moim odczuciu trudno to zresztą nazywać kulturą . Słowo kultura kojarzyło mi się zawsze z potrzebami wyższymi; znajomością malarstwa, muzyki, czytaniem klasycznej literatury , teatrem , ambitnym kinem itp. Łatwo wpadająca w ucho muzyczka , składane z kilku powypadkowych ale przecież markowe fury ,różne talk schow- y w TV , McDonald i piwo przy grillu do tego gatunku mi nie pasowało. Już raczej coś w rodzaju „panem et circenses „ czyli chleb i igrzyska byłyby tu odpowiedniejszym określeniem. Tak czy inaczej „Zachód” , o którym większość z nas śniła zawitał do nas w całej okazałości ; technologie, nie znane dotąd owoce i warzywa, owoce morza , kuchnia włoska czy francuska, zagraniczne wycieczki , niemieckie programy telewizyjne w tym szczególnie popularne kanały muzyczne, motocykle i skutery , ale także muzyka rockowa , subkultury , zachodnie zespoły , znane marki kosmetyków i ciuchów... To wszystko mogliśmy mieć . Oczywiście nie każdy i nie od razu. Te wszystkie dobra były dostępne jedynie dla nielicznych posiadaczy większej gotówki. Przeciętny , szary i mało przedsiębiorczy obywatel nadal zmagał się z nie zbyt zasobnym portfelem i z coraz większym trudem wiązał koniec z końcem. Dla większości cena za wolność okazała się nazbyt wygórowana a wyobrażenie nie przystawało do rzeczywistości . To rodziło frustrację i podłamywało morale a w konsekwencji sprawiło ,że tylko utrwaliło niezadowolenie i postawy roszczeniowe. Niektórzy z wyrzekania na złą sytuację i wyciągania rąk po wsparcie do opieki społecznej uczynili sobie sposób na życie a kolejne , młode pokolenie właśnie tę postawę powiela. Największą grupą takich sfrustrowanych nieudaczników okazali się w tamtym czasie o dziwo dobrze wykształceni na uczelniach wyższych
intelektualiści ; różni utytułowani pracownicy naukowi , nauczyciele akademiccy i nie tylko a także sporo lekarzy , pracowników kultury i artystów .
Niezmiernie mnie to dziwiło , bo mimo trudności dla chcących i odważnych , nie obawiających się nowych wyzwań, ciężkiej pracy i wyrzeczeń świat dobrobytu stał otworem i kusił. Nawet dla takich jak my, nie mających ani potrzebnej wiedzy ekonomicznej, ani doświadczenia , ani pieniędzy na start, skaczących trochę desperacko na głęboką wodę . Rynek był tak żądny dóbr i technologii, panował taki pęd w stronę nowoczesności i chęć nadrobienia tych kilkudziesięciu lat za żelazną bramą ,że można było robić wszystko, byle tylko stworzyć sobie wizję i ją konsekwentnie realizować.

Miał być dobrobyt a tu co; zamiast dobrobytu szaleje inflacja i szerzy się bezrobocie ( zjawisko wciąż dla przyzwyczajonych do opieki państwa obywateli wręcz kuriozalne) i zamiast beztrosko patrzeć jak rośnie górka banknotów w szufladzie , trzeba zawinąć rękawy i pracować od świtu do nocy z dość marnym skutkiem . Nie każdemu to pasowało , a rzecz precyzując , większości n i e pasowało. Zmiany jednak postępowały i nie było już takiej siły , która mogła przywrócić stary , dobrze znany ład. 
cdn.

piątek, 26 kwietnia 2013

W zozie 2


W 1989 roku weszły nowe przepisy . Zapewne na bazie zmian i chęci dorównania Europie. Odtąd szczepienia nie mogły już odbywać się w terenie, chyba,ze w szkole był gabinet . Należało odtąd dogadywać się sprawie szczepień z poradnią dziecięcą , wyznaczyć dzień , zawiadomić rodziców , umówić lekarza i zamówić szczepionki. Rodzice dzieci ze szkół wiejskich byli ( z nielicznymi wyjątkami) bardzo zdyscyplinowani . Stawiali się prawie w 100% na wezwania . Oczywiście nie zawsze wszystkie dzieci można było zaszczepić , bo czasem któreś było przeziębione , ale zwykle dzień szczepień nie był stracony. Organizacja zawsze była moją mocną stroną więc zgranie wszystkiego nie sprawiało mi większych trudności. Ale u Naczelnej miałam krechę , a koleżanki szefowej nadzorujące szczepienia z ramienia Sanepidu też miały już do mnie swoje ale. Zasadnicza sprawa to był fakt,ze nie zgłaszam wszawicy w szkołach. Nie zgłaszałam , bo jej nie było. Udało mi się wyeliminować jak tylko zaczęłam pracę , potem regularnie robiłam przeglądy czystości i jeśli nawet się jakiś przypadek pojawił , dziecko dostawało od razu płyn , który kupiła szkoła i dwa dni wolnego i temat był załatwiony . Tłumaczyłam to kobietom co miesiąc ale najwyraźniej nie pomagało. Jak i co miesięczny pisemny raport, że na moim terenie wszawica nie występuje. Czasami Sanepid kontrolował wykonywanie szczepień. Po kilku razach opracowałam sobie swoją metodę ,żeby sprawnie to przebiegało. Mianowicie rozdawałam karty szczepień rodzicom w poczekalni. Każdy wchodził do lekarza, lekarz badał dziecko , wpisywał , „szczepić „ lub nie „szczepić „ , mama z dzieckiem przechodziła do mnie do punktu szczepień, podawała kartę . Ja odkładałam na właściwą kupkę i szczepiłam dziecko lub informowałam mamę,że powiadomię o nowym terminie . Po skończeniu szczepień wpisywałam datę i rodzaj szczepionki w karty . Dzięki temu pracując sama unikałam tłoku i zamieszania , ale pań z Sanepidu wiedzących lepiej , nie obchodziła sprawna organizacja pracy . Nie tolerowały wpisywania szczepień po zakończeniu. Miałam to robić przy każdym dziecku. No mogłam ,ale po pierwsze po każdym wpisie powinnam przerywać szczepienia na mycie rąk i trwałoby to znacznie dłużej; przy ponad setce dzieci nie wiem czy wystarczyłoby na to 8 godzin . Tłumaczyłam im na czym ta moja organizacja pracy polega ale i tak wpisywały mi w protokół błędy proceduralne. Ostateczne spięcie nastąpiło kiedy wykazałam się samodzielnością w skali zozu nie spotykaną a kierowniczka z Sanepidu dostała po uszach od instancji wyższej . Poszło o szczepionki. Planując szczepienia musiałam odpowiednią ilość zamówić a Sanepid miał obowiązek je przygotować na dzień szczepień. Oczywiście zamówiłam , pisemnie na trzy dni przed szczepieniami jak to było wymagane a kiedy poszłam w dniu szczepień rano je odebrać okazało się,że dla mnie szczepionek nie ma i mam szczepienia odwołać . Po raz pierwszy chyba głos podniosłam na przełożoną , a kierowniczka swoje , nie ma , bo nie ma , mam odesłać matki do domu. Wyszłam wściekła . Odwołać , nie takie to proste odwołać 80 -dzieciaków i co niby miałabym rodzicom powiedzieć, którzy zjechali z całej okolicy. Jak to bywa u mnie pod wpływem przymusu, zaczęłam szybko myśleć co z tym zrobić . I wpadłam na pomysł . Do szczepień miałam godzinę . Wbiegłam do poradni , za telefon i dzwonię do Sanepidu w Środzie gdzie kiedyś pracowałam . Oczywiście,że mają szczepionki, oczywiście,że mnie pamiętają , ale mam sama po nie przyjechać . W porządku. Zadzwoniłam do dyspozytorki karetek środowiskowych , akurat jedna zjechała i ma godzinę wolną , to mi ją zadysponowała. Po drodze kupiłam paczkę kawy , poprosiłam przełożoną poradni,żeby przekazała matkom ,że trochę się szczepienia opóźnią i za półtorej godziny byłam z powrotem z zapasem szczepionek na 200 dzieci, których nie kazano mi oddawać , choć od razu zastrzegłam ,że tylko chce pożyczyć. Szczepienia z godzinnym opóźnieniem ale wykonałam , przeprosiłam rodziców i byłoby po kłopocie , ale sprawa się rozniosła na forum województwa . Na najbliższej naradzie kierowniczka dostała reprymendę ,że nie zapewnia odpowiedniej ilości szczepionek i nasze miasto pożycza od Środy i w ogóle słabo się przykłada do pracy . Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym dopóki nie przyszła kiedyś do nas Naczelna . Akurat miała chyba dobry humor , bo nie wołała mnie tym razem na rozmowę do siebie . Coś tam dziewczynom przekazała służbowego , a ja weszłam do rejestracji jak ta już otwierała drugie drzwi żeby wyjść . Zatrzymała się na mój widok i jak na nią dość grzecznie zapytała :”pani Aniu o co chodziło z tymi szczepionkami” „. Oooo, nie dobrze pomyślałam, będzie następna afera , ale spokojnie wyjaśniłam ,ze wezwałam do szczepień 80 dzieci , a w dniu kiedy miałam szczepić dowiedziałam się od kierowniczki Sanepidu,że nie ma dla mnie szczepionek i że kierowniczka nawet nie chciała mi wyjaśnić dlaczego ich nie załatwiła tylko krzyczała,że mam odwołać szczepienia . No to sobie zadzwoniłam do Środy gdzie kiedyś pracowałam i pożyczyłam” . A kto mi przywiózł te szczepionki i czy oddałam. Przywiozłam sama , karetką środowiskową , którą mi dyspozytorka zgodziła się udostępnić , a oddawać nie muszę . „Na przyszłość niech pani załatwia szczepionki u nas a nie pożycza” - powiedziała i wyszła. Za parę dni się wydało ,że szefowa Sanepidu podpadła na wojewódzkim szczeblu z mojego powodu. Stanowczo jak na miejscowy zoz okazałam się  zbyt samowolna .
A już ostateczna moja wpadka zdarzyła się chyba z półtora roku później . Tak się nieszczęśliwie zdarzyło ,że córka mojej koleżanki Z zginęła w wypadku samochodowym. Byłyśmy tym wstrząśnięte wszystkie i nie tylko my , całe miasto żyło tą tragedią. Młoda dziewczyna , ledwo zaczęła studia . To zawsze robi wrażenie , zwłaszcza, gdy dotyczy kogoś znanego osobiście. Z oczywiście wylądowała na zwolnieniu . Tym razem bez słowa protestu zajęłam się jej sprawami. Pomyślałam sobie „trudno, zdarzyło się nieszczęście, kobieta jest załamana , nic dziwnego,że choruje , przez parę tygodni mogę ją zastąpić „, ale parę tygodni przeciągnęło się w parę miesięcy . Kiedy zbliżał się koniec roku szkolnego, przyszły badania klas ósmych , karty kolonijne do wypełniania w ilościach hurtowych i planowane szczepienia wkurzyłam się . Zwłaszcza, że Naczelna nie przydzieliła mi nikogo do pomocy. Czasem w ramach rewanżu, jeśli miały chwilę wolną pomagały mi pielęgniarki z punktu szczepień ale tylko dorywczo. Dyrektor jednej ze szkół już zaczął uwagę zwracać,że zaniedbuję jego szkołę , do przedszkola nie zaglądałam od dwóch miesięcy . Jasne było,że sama 12 szkół i dwóch przedszkoli nie obrobię choćbym chciała. Wspomniałam o tym Naczelnej przy jakieś okazji, ale albo udała,że nie słyszy , albo machnęła na to ręką. Pomocy mi nie przydzieliła , i żadnej wiążącej odpowiedzi nie dała. Coś tam wspomniała o premii kwartalne,że da 10 % zamiast pięciu. „Aha, będą 4 pary rajstop i 2 paczki kawy „ - pomyślałam sobie. Kolejna afera wybuchła gdy , któregoś poniedziałku wróciłam o 14.00 do przychodni . Akurat dyżur miała lekarka , która skierowała kiedyś mojego syna do poznańskiego szpitala z zapaleniem opon mózgowych. Lekarzem była dobrym ,chyba jednym z lepszych w tym zozie , ale miała wyjątkowo wredny charakter . Uważała przy tym ,że jest najważniejsza , do pacjentów odnosiła się arogancko i niegrzecznie , a niższy personel czyli pielęgniarki , rejestratorki czy higienistki uważała za coś gorszego od siebie . Jedynym , kto jej się do tej pory potrafił postawić był lekarz , o którym wspominałam wyżej. Dziewczyny z przychodni, nawet siostra przełożona omijały ją szerokim łukiem i często przemilczały nawet jej złośliwości. Weszłam do jej gabinetu z kartami pacjentów, bo kiedy przychodziłam do przychodni po zajęciach w szkołach pomagałam dziewczynom w rejestracji i punkcie szczepień. Jacyś rodzice ubierali akurat dziecko po badaniu , a pani doktor nie licząc się z tym ,że nie jesteśmy same od razu na mnie podniosła głos : „niech się pani uszykuje na środę, pojedzie pani ze mną do Gozdowa na bilans” . Zatrzęsło mną . Nawet nie zapytała czy mam na ten dzień jakieś plany , albo swoje sprawy , tylko tak od razu „pojedzie pani” . Próbowałam grzecznie ; w środę nie mogę , muszę być w swojej szkole” . A ona znów na mnie z krzykiem : „jak to pani nie może , to kto ma to robić? Nie ma pani nic do gadania , pojedzie pani i koniec! „ no i tu mnie poniosło. Już otwierałam drzwi do gabinetu chcąc wrócić do rejestracji ale zatrzymałam się stanowczo i głośno powiedziałam „pojadę , jak mi Naczelna da polecenie służbowe na piśmie i za to zapłaci, bo jak dotąd za robotę , którą robię za Z od kilku miesięcy nie dostałam nawet wyższej premii „ i wyszłam trzaskając przy tym drzwiami. Coś tam jeszcze przez drzwi usłyszałam o bezczelności , ale wpadłam do rejestracji znów z trzaśnięciem drzwiami i pod adresem lekarki poleciała taka wiązanka,że moje koleżanki stanęły jak wryte : „Ania, ty też tak potrafisz ? Musiała ci S na odcisk nadepnąć „ . Dziewczyny nie wierzyły własnym uszom , bo słynęłam z tego,że nigdy nie posługuję się wulgaryzmami. Za chwilę sprawa się wydała , bo wpadły siostry z punktu szczepień , które całe zajście słyszały, przez otwarte drzwi.
„Ania, S dzwoni do Naczelnej , uszykuj się na awanturę ! Ale że ty się jej postawisz , to by nikt nie pomyślał , wszyscy się jej boją „ . Sensacja na całą poradnię dziecięcą . A za moment miało się okazać,że na cały zoz i okolicę . No, postawiłam się , mogła mnie poprosić , pewnie bym jej nie odmówiła , a nie wydzierać się na mnie przy pacjentach i wydawać mi rozkazy. Lekarz , który tak mnie bronił w temacie prób tuberkulinowych wszedł akurat do rejestracji i słysząc o czym mowa , roześmiał się głośno i skomentował to przysłowiem „trafiła kosa na kamień „ a potem kiedy wszedł do pomieszczenia socjalnego gdzie parzyłam kawę puścił do mnie oko. Wiadomo było,ze nie znosi lekarki S jak zarazy , z wzajemnością . S jako ordynatorka na noworodkach próbowała mu udowadniać brak kompetencji ; doktor jednak miał w nosie jej zdanie. Robił swoje i szybko zyskał wśród pacjentów dobrą opinię.
Nie minęło pół godziny a zadzwoniła Naczelna. Akurat odebrała siostra Przełożona . „Ania do Naczelnej natychmiast”. I kiedy już wychodziłam dodała:”naraziłaś się „.
Ręce mi trochę latały , kiedy szłam przez ośrodek zdrowia do części administracyjnej , ale przynajmniej miałam czas obmyślić sobie strategię … Nie wiele mi to pomogło, bo szefowa swoim zwyczajem zaczęła od ataku zamiast „dzień dobry” . Wysłuchałam po czym powtórzyłam to co lekarce. Nie dostałam od pani naczelnej polecenia , że mam jechać z doktor S , poza tym w tę środę nie mogę , bo mam umówione inne sprawy , a poza tym , nie dostaję za dodatkową pracę wynagrodzenia , dlaczego mam dodatkowo pracować za darmo. Coś tam jeszcze próbowała krzyczeć ,że jak to?  lekarce się nie odmawia!A ja swoje. Nie pojadę , nie nadążam ze swoją robotą , dyrektorzy szkół mają pretensje,że mnie nie ma w dni , w które powinnam być i w ogóle , przyszłam do pracy żeby zarabiać pieniądze, jak zechcę popracować społecznie to się zgłoszę do PCK. Po dwudziestu minutach Naczelna odpuściła. „pani Aniu, ja bardzo proszę niech pani jedzie w tę środę z doktor S dla świętego spokoju. Odwołam w szkole pani wizytę a na koniec maja będę ustalać podwyżki i premie , dostanie pani najwyższą podwyżkę w „widełkach” i do czasu aż nie znajdę zastępstwa za Z 30% premii. Szybko przeliczyłam kwoty i prawie się uśmiechnęłam: to znaczyło,że będę milionerką ! Nie dałam po sobie poznać ,że cieszę się z wygranej , za to postanowiłam się szefowej „podlizać” i zwróciłam się do niej tak jak lubiła najbardziej „pani magister” . Nigdy jej tak nie nazywałam , bo nie była magistrem pielęgniarstwa tylko pedagogiki. Studia zrobiła zaocznie i uważała z tego powodu,że jest lepsza od innych . Każdy , kto chciał jej nie podpadać tytułował ją w ten sposób. Poprosiłam „panią magister” ,żeby pamiętała o usprawiedliwieniu mnie w szkole, podziękowałam i wyszłam. Piguły z poradni dziecięcej i punktu szczepień , pan doktor i jeszcze jedna lekarka , która przyszła już na swój popołudniowy dyżur czekali na mnie w rejestracji . Ledwo tylko uchyliłam drzwi wszyscy razem krzyknęli „no dalej mów! Mocno oberwałaś ? Masz naganę , premię ci zabrała ? „ „Noooo , muszę pojechać do tego Gozdowa ,(tu zrobiłam efektowną przerwę) -  za najwyższe „widełki”
i 30 % premii. „- odpowiedziałam. Gdyby piorun walnął w środek rejestracji byłoby mniejsze wrażenie . Wszystkich zatkało i to na długo. W końcu siostra przełożona skomentowała,że teraz będę miała wypłatę prawie taką jak ona i co ja Naczelnej takiego powiedziałam ,że mi dała taką podwyżkę .”A co miałam mówić , uparłam się ,że dłużej za Z bez wynagrodzenia robić nie będę , a do pracy przyszłam po to żeby zarabiać pieniądze a nie udzielać się społecznie”.
Niebawem moja rozmowa z Naczelną stała się sławna na cały zoz a Fama zaczęła głosić jaka to ze mnie pazerna i aspołeczna jednostka. Odchorowałam tę rozmowę jak żadną inną w trakcie mojej kariery w zozie. Za kilka miesięcy Naczelna przydzieliła mi drugą higienistkę, a właściwie to pielęgniarkę . Odtąd każda miała swój teren , a szczepienia robiłyśmy razem . Bardzo nam to usprawniło pracę , dogadywałyśmy się
też na gruncie prywatnym a wkrótce i do naszego zozu zawitało nowe. Zmienił się status zawodu i kompetencje. Odtąd nie byłyśmy już higienistkami tylko „pielęgniarkami pracującymi w środowisku szkolnym” . Nasza rola sprowadzała się do tego,że byłyśmy obecne w szkole , ale nawet tabletki przeciwbólowej czy kropli na bolący żołądek nie mogłyśmy podać dziecku bez zgody rodziców, na badania wypisywałyśmy wezwania do poradni , bo i tego zakazano na miejscu w szkołach , nie wolno też było odtąd przeprowadzać kontroli czystości , na co buntowali się najbardziej dyrektorzy szkół , bo to oznaczało ,że prędzej czy później będą kłopoty z wszawicą . Jedyne co nam było wolno to opatrzyć skaleczenia a w razie wypadku wezwać karetkę i prowadzić dokumentację medyczną . Nakazano nam też używać wyłącznie sprzętu jednorazowego . Z tym akurat większych kłopotów nie było, bo sprzęt zaczął być powszechnie dostępny , częściowo w hurtowniach zaopatrujących jednostki medyczne częściowo z darów z Europy Zachodniej. Zbliżał się rok 1990 a z nim nowe wyzwania . Praca w zozie nie pociągała mnie już wcale. Marzyło mi się coś nowego , jeszcze dość mgliście i ogólnie ale wiedziałam już ,że etat nie dla mnie. 

                                       *************

I NA TYM KOŃCZĘ WSPOMINEK CZĘŚĆ I . CZAS NA POPRAWKI I PORZĄDKI . CIĄG DALSZY NASTĄPI  ZA ....
NIEDŁUGO !