czwartek, 28 lutego 2013

Początek był trudny


Miejsca na działalność w zasadzie nie mieliśmy, rezerw finansowych na rozwinięcie interesu też nie. Na razie nie było źle . Klienci chętnie dawali zaliczki na zakup sprzętu, rozumiejąc,że podobnie jak i oni zaczynamy a potrzebne narzędzia kupowaliśmy z tego co udało się zarobić na usługach albo za pieniądze z kas zapomogowo- pożyczkowych w naszych zakładach pracy. I bywały dylematy: beztroskie wakacje bez liczenia każdej złotówki czy wiertarka udarowa . Wiadomo,że wygrywała wiertarka ( trzeba się przecież było rozwijać nawet na pół etatu), a na wakacje jechaliśmy za to co udawało się wygospodarować z marnych budżetowych pensji. I naprawdę na płacz mi się zbierało , kiedy musiałam ograniczać wakacyjne przyjemności z powodu skromnych zasobów w portfelu.
Przydawał się samochód., chociaż coraz mniej z niego mogliśmy korzystać . Ktoś wprowadził głupawy przepis ;za marki zagraniczne płaciło się dużo wyższe ubezpieczenia niż za krajowe a garbus był przecież zagraniczny – nie ważne ,że liczył sobie 22 lata . Stopniowo uczyliśmy się tego wszystkiego. Na przykład posługiwania się wizytówkami . Tak, tak... Wiem, że to śmieszne , ale przed zmianą ustroju o wizytówkach czytaliśmy w książkach o życiu tzw. wyższych sfer. W codziennym życiu wizytówki nie istniały. Nikt nie wiedział jak powinny wyglądać , jakie mieć wymiary i jaką właściwie treść zawierać. Bywały więc na kolorowym kartonie , mniejsze lub większe od klasycznych standardów , złocone , ozdabiane szlaczkami i sznureczkami , wytłaczane pisane pismem ozdobnym i gotyckim; co tam komu wyobraźnia podsunęła. Częściej niż wizytówkami ludzie posługiwali się małymi karteczkami z pieczątką firmową . My zamówiliśmy klasyczne białe z czarnymi napisami i nie wyszukaną czcionką, rozmiar "drugi od końca " czyli 5x9cm. Zawierały tylko nazwę firmy i dane adresowe. Nie dlatego,że wiedzieliśmy jak ma wyglądać klasyczna wizytówka ,bo nie wiedzieliśmy ,ale dlatego,że takie były najtańsze a jak wspomniałam kasy na inwestycje nie mieliśmy zbyt wiele.
Zamówiliśmy więc wizytówki , które Ka zostawiał zwykle u dostawców i ważniejszych klientów i coraz częściej sprawy prowadziliśmy przez telefon. Posiadanie telefonu to w ogóle była wielka nasza przewaga i coś co podnosiło nam prestiż .Wcześniej telefony posiadały firmy ,instytucje i kilku wybrańców. Nie każdy kto zakładał swoją działalność od razu dysponował telefonem. Nadal na przydział telefonu się czekało. Polak jak wiadomo jednak potrafi, Wielkopolanin tym bardziej a już szczególnie mieszkaniec naszego miasta . Zaczęły się zawiązywać komitety społeczne ,komitety urządzały zrzutki na zakup infrastruktury i występowały do UT z petycjami o stelefonizowanie tej czy innej ulicy , wsi , dzielnicy , okolicy – zależnie od potrzeb. A UT szedł na rękę komitetom i telefonizował. Czasem ,żeby uchodzić za rozwiniętą, dobrze prosperującą i wiarygodną firmę , a nie jakiś jednoosobowy, początkujący warsztat z prowincji robiliśmy coś co dziś nazywa się "ściema". Ja odbierałam telefony do Ka i wołam do niego "szefie telefon z Zielonej Góry" , a szef siedział obok mnie na naszej własnej domowej kanapie , albo za szafą w swojej wnęce, odbierał po kilkunastu sekundach, że niby taki zajęty. W ten sposób pozyskaliśmy co najmniej kilku naszych dostawców. Mniej więcej w tym właśnie czasie powstał pomysł na obecną nazwę firmy, który zresztą od razu wprowadziliśmy do obiegu drukując na wizytówkach mimo, że oficjalnie nazwa jeszcze nie istniała .
A wracając do telefonów , to w tamtym czasie mało kto w naszym kraju umiał i chciał załatwiać jakieś sprawy telefonicznie. Zwykle było tak,że dzwoniliśmy po kilka razy i po kilka razy tłumaczyliśmy to samo , a potem i tak trzeba było wysyłać pisma pocztą . Faxy dopiero miały się pojawić a na teleks nie było nas stać i w ogóle mało kogo było. Teleksy miało tylko kilka największych , państwowych firm w mieście. Pisanie jak wiadomo to moja działka więc pisałam : korespondencję , oferty , rachunki, dokumentacje, zamówienia...
Kolejna rzecz , której musieliśmy się nauczyć to sporządzanie dokumentacji technicznych. Po jakimś czasie ta część działalności tez przypadnie mi w udziale, z wyjątkiem wykonywania rysunków technicznych. Tego nigdy się nie uczyłam i nie chciałam się za to zabierać. Wtedy nie wiedziałam jeszcze ,że kiedyś nauczę się je czytać i pomagać sobie przy sporządzaniu dokumentacji i kosztorysów. Rysunkami i dokumentacją zwykle zajmował i nadal zajmuje się mąż; opracowuje je ,a ja najczęściej tylko nanoszę dane i przeliczam ale bywało ,że zostawałam sam na sam z takim zadaniem . Trzeba sobie było jakoś poradzić .
Cóż Los spełniając moje marzenie o pisaniu wywinął mi małego fikołka : chciałam pisać , to i piszę do dziś ; papierki we firmie. 

czwartek, 21 lutego 2013

Moda na biznes


Święta jak zwykle obchodziliśmy u siebie w ciszy i spokoju. Na Sylwestra zmówiliśmy się z P i jego żoną dzień przed . Dołączyli do towarzystwa ich sąsiedzi z bloku , a starsze dzieci poszły się bawić do sąsiadów. Bawiliśmy się świetnie , wszyscy mieli dory humor . Piliśmy wino , podjadaliśmy pączki , które upiekła sąsiadka , tańczyliśmy. Wtedy jeszcze się chciało , energia rozsadzała a życie towarzyskie kwitło.
Po nowym roku firma nadal się rozkręca ła . Nie było to takie proste jek się wydaje. Nie chodziło o sprawy techniczne czy księgowe Z techniką mój mąż był za pan brat od dziecka , zawsze to czuł i lubił a księgowość , wtedy dość prymitywną , jak każdą czynność po prostu trzeba było opanować . Była jeszcze druga strona . Teren zupełnie nam nie znany i chyba nikomu , kto w tamtym czasie coś zaczynał : negocjacje , biznesowy savoire vivre , wizytówki , korespondencja ,stosowny ubiór , sposób komunikowania się . Sprawy , które dziś dla zdecydowanej większości są tak oczywiste jak spanie i jedzenie a 25 lat temu istniejące jedynie w naszych wyobrażeniach o tym w jakich ramach powinna codzienność biznesowa się mieścić . Inna sprawa,że wiele błędów i niedociągnięć wtedy uchodziło . Na oprawę mniej zwracano uwagę .Liczyła się praca i kasa.
O wizytówkach , telefonach i spotkaniach jeszcze napiszę . Trochę miejsca muszę poświęcić jednak modzie biznesowej a właściwie to jej historii i ewoluowaniu .
Lubię perły , jednak nigdy nie założyłabym ich na oficjalne spotkanie biznesowe , ale o tym ,że nie należy tego robić dowiedziałam się wraz z rozwojem firmy i tak zwanym "bywaniem ". W 1988 roku kiedy zaczynalismy nie śniło mi się zresztą, że będę kiedyś prawdziwe perły posiadać, dysponowałam otrzymanym kiedyś w prencie od matki niewielkim sznureczkiem sztucznych z Jablonexu i zdarzało mi się je nosić do jak sądziłąm wyjściowych ubrań. Ba, w dziedzinie mody nigdy ekspertką nie byłam i do dziś nie jestem ale ponad 20 lat mam do czynienia ze środowiskami biznesowymi mogę się paroma spostrzeżeniami w tej kwestii podzielić, bo moda biznesowa ewaluowała wraz z poszerzaniem kontaktów i rozwojem biznesu jako takiego.
Pod koniec lat 80-tych i na początku 90-tych , kiedy na szaberplacach w Austrii, Niemczech Zachodnich i Szwecji rosły fortuny nowobogackich a my zaczynaliśmy swoją przygodę z biznesem w branży usługowej, za szczyt biznesowej elegancji w naszym Kraju uchodziły dla panów czarne spodnie z miękkiej, lejącej tkaniny z zaszewkami i zwężającymi się do dołu nogawkami wykończonymi mankietem, biała lub czarna trykotowa koszulka i kolorowa marynarka ; zielona, czerwona, bordo, ruda, zieleń morska , kto tam co lubił i udało mu się kupić . Na jakieś ważniejsze wyjścia zamiast koszulki trykotowej biała lub czarna koszula, często z chińskiego jedwabiu i krawat w kolorze marynarki, najlepiej jeśli był skóropodobny ( z prawdziwej skóry raczej się nie spotykało). Strój ten uzupełniały , o zgrozo : biale skarpety frotte i czarne mokasyny ! Jednego takiego znam ( notabene szef jednej z dwóch miejscowych sieci restauracji i barów), który do dziś tego stylu nie zmienił.. I atrybut obowiązkowy : elektroniczny zegarek w plastikowej oprawce. Niektórzy , szczególnie z branży samochodowej i związanej z handlem bazarowym preferowali dresy typu „kresch „ w różnych kolorach zarówno w wersji damskiej jak i męskiej. Panie biznesmenki nosiły w tamtym czasie włochate sweterki ( sama taki miałam w kolorze miodowym, a nosiłam do czarnych spodni lub spódnicy) z moheru – często wyszywane koralikami , albo cekinami albo garsonki z satyny jedwabnej we wszystkich kolorach tęczy nie wyłączając wściekłego różu. Obwieszały się wielkimi złotymi wisiorami, kolczykami, zakładały po kilka złotych pierścieni i nosiły torebki – podróbki markowych , kupowane na wyprzedażach za 1 markę z berlińskich sklepów należących do Azjatów . Panowało przekonanie,że najlepszą oprawą i wskazaniem na kondycję firmy jest ilość złota noszona jednorazowo wbrew zasadzie,że prawdziwa elegacja cechuje się prostotą i umiarem.
My nigdy nie ubieraliśmy się w ten sposób , mąż chodził jak zwykle w dżinsach albo sztruksach , i sportowych marynarkach . Jak się okazało w dłuższej perspektywie nie był to wcale zły pomysł. Ze mną bywało różnie, choć przyznać muszę, że i mnie zdarzało się jechać na spotkanie w kolorowej , powiewnej spódnicy w kwiatki i czarnym żakiecie np. Tylko,że wtedy nikt na to nie zwracał uwagi, nikogo to nie raziło . Tak było i już. Sposób ubierania się za bardzo się nie liczył. Po prostu ludzie nie wiedzieli wtedy ,że trzeba inaczej .
W miarę upływu czasu i poszerzania kontaktów to dziwactwo zaczęło się zmieniać. Jeszcze w pierwszej połowie lat 90 -tych , na targach branżowych można było spotkać na stoisku pana w koszuli z kołnierzykiem i swetrze , albo w tweedowej marynarce w kratkę z łatami na łokciach , albo innego w np. szarym garniturze , białych skarpetkach i mokasynach rozdającego kartki z pieczątką zakładu zamiast wizytówek . Pamiętam jak na lokalnych targach związanych z terenami inwestycyjnymi w roku 1994 wystąpiłam na stoisku w zielonej , wprawdzie jedwabnej ale jednak ,garsonce z białym kołnierzem i mankietami. Strój był całkiem ładny i elegancki ale odpowiedni np . na wesele lub przyjęcie komunijne ;z całą pewnością nie nadawał się na stoisko targowe .. I do dziś mi trochę głupio , bo przy naszym stoisku zatrzymała się sama Pani Premier Hanna Suchocka i nawet jedno , króciutkie zdanie z nią zamieniłam. Oczywiście , nienagannie ubrana w beżowy kostium. Mój małżonek na tych samych targach występował w białej koszuli , jasnoszarym garniturze i różowym krawacie w jakieś ciemniejsze „esy -floresy” . Na szczęście w normalnych szarych skarpetach i wiązanych butach. Do dziś się z tego śmiejemy kiedy oglądamy zdjęcia. Następnego roku na targi branżowe do Łodzi pojechaliśmy już bardziej biznesowo ubrani choć też nie do końca.. Mężuś w ciemnym garniturze , koszuli w prążki i dobranym pod kolor krawacie , ale z jakąś tanią , skóropodobną teczką i tanim zegarkiem na ręce , jednak wyposażony w drukowane wizytówki , ja w szarym kostiumie – jeszcze z kolorową bluzką do tego ,złotym łańcuszkiem na szyi i kolczykami w uszach ale było nam już bliżej do właściwej mody . W kolejnych latach targowych spotkań moda nagle się ujednoliciła i wśród wystawców i gości targowych. Styl zdominowały ciemne garnitury i kostiumy , białe koszule i bluzki , stonowane krawaty , wiązane buty , eleganckie , nie rzucające się w oczy dodatki typu zegarek, okulary, pióro, wizytownik – obowiązkowe ; nie wypada wyciągać wizytówki wprost z kieszeni - , stonowane , skórzane teczki i torebki w prostych fasonach . W miarę budowania marki , tworzenia logo i czegoś co nazwać można wizerunkiem firmy zaczęły pojawiać się ujednolicone stroje firmowe , często w kolorach logo firmy .
Jeśli chodzi o nas , to mąż całe lata chodzi ubrany niemal tak samo. Ponieważ oprócz spotkań wykonuje też część zleceń co czasami wiąże się z programowaniem , czasami z użyciem wiertarki, albo chodzeniem po dachu ,to nie ubiera się na co dzień w garnitury , a jedynie na ważne spotkania , ale i tak zawsze ma na sobie markowe dżinsy albo inne spodnie ,koszule z Polanexu, Wólczanki lub Sunset Suis, sportową marynarkę z Bytomia czy Intermody , dobrej jakości krawat i wiązane buty. Oczywiście zegarek , okulary , teczka, też w dobrym gatunku. Z racji branży jaką się zajmujemy laptop i komórka obowiązkowo najnowszej generacji. I tylko tyle się zmieniło , gatunki i marki . Ja teraz pozwalam sobie na większy luz. Mniej- więcej od początku lat 90-tych ubierałam się w szare ,oliwkowe lub czarne kostiumy ze spódnicą lub spodniami i białe , popielate lub kremowe bluzki koszulowe , w upalne lata lniane komplety w kolorach czarnych lub kremowych. Z biżuterii ,obrączkę , bo to jest zawsze dobrze postrzegane , i 1 delikatny łańcuszek lub naszyjnik ( z opcją na naszyjniki , za łańcuszkami nie przepadam) lub 1 skromny pierścionek lub tylko delikatne kolczyki. . Zawsze : jeden z tych elementów. Nigdy wszystko razem. Plus do tego torebka – dyplomatka ze skóry .Teraz podobnie jak mąż noszę jeszcze dobre okulary, markowego laptopa , komórkę i wizytownik od Batyckiego , chociaż tym za nadto się nie chwalę . Jakoś nigdy nie stałam się fanką metek . Jeśli chodzi o ciuchy to jak wspomniałam , zaczęłam sobie pozwalać na większy luz. Do biura zakładam często np. dżinsową spódnicę i tweedowy żakiet, latem jakieś lekkie sukienki.. Pracę mam jaką mam. Większość czasu zajmuję się sprawami papierologiczno – logistycznymi, ale zdarza mi się jechać na budowę z materiałami albo dokumentami, albo przepakowywać materiały instalacyjne w hurtowych ilościach czy wsiadać w firmowego busa i jechać do dystrybutora po np. szafę serwerową, bo i to już robiłam . Kostium i szpilki w tej sytuacji nie wskazane. Nie maluje też paznokci i zwykle mam krótkie. Mojej pracy żaden makijaż nie przetrwa. 

piątek, 15 lutego 2013

Czas na nowe doświadczenia



Wróciliśmy wypoczęci i opaleni. Synek już w pełnej formie. Po wakacjach szedł do I klasy. Szkołę mieliśmy po drugiej stronie ulicy. Jako ,że rejonizacja obowiązywała nadal trafił do „dwójki „ - już nie tak legendarnej jak w czasach gdy my pobieraliśmy nauki w podstawówce. Mąż dumnie podkreślał ,że będzie w tej samej szkole co tatuś. Już po dwóch dniach oświadczył nam ,że on już będzie chodził sam i nie chce żeby ktoś go odprowadzał. Zastosowaliśmy się do jego życzenia, cóż , nas też nikt nie odprowadzał dłużej niż kilka dni , a mnie tylko raz w dniu rozpoczęcia roku. Uczył się dobrze . Tymczasem Ka dostawał następne zlecenia. Było już ich bardzo dużo , na tyle ,że zaczęliśmy się poważnie zastanawiać nad zarejestrowaniem działalności zwłaszcza, że w Kraju następowały wyraźne zmiany . Głośno i otwarcie już mówiło się o braniu spraw w swoje ręce. Kierując się po części chęcią uniknięcia kłopotów z fiskusem , po części wizją dostatku i jakimś pionierskim duchem przygody WZIĘLISMY . 23 listopada 1988 roku zarejestrowaliśmy firmę , na razie na pół etatu. Żeby w ogóle ją zarejestrować musieliśmy przyjąć nazwę „ wyrób i naprawa” co z zasadniczą działalnością nie miało to wiele wspólnego , ale obowiązywały jeszcze socjalistyczne przepisy , a na ich mocy inaczej być nie mogło. O wszystkim decydował urząd skarbowy. Ustalono nam ryczałt podatkowy na poziomie 40% obrotu , wręczono książkę rachunkową ; bardzo prostą ; po jednej stronie przychody, po drugiej wydatki . Nie wymagała ,żadnego liczenia i różnicowania zakupów czy tworzenia kont . Należało tylko zapisywać kwoty i przechowywać rachunki. Dokładnie miesiąc później 23 grudnia 1988 roku weszła w życie ustawa o wolności gospodarczej a z nią nowe zasady działania firm prywatnych – kapitalistyczne. Ustrój socjalistyczny tak pracowicie budowany przez 40 lat z okładem odchodził w niebyt . NOWE wkroczyło do naszego Kraju oficjalnie . Mało kto zdawał sobie sprawę co to naprawdę oznacza i co czeka obywateli . A czekały krew , pot i łzy . Nowy ustrój nie sprowadził natychmiast upragnionego dobrobytu . Czekała nas przeciętnych "Kowalskich" ciężka praca u podstaw i nauka . Nie każdy chciał podjąć to wyzwanie , nie każdy kto podjął ,też mu sprostał . Wielu się srodze rozczarowało. Zdecydowana jednak większość zobaczyła w nowym ustroju swoją szansę , ludzie odzyskiwali nadzieję . To sprawiło ,że było ogromne przyzwolenie i akceptacja na wszelkie niedogodności związane z transformacją . Nikt z nas nie przypuszczał wtedy ,jak dalece, w miarę upływu lat ten potencjał tkwiący w ludziach zostanie zmarnowany .
Ka wykonywał zlecenia , ja uczyłam się prowadzić księgowość. 25 lat temu było to całkiem proste zwłaszcza,że o wszystkim decydował urząd skarbowy, jak wspomniałam wyżej – od nazwy firmy zaczynając , sposobie prowadzenia księgowości i wysokości podatku kończąc. Od chwili otrzymania dokumentów Ka przyjmował zlecenia już legalnie . Jednocześnie poznawał nowy sprzęt i szukał dobrych dostawców. Na razie nie wiązaliśmy tej działalności z naszą przyszłością. Po prostu chcieliśmy legalnie dorobić do pensji. Ja także próbowałam znaleźć sobie dodatkowe zajęcie i zatrudnilłam się w towarzystwie ubezpieczeniowym , co z moimi kompleksami było próbą desperacką . Do takiej roboty trzeba mieć predyspozycje . Poradziłabym sobie z tym dziś . Wtedy, w koncu lat 80-tych nie umiałam ani się swobodnie wysławiać , ani nie miałam pojęcia o negocjacjach i wciąz obawiałam się kontaktów z ludźmi. Nic z tej "fuchy" jednak nie wyniknęło – skończyłam zanim jeszcze na dobre spróbowałam - szef okazał się pijakiem .
Własna firma rozwijała się nam w zaskakująco szybkim tępie. .Zleceń z tygodnia na tydzień przybywało, Ka pracował często do późnych godzin nocnych , w urzędzie telekomunikacyjnym coraz głośniej było o zmianach , a koledzy z pracy męża zazdrośnie spoglądali na tę jego dodatkową dzialalność . 

czwartek, 14 lutego 2013

PAMIĘTNIK ZNALEZIONY W SZAFUNIERCE


Fragmenty zapisków z wakacji ; bez upiększeń , poprawek i zmian . Tak jak robiłam je w szarym notesie ,na bieżąco w trakcie wyjazdów. 

1988 DĄBKI

1.07.1988 Piątek
Przygoda nr 1 – trzy kilometry przed Dąbkami strzeliło nam koło ( nie licząc rozładowanego akumulatora). Pogoda cudowna . Miejscowość dość podła; ośrodek przy ośrodku . Camping jeszcze gorszy. Pusty plac przy drodze, tyle,że tani. Plaża nie zbyt interesująca, kamienista ( a propos: kilka okazów kamyków już mam) . P chory. U ma wreszcie dobry humor. Dzieci szaleją.

2.07.1988 Sobota
Przygoda nr 2 – dwie panie z RFN pytały o camping z ciepłą wodą . K. udzielił informacji i na koniec daliśmy im naszą mapę campingów. W zamian dzieci dostały 3 gumy do żucia i prawie 1kg pomarańcz. Poza tym lało a K wzbudził sensację budując z dziećmi zamek z piasku.

3.07.1988 Niedziela

cały dzień dzieci moczyły się w morzu, kulały po piasku, zbierały kamienie i muszelki .
Pogoda śliczna; słońce, upał i lekki wietrzyk

5.07.1988 Wtorek

Upał i cudownie spokojne morze. K i U byli w Darłowie . P dalej choruje.
Po południu graliśmy w karty a potem chodziliśmy po plaży . Dzieci dalej mokną w morzu. Ja też się wykąpałam , w sukience . Dzięki mężowi zresztą .

7.07.1988 Czwartek
Ponuro, pochmurnie i szaro. K jechał z resztą towarzystwa do Koszalina a ja z W pilnuje obozu. Ciągle czegoś pilnuję . Wieczorem jeszcze jedna wyprawa do Darłowa . Pijemy wino

8.07.1988 Piątek

Przygoda nr 3. Ka wykąpał się w płynie do naczyń . Efekt taki,że zły był potem cały dzień . Poza tym nic. Opalamy się , dzieci dalej szaleją. Wieczorem spotykamy się przed namiotem na kolacji. Powiększam kolekcję kamieni.

9.07.1988 Sobota
Pogoda dalej piękna . Przyjechali bardzo sympatyczni Poznaniacy . Maluchem przyciągnęłi przyczepę campingową . Nareszcie normalni ludzie. Przesiedzieliśmy u nich cały wiewczór i pół nocy.

11.07.1988 Poniedziałek
Upał, upał, upał … Rano jedziemy do Koszalina po koło. Cały dzień boli mnie głowa. Po południu panowie poszli pieszo do Darłowa a my , jak dwie kwoki pilnujemy dzieci . Wieczorem robimy spacer do Dąbkowic . Dzieci po tym spacerze padły i śpią.
Nocą robimy szaloną wyprawę nad morze. Alkoholi było mało i do Szwecji nikt nie chciał płynąć . Ale wesoło było i odrobinę romantycznie.

12.07.1988 Wtorek
Pogoda dała nam się wyspać po nocnej eskapadzie . Od rana lało , potem się wypogodziło i zrobiliśmy Wielką Wyprawę do Dąbkowic – pieszo. Do samej miejscowości nie doszliśmy. Trochę przed skręciliśmy na wydmy i wróciliśmy brzegiem morza. Najwięcej werwy miały dzieci.


13.07.1988 Środa

Opalamy się ! Upał chyba największy od początku naszego urlopu . Wieczorem spacer. Dzieci są zmęczone . Nawet biegać nie mają ochoty.

14.07.1988 Czwartek
Pogoda nadal nam sprzyja. Namiot zwinęliśmy tuż przed deszczem . Potem już lało całądrogę powrotną . Po drodze zbieram grzyby. Wyszedł mały słoiczek. Symboliczny ale może dzięki niemu Ui P będą miło wspominać urlop z nami... Dotarliśmy bez przygód.

sobota, 9 lutego 2013

Czas na nowe doświadczenia


Tuż po powrocie ze spartakiady nasze dzieci zaczęły chorować. Jeszcze nigdy nie spędziłam tylu dni na opiece jak wtedy. Najpierw młodszy , potem obydwaj , w końcu starszy. Tym razem bardzo poważnie , bo na zapalenie opon mózgowych. Mieliśmy jednak szczęście bo synek trafił do bardzo dobrego poznańskiego szpitala. Dostałam stałą przepustkę i mogłam z nim być codziennie a gdyby nie to ,że był jeszcze młodszy synek mogłabym  tam z nim nocować , co na tamte czasy i ogólnie przyjęte kryteria funkcjonowania służby zdrowia było na swój sposób nowatorskie . Jeździłam do niego codziennie po pracy ,pociągiem oczywiście a jeśli tylko mogłam urywałam się wcześniej. Młodszego synka odbierali z przedszkola dziadek na zmianę z tatą. Tęsknił za bratem i w ogóle nie bardzo wiedział w tym czasie co ze sobą robić . Chłopcy byli i są nadal z sobą bardzo zżyci Synek leżał w szpitalu 33 dni.
Szpital jak na ówczesne warunki wyposażony był bardzo nowocześnie i wzorcowo . W izbie przyjęć miał zainstalowany ultrasonograf i nawet elektroencefalograf do pomiaru fal mózgowych , którym wtedy mogły się poszczycić tylko najlepsze szpitale specjalistyczne. Dysponował też sprzętem jednorazowym , dzieci dostawały bardzo dobre jedzenie , nawet słoikowe deserki Gerbera tak powszechnie dziś podawane dzieciom . Na dzień dziecka każde dziecko dostało prezenty w postaci słodyczy i klocków .Sale były jednoosobowe z łazienką i wyjściem na wielki , ogrodowy taras. Jeśli mama życzyła sobie być na oddziale z dzieckiem dostawiano dla niej prowizoryczne łóżko . Zaskoczył nas poziom opieki . Ile razy przyjeżdżałam do szpitala w sali z synkiem ktoś był ; czasem salowa , czasem pielęgniarka , bardzo często lekarze stażyści lub studenci . Z innymi dziećmi również . Do starszych przychodziła nauczycielka i odrabiała z nimi lekcje. Niech mi ktoś powie ,że u schyłku historycznego już ustroju źle funkcjonowała służba zdrowia. Podziękowaliśmy pani doktor prowadzącej , córce sławnej profesor Chmielowej zresztą wielkim bukietem kwiatów ( takim,że kwiaciarka skomentowała nawet,że na takie kwiaty to ktoś musiał mocno sobie zasłużyć ) i wielkim pudłem słodyczy dla dzieci z oddziału. Pani doktor kwiaty włożyła po prostu do wazonu a za słodycze dziękowała nam ze łzami w oczach z radości,że pamiętaliśmy o dzieciach . Pielęgniarki i salowe dostały tort i kawę .
Po powrocie miałam jeszcze dalszą opiekę na synka , już bezpłatną – przekroczyłam ustawowe 60 dni przysługujące mamie na opiekę nad chorym dzieckiem . Pobyt synka w szpitalu przypłacam zapaleniem zakończeń nerwowych. Poratowała mnie lekarka z przychodni dziecięcej i zapisała silne leki przeciw zapalne i przeciwbólowe. Ratowała tak każdego kto potrzebował pomocy nie pytając za bardzo czy chce, jeśli widziała,że komuś z personelu z którym pracowała coś dolega . Można było na nią zawsze liczyć , nawet w środku nocy , pomocy nie odmawiała nigdy . Teraz już takich lekarzy się nie spotyka .
W lipcu wyjechaliśmy nad morze do Dąbek. Dwa tygodnie na słońcu i świeżym powietrzu.

piątek, 1 lutego 2013

Czas biegnie cd


Na początku marca Ka wyjechał do Warszawy na miesięczny kurs . Nie było innych chętnych więc mój mąż się zgłosił choć był to kurs przeznaczony dla kadry kierowniczej. W perspektywie oprócz nagrody pieniężnej awans na wyższe stanowisko. Nie prędki , bo nikt ze swojego obecnie zajmowanego nie zamierzał zrezygnować .Uczyć się też nikt nie zamierzał ; na kursy finansowane przez zakład pracy chętnych nie było nigdy . Nikt , my również ,nie przewidywał ,że kiedyś za szkolenia przyjdzie wykładać z własnej kieszeni . Mój mąż jeździł na wszystkie jakie mu proponowano. Czułam się samotnie .Nigdy na tak długo się nie rozstawaliśmy . Najgorsze były wieczory i noce. Ka w dzień się uczył , wieczorami "zwiedzał"warszawskie kina . Aż mu zazdrościłam , bo na ekrany wchodziły właśnie słynne światowe hity – które wcześniej wyświetlały tylko kina studyjne na zamkniętych seansach ,a mnie nawet wyjście do kina z koleżanką się nie udało. Ją złapała grypa, ja dostałam kataru , a dzieci zaraziły się różyczką. Wisiałyśmy obie na telefonie i narzekałyśmy na złośliwy los. Na soboty i niedziele Ka wracał do domu. W jedną z sobót ja podrzuciłam dzieci dziadkowi i babci i pojechałam do niego do Warszawy. Spędziliśmy razem bardzo miły dzień tylko we dwoje. Przy okazji zaopatrzyłam rodzinę i koleżanki z pracy w kawę i wedlowskie słodycze. Kiedy pochwaliłam się ,ze jadę do stolicy od razu mi wypisały zamówienie.
U nas wciąż jeszcze o wedlowskie słodycze i kawę było trudno , choć towaru na półkach przybywało.
Kolega P odwiedzał mnie w czasie nieobecności Ka i wyświadczał drobne uprzejmości, np. podwozi do apteki , albo przychodni itp.
Po powrocie Ka, nasza kolekcja płyt i albumów z malarstwem znacznie się powiększyła. Płyty i albumy były produkcji ZSRR , ale cóż to szkodzi. Wydania są przepiękne , kolorowe, na kredowym papierze , choć zapach farby drukarskiej nie wywietrzał z nich do dziś dnia. Udało mu się też kupić dla mnie
" Requiem "Mozarta. Szukałam tej mrocznej ale pięknej płyty od lat ośmiu.

Zamieszkiwanie na terenie zakładu pracy ma swoje "uroki" . Siłą rzeczy żyliśmy tym co działo się w zakładzie. Wiedzieliśmy o wszystkich wyczynach pracowników, imprezach po godzinach i biurowych romansach . Niektóre bywały nawet głośne i kończyły się rękoczynami pomiędzy prawowitym małżonkiem a wzdychulcem. Nie zła zabawa dla całego zakładu i dla nas przy okazji.
Jak zabawę potraktowałam też próbę wmanewrowania mojego męża w taki zakładowy romans . Wyśmiewam całą tę sprawę i temat się skończył . Autorzy tej zabawy liczyli pewnie, że się rozzłoszczę , urządzę jakąś scenę i w ogóle ,że będą mieli jakąś sensację . Niestety sensacji nie było.
Zaczęło się od tego ,że dyżury Ka wypadały mu często wspólnie z jednym kolegą i dwoma koleżankami. Mieszkając tam, znałam ich wszystkich , z niektórymi osobami nawet często rozmawiałam .Z panią kandydatką na kochankę męża również. Dyżury nocne miały to do siebie ,ze niewiele się na nich działo. Rozmawiali więc i popijali kawę , bo co innego można robić w przerwach pomiędzy pomiarami . Ka i jedna z dyżurujących koleżanek znaleźli wspólne tematy więc rozmawiali często skracając sobie w ten sposób czas dyżuru i broniąc się w ten sposób przed zasypianiem . Wiedziałam o tym od zawsze , jak tylko Ka zaczął pracować w dyżurach . Koledzy widać wyciągnęli z tego jakieś swoje pokrętne wnioski i tak zaczęli układać plan dyżurów żeby Ka i koleżanka ( imienia nie zapamiętałam niestety) mieli je razem i pilnie obserwowali co z tego wyniknie. Trudno powiedzieć co ich skłoniło do tego że zaczęli wierzyć w ten romans. Przypuszczam ,że może chcieli tylko dostarczyć sobie rozrywki i po jakimś czasie postanowili się zabawić moim kosztem. Zestawili mi rozmowę telefoniczną z Ka i jego koleżanką , a sami podsłuchiwali , co w ich profesji było sprawą bardzo prostą . Tą „telekonferencję: szybko obróciłam w żart i efekt był taki ,że trzy osoby śmiały się wesoło , dwie pozostałe zamiast delektować się tania sensacją musiały przepraszać .
Nie zastanawiałam się nigdy nad tym ,czy faktycznie coś było pomiędzy Ka , a tą dziewczyną. Wychodziłam z założenia,że to ja jestem żoną i przyjmowałam do wiadomości bezwarunkowo ,to co mi Ka o tej sprawie mówił . Nigdy nie przyszło mi do głowy w jakikolwiek sposób zwątpić w lojalność mojego męża. Od zawsze uważałam i nadal zdania nie zmieniłam ,że miłość nie polega na stawianiu warunków i braku zaufania , a tym bardziej na zadręczaniu partnera zazdrością .
Nadszedł początek maja i międzyzakładowa spartakiada w ośrodku wypoczynkowym nad jeziorem kierskim. Z zakładu Ka jechało kilka rodzin i kilka osób wolnych . P zabrał swoją żonę i najmłodszego synka , my nasze dzieci i również pojechaliśmy na tę imprezę razem. Bawiliśmy się świetnie. Atrakcji było sporo , zawody sportowe , konkursy dla dzieci , tańce .
Wieczorem żona P i mój mąż nie chcieli brać udziału w dyskotece . Twierdzili ,że są zmęczeni . P i ja mieliśmy ochotę do dalszej zabawy jednak nijak nie wypadało iść razem na tańce ze względu na zależności zawodowe Ka i P. Dopiero byłoby o czym gadać w całym zakładzie. Staliśmy więc na balkonie i rozmawialiśmy . Noc upalna , gwiazdy świecą , a z dołu dobiega nastrojowa muzyka. Scena balkonowa niczym w romansie .