Rok 1990 był rokiem
kolejnych burzliwych zmian . Sypały się na nas szarych obywateli w
ilościach i tempie niebywałym . Nie wszystkie nam , młodym
mieszkańcom wielkopolskiej prowincji wydawały się sensowne i
uzasadnione , ale i u nas nie brakowało ich entuzjastów i
wykonawców. W skali kraju przestały oficjalnie funkcjonować
Milicja , SB i Zomo – tę ostatnią jednostkę zdelegalizowano w
ogóle, SB zastąpiły jakiś służby związane z rządem a Milicję
zaczęto nazywać POLICJĄ – że niby to teraz całkiem inna, nowa
, lepsza służba mundurowa . Tak naprawdę , na emerytury i to wcale
nie małe poszli funkcjonariusze SB , byłym zomowcom przyszło
szukać innego zajęcia , a funkcjonariusze MO na swoich posadach
zostali. Dla nie poznaki tylko wymieniono paru wysokich rangą w
komendzie głównej i na szczeblu wojewódzkim. Cała reszta
pozostała z dobrodziejstwem inwentarza ( nie zmienione struktury i
hierarchia ) i nawykami z minionej epoki. Jak się tak głębiej nad
tym zastanowić , to powinni odejść wszyscy . Tylko skąd mieli by
się wziąć wyszkoleni następcy ? Wyszło więc jak wyszło ,
trochę po łebkach i na skróty. My uważaliśmy,że tak ważną
sprawę powinno się załatwić radykalnie , podobnie jak otwarcie
archiwów SB . Albo je otworzyć i upublicznić dla wszystkich bez
wyjątku oraz rozliczyć i odsunąć od życia publicznego tych,
którzy mieli coś na sumieniu albo zamknąć na co najmniej 100 lat
aż wymrą pokolenia, które miały z tym jakąkolwiek styczność. O
archiwach i wszelkich służbach zrobi się jednak głośno dopiero
po wyborach do parlamentu czyli w roku następnym. Tymczasem
zniesiono cenzurę – można już było pisać , mówić , śpiewać
i publikować , co kto chciał , nie narażając się służbom
bezpieczeństwa . Od razu też zaczęły powstawać tak zwane wolne
media; prywatne stacje radiowe i telewizyjne oraz prasa , w tym i ta
lokalna. Nasze dynamiczne i przedsiębiorcze miasto nie mogło być
gorsze. Skrzyknęło się paru młodych ludzi i zaczęło drukować
lokalny „organ' pod nazwą „Wiadomości Wrzesińskie „ .
„Organ” przetrwał do dzisiaj, rozwinął się i wcale nie źle
prosperuje sobie dalej. Po drodze było jeszcze kilka innych ale nie
dały rady . Moim zdaniem rynek jednak okazał się zbyt mały.
Sprawy w naszej firmie
( naszej , bo i ja zaczęłam ją już traktować jak swoją i coraz
więcej czasu jej poświęcać) toczyły się już bardzo dobrze .
Nawet lepiej niż zakładaliśmy. Pojawiły się kolejne większe
kontrakty i większe wyzwania oraz pierwsze stałe umowy, co
pozwoliło nam myśleć ,że może uda nam się rozwinąć. Jak
jednak już wiele razy wspominałam , nie mieliśmy ani środków ani
wiedzy jak tym wszystkim pokierować . Jak wielu w tamtych czasach
,uczyliśmy się metodą prób i błędów . Ta nauka i po części
trochę zwyczajne asekuranctwo ,zajęła nam dużo czasu. Nadal więc
do wszystkich spraw związanych z działalnością gospodarczą
podchodziliśmy bardzo ostrożnie.
Na wiosnę przyszło nam
sprzedać naszego garbusa, choć auto zaczęło być przydatne w
firmie . Przyszło, bo zwyczajnie nie było nas na nie stać. W
ferworze wszystkich zmian i wprowadzania nowych przepisów, ktoś
wymyślił ,że w przypadku aut zagranicznych stawki ubezpieczeń
obowiązkowych mają być naliczane od wielkości silnika i marki a
polskich ( wówczas trzech : malucha , fiata 125p i Poloneza) tylko
od silnika. Nie pamiętam już ile to było , ale kwoty ubezpieczeń
za nasze auto wychodziły jakieś obłędne . Najbardziej sprzedaży
garbusa żałowali chłopcy . Lubili to auto i byli z niego bardzo
dumni. Kupił je od nas pewien znajomy policjant , po paru miesiącach
sprzedał , jakiś czas stało przed czyjąś posesją w Paczkowie –
małej miejscowości na trasie do Poznania , a potem zniknęło.
Zobaczyłam je za jakieś 2 lata w Środzie Wielkopolskiej i własnym
oczom nie wierzyłam. A poznałam tylko po numerze rejestracyjnym (
wtedy jeszcze numery obowiązywały w całym województwie – jeśli
ktoś z Poznania na przykład kupił auto w Gnieźnie , nie musiał
zmieniać tablic rejestracyjnych) . Nasze autko zostało odnowione ,
przemalowane pięknym ,metalicznym lakierem na kolor indygo ,a
metalowe części poniklowane czy też pochromowane . Wyglądało
jak by wyjechało wprost z fabryki. Tak się skończyła historia
naszego pierwszego auta . My postanowiliśmy kupić sobie malucha lub
trabanta . Po namyśle trabant został z listy skreślony , bo choć
auto pochodziło z byłego Układu Warszawskiego i jako takie miało
jeszcze inną stawkę za ubezpieczenia , to i tak wychodziło drożej
niż za krajowe. Stanęło na maluchu. Uważając ,że nasz kolega P
– od lat właściciel różnych pojazdów i bardzo dobry kierowca
wie o autach więcej od nas poprosiliśmy go o pomoc w wyborze. W
słoneczną niedzielę na początku maja pojechaliśmy do pobliskiego
autokomisu – jednego pierwszych, które powstały w naszej okolicy
i po długim oglądaniu wybraliśmy . Maluch miał kolor kanarkowy i
czarne siedzenia ze skaju ( taki rodzaj sztucznej skóry). Trochę
nie domykały się prawe drzwi , ale silnik nie wymagał remontu.
Odpalał bez długiego i wielokrotnego pociągania za dźwignię –
nazywaną przez kierowców „batem” . Kupiliśmy – przepłacając
mocno , bo wówczas wszystkie używane auta miały cenę wyższą od
fabrycznej . Wymuszał to ogromny , nie do zaspokojenia w tamtych
warunkach, popyt. A fortuny handlarzy rosły. Kanarkowym maluchem
długo się nie cieszyliśmy . Ledwie kilka tygodni. Na przełomie
czerwca i lipca Ka otrzymał duże na tamte lata naszej działalności,
zlecenie na system alarmowy . Zamówił sprzęt u producenta w
Bydgoszczy , wziął zaliczkę od klienta i kiedy sprzęt był już
do odbioru pojechał. Nasze dzieci zawsze chętne do wycieczek
pojechały z tatą . Mój ojciec wiedząc,że jadą do Bydgoszczy
poprosił żeby Ka zabrał coś ( nie pamiętam już co to było)
dla jego brata i mu to podrzucił do firmy , która zresztą mieściła
się dwie ulice dalej od firmy produkującej alarmy. Po zakupach i
załadowaniu sprzętu do auta podjechali do firmy wuja . Malucha
postawili na parkingu przed firmą , na wprost przystanku
autobusowego . Obok stały dwa auta zachodnie – wtedy uchodzące za
bardzo luksusowe i poszli zanieść przesyłkę. Nie było ich tylko
20 minut. Auto , a wraz z nim sprzęt kupiony za pieniądze klienta
znikło. Oczywiście zadzwonili zaraz po policję . O tym, że
skradziono nam auto dowiedziałam się około 16.00. Ka zadzwonił
,żeby mnie o tym powiadomić . Akurat częstowałam kawą kolegę P,
który zajrzał do nas po pracy z jakiegoś powodu – chyba mi
przyniósł jakiś list, który trafił do niego razem z
korespondencją, czy coś takiego . Niezawodny kolega P od razu
zaoferował swoją pomoc . Pojechaliśmy do Bydgoszczy . Ka z dziećmi
czekał na nas w mieszkaniu wuja. Kilka dni później otrzymaliśmy
telefon z policji w Bydgoszczy,że teczka z dokumentami znalazła się
gdzieś na trasie Bydgoszcz – Inowrocław przy torach kolejowych.
Kilka tygodni później prokuratura umorzyła sprawę z powodu nie
wykrycia sprawców. Strata bolała. Raz dlatego,że na auto
wydaliśmy kasę za poprzednie i jeszcze sporą część swoich
oszczędności , no i trzeba było odkupić klientowi urządzenia ,
co było wydatkiem na nasze możliwości ogromnym . Poratowała nas
teściowa . Dała kasę na odkupienie sprzętu , najpierw mówiąc
,że pożycza , a po jakimś czasie stwierdziła,że nie musimy ich
oddawać. Planowany, dwutygodniowy wyjazd na wakacje do Gąsek ginął
już na horyzoncie . Wtedy znów przyszli nam z pomocą znajomi ; U i
P. Przesunęli własne plany wyjazdowe , P wspólnie z Ka
popołudniami naprawiali starą syrenę U i po tygodniu jednak się
udało. „Skarpeta „ ruszyła i jednak wyjechaliśmy . Na tydzień
, ale jednak się udało. Ten tygodniowy wypad nad morze był jednym
z najweselszych i beztroskich jakie wspólnie zaliczyliśmy i jednym
z ostatnich . Nie miną dwa lata a praca na swoim pochłonie nas bez
reszty a to za sprawą kolejnych wielkich zmian, które już się nie
czaiły z daleka i nieśmiało , ale zarzuciły już swoją pajęczą
sieć na naszą rzeczywistość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz