środa, 23 października 2013

Nowy ład

Rok 1990 był rokiem kolejnych burzliwych zmian . Sypały się na nas szarych obywateli w ilościach i tempie niebywałym . Nie wszystkie nam , młodym mieszkańcom wielkopolskiej prowincji wydawały się sensowne i uzasadnione , ale i u nas nie brakowało ich entuzjastów i wykonawców. W skali kraju przestały oficjalnie funkcjonować Milicja , SB i Zomo – tę ostatnią jednostkę zdelegalizowano w ogóle, SB zastąpiły jakiś służby związane z rządem a Milicję zaczęto nazywać POLICJĄ – że niby to teraz całkiem inna, nowa , lepsza służba mundurowa . Tak naprawdę , na emerytury i to wcale nie małe poszli funkcjonariusze SB , byłym zomowcom przyszło szukać innego zajęcia , a funkcjonariusze MO na swoich posadach zostali. Dla nie poznaki tylko wymieniono paru wysokich rangą w komendzie głównej i na szczeblu wojewódzkim. Cała reszta pozostała z dobrodziejstwem inwentarza ( nie zmienione struktury i hierarchia ) i nawykami z minionej epoki. Jak się tak głębiej nad tym zastanowić , to powinni odejść wszyscy . Tylko skąd mieli by się wziąć wyszkoleni następcy ? Wyszło więc jak wyszło , trochę po łebkach i na skróty. My uważaliśmy,że tak ważną sprawę powinno się załatwić radykalnie , podobnie jak otwarcie archiwów SB . Albo je otworzyć i upublicznić dla wszystkich bez wyjątku oraz rozliczyć i odsunąć od życia publicznego tych, którzy mieli coś na sumieniu albo zamknąć na co najmniej 100 lat aż wymrą pokolenia, które miały z tym jakąkolwiek styczność. O archiwach i wszelkich służbach zrobi się jednak głośno dopiero po wyborach do parlamentu czyli w roku następnym. Tymczasem zniesiono cenzurę – można już było pisać , mówić , śpiewać i publikować , co kto chciał , nie narażając się służbom bezpieczeństwa . Od razu też zaczęły powstawać tak zwane wolne media; prywatne stacje radiowe i telewizyjne oraz prasa , w tym i ta lokalna. Nasze dynamiczne i przedsiębiorcze miasto nie mogło być gorsze. Skrzyknęło się paru młodych ludzi i zaczęło drukować lokalny „organ' pod nazwą „Wiadomości Wrzesińskie „ . „Organ” przetrwał do dzisiaj, rozwinął się i wcale nie źle prosperuje sobie dalej. Po drodze było jeszcze kilka innych ale nie dały rady . Moim zdaniem rynek jednak okazał się zbyt mały.
Sprawy w naszej firmie ( naszej , bo i ja zaczęłam ją już traktować jak swoją i coraz więcej czasu jej poświęcać) toczyły się już bardzo dobrze . Nawet lepiej niż zakładaliśmy. Pojawiły się kolejne większe kontrakty i większe wyzwania oraz pierwsze stałe umowy, co pozwoliło nam myśleć ,że może uda nam się rozwinąć. Jak jednak już wiele razy wspominałam , nie mieliśmy ani środków ani wiedzy jak tym wszystkim pokierować . Jak wielu w tamtych czasach ,uczyliśmy się metodą prób i błędów . Ta nauka i po części trochę zwyczajne asekuranctwo ,zajęła nam dużo czasu. Nadal więc do wszystkich spraw związanych z działalnością gospodarczą podchodziliśmy bardzo ostrożnie. 

Na wiosnę przyszło nam sprzedać naszego garbusa, choć auto zaczęło być przydatne w firmie . Przyszło, bo zwyczajnie nie było nas na nie stać. W ferworze wszystkich zmian i wprowadzania nowych przepisów, ktoś wymyślił ,że w przypadku aut zagranicznych stawki ubezpieczeń obowiązkowych mają być naliczane od wielkości silnika i marki a polskich ( wówczas trzech : malucha , fiata 125p i Poloneza) tylko od silnika. Nie pamiętam już ile to było , ale kwoty ubezpieczeń za nasze auto wychodziły jakieś obłędne . Najbardziej sprzedaży garbusa żałowali chłopcy . Lubili to auto i byli z niego bardzo dumni. Kupił je od nas pewien znajomy policjant , po paru miesiącach sprzedał , jakiś czas stało przed czyjąś posesją w Paczkowie – małej miejscowości na trasie do Poznania , a potem zniknęło. Zobaczyłam je za jakieś 2 lata w Środzie Wielkopolskiej i własnym oczom nie wierzyłam. A poznałam tylko po numerze rejestracyjnym ( wtedy jeszcze numery obowiązywały w całym województwie – jeśli ktoś z Poznania na przykład kupił auto w Gnieźnie , nie musiał zmieniać tablic rejestracyjnych) . Nasze autko zostało odnowione , przemalowane pięknym ,metalicznym lakierem na kolor indygo ,a metalowe części poniklowane czy też pochromowane . Wyglądało jak by wyjechało wprost z fabryki. Tak się skończyła historia naszego pierwszego auta . My postanowiliśmy kupić sobie malucha lub trabanta . Po namyśle trabant został z listy skreślony , bo choć auto pochodziło z byłego Układu Warszawskiego i jako takie miało jeszcze inną stawkę za ubezpieczenia , to i tak wychodziło drożej niż za krajowe. Stanęło na maluchu. Uważając ,że nasz kolega P – od lat właściciel różnych pojazdów i bardzo dobry kierowca wie o autach więcej od nas poprosiliśmy go o pomoc w wyborze. W słoneczną niedzielę na początku maja pojechaliśmy do pobliskiego autokomisu – jednego pierwszych, które powstały w naszej okolicy i po długim oglądaniu wybraliśmy . Maluch miał kolor kanarkowy i czarne siedzenia ze skaju ( taki rodzaj sztucznej skóry). Trochę nie domykały się prawe drzwi , ale silnik nie wymagał remontu. Odpalał bez długiego i wielokrotnego pociągania za dźwignię – nazywaną przez kierowców „batem” . Kupiliśmy – przepłacając mocno , bo wówczas wszystkie używane auta miały cenę wyższą od fabrycznej . Wymuszał to ogromny , nie do zaspokojenia w tamtych warunkach, popyt. A fortuny handlarzy rosły. Kanarkowym maluchem długo się nie cieszyliśmy . Ledwie kilka tygodni. Na przełomie czerwca i lipca Ka otrzymał duże na tamte lata naszej działalności, zlecenie na system alarmowy . Zamówił sprzęt u producenta w Bydgoszczy , wziął zaliczkę od klienta i kiedy sprzęt był już do odbioru pojechał. Nasze dzieci zawsze chętne do wycieczek pojechały z tatą . Mój ojciec wiedząc,że jadą do Bydgoszczy poprosił żeby Ka zabrał coś ( nie pamiętam już co to było) dla jego brata i mu to podrzucił do firmy , która zresztą mieściła się dwie ulice dalej od firmy produkującej alarmy. Po zakupach i załadowaniu sprzętu do auta podjechali do firmy wuja . Malucha postawili na parkingu przed firmą , na wprost przystanku autobusowego . Obok stały dwa auta zachodnie – wtedy uchodzące za bardzo luksusowe i poszli zanieść przesyłkę. Nie było ich tylko 20 minut. Auto , a wraz z nim sprzęt kupiony za pieniądze klienta znikło. Oczywiście zadzwonili zaraz po policję . O tym, że skradziono nam auto dowiedziałam się około 16.00. Ka zadzwonił ,żeby mnie o tym powiadomić . Akurat częstowałam kawą kolegę P, który zajrzał do nas po pracy z jakiegoś powodu – chyba mi przyniósł jakiś list, który trafił do niego razem z korespondencją, czy coś takiego . Niezawodny kolega P od razu zaoferował swoją pomoc . Pojechaliśmy do Bydgoszczy . Ka z dziećmi czekał na nas w mieszkaniu wuja. Kilka dni później otrzymaliśmy telefon z policji w Bydgoszczy,że teczka z dokumentami znalazła się gdzieś na trasie Bydgoszcz – Inowrocław przy torach kolejowych. Kilka tygodni później prokuratura umorzyła sprawę z powodu nie wykrycia sprawców. Strata bolała. Raz dlatego,że na auto wydaliśmy kasę za poprzednie i jeszcze sporą część swoich oszczędności , no i trzeba było odkupić klientowi urządzenia , co było wydatkiem na nasze możliwości ogromnym . Poratowała nas teściowa . Dała kasę na odkupienie sprzętu , najpierw mówiąc ,że pożycza , a po jakimś czasie stwierdziła,że nie musimy ich oddawać. Planowany, dwutygodniowy wyjazd na wakacje do Gąsek ginął już na horyzoncie . Wtedy znów przyszli nam z pomocą znajomi ; U i P. Przesunęli własne plany wyjazdowe , P wspólnie z Ka popołudniami naprawiali starą syrenę U i po tygodniu jednak się udało. „Skarpeta „ ruszyła i jednak wyjechaliśmy . Na tydzień , ale jednak się udało. Ten tygodniowy wypad nad morze był jednym z najweselszych i beztroskich jakie wspólnie zaliczyliśmy i jednym z ostatnich . Nie miną dwa lata a praca na swoim pochłonie nas bez reszty a to za sprawą kolejnych wielkich zmian, które już się nie czaiły z daleka i nieśmiało , ale zarzuciły już swoją pajęczą sieć na naszą rzeczywistość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz