wtorek, 31 stycznia 2012

W podstawówce 2


Jak wspomniałam, od chwili gdy zabrano mnie z domu babci towarzyszył mi strach. Rodziców się bałam. Cóż przez 7 lat swojego życia widywałam ich raz czasem dwa razy w roku , byli dla mnie obcymi ludźmi, choć babcia ciągle podkreślała, że rodziców powinnam kochać i szanować. I nagle kazano mi z nimi zamieszkać. To było za wiele jak na siedmioletnie dziecko. Nie rozumiałam tego . Matka nawet słyszeć nie chciała o tym ,ze zrezygnuje z pracy i zajmie się domem i dzieckiem, co wtedy było raczej powszechnie przyjęte. Mogła to zrobić , bo ojciec nie źle zarabiał i nie miałoby to większego wpływu na domowy budżet. Ale nie, ona wolała dojeżdżać do pracy. Tłukłam się wiec po różnych ciotkach ( których też wcześniej nie znałam ) , znajomych i sąsiadkach – dziwaczkach , a kiedy skończyłam lat 9 stanowczo odmówiłam pobytu u ludzi ,wolałam biegać z kluczem na szyi po podwórku. Nie miałam szczęścia do opiekunek. Nie ważne: ciotka , znajoma czy sąsiadka , zawsze trafiały mi się jakieś stare wariatki. Jedna np. miała inne kapcie do każdego pomieszczenia w mieszkaniu . Zmieniała je co chwilę; inne nosiła w kuchni , inne w przedpokoju , inne do każdego z dwóch pokoi i łazienki ( mieszkanie miało 48m2) i nieustannie opowiadała o tym jakie to zasługi położył jej śp mąż dla marszałka Piłsudskiego i jeszcze jakie to wspaniałe szkoły skończyła jej córka – stara panna zresztą. W rzeczywistości skonczyła jakieś gimnazjum dla dziewcząt z małą maturą.. Ponieważ ja nie dysponowałam taką ilością kapci więc byłam skazana na siedzenie w kuchni i wysłuchiwanie. Czasem ponosiła mnie wyobraźnia i wymyślałam niestworzone historyjki, które opowiadałam a sąsiadka przekazywała rodzince , mnie zaś spotykały kary i represje ...za kłamstwa.
To były ostatnie moje opiekunki . Stanowczo odmówiłam spędzania u nich godzin poza szkołą. Jeszcze przez jakiś czas zostawiałam u nich klucze od mieszkania kiedy wychodziłam ( tak mi kazali rodzice w obawie żebym ich nie zgubiła) .
I wciąż się bałam .O gruszkach już wspominałam więc nie będę powtarzać ; bałam się pytać , rozmawiać , odmówić zjedzenia czegoś itd. Tak było ze wszystkim. Nigdy też nie poprosiłam o nic rodziców. Może tylko z wyjątkiem łyżew , ale i to nie była prośba wprost, tylko takie westchnięcie,że chciałabym je mieć , bo w szkole powstało lodowisko. Po kilku dniach ojciec mi je kupił. Prawdziwe figurówki z czarnymi butami. Za te buty matka urządziła mu awanturę ,ze czarne to dla chłopaka i ,ze ma je wymienić na białe. To była jedna z pierwszych awantur , które pamiętam. Łyżwy jednak zostały, bo białych w sklepie akurat nie było i od tego czasu jest to mój ukochany sport. Jeździć nauczyłam się w ciągu kilku dni i mogłam na lodzie spędzać całe godziny.
Po pierwszym roku wyrosłam ze szkolnego fartuszka. Ten pierwszy był czarny , szyty na miarę , miał biały koronkowy kołnierzyk i biało- czarne guziczki. Podobał mi się . W sklepach przeważnie
nie było , a jeśli już, to duże rozmiary. Od czasu kiedy trzeba mi było uszyć drugi, zaczęła się moja niekończąca się wojna z matka ( którą oczywiście z góry miałam przegraną) , wojna o ciuchy , a raczej o kolory i wzory. Chciałam mieć znów czarny fartuch , taki sam jak poprzedni , matka jednak orzekła ,że tamten był brzydki i kazała mi uszyć granatowy , płakałam nad tym tydzień , bo mi się ten kolor nie podobał. Przy każdych kolejnych zakupach było to samo. Matka uważała ,że powinnam nosić ciuchy czerwone, niebieskie i granatowe, ja chciałam zielone i czarne. Matka swoje: nie bo są brzydkie i nie dla dzieci i znów kupowała mi coś granatowego .Jeśli ojciec powiedział ,że raz dla świętego spokoju mogłaby mi kupić coś innego , urządzała awanturę jemu i znów robiła swoje. Czasem , w lecie zdarzało jej się kupić coś różowego. Do dziś nienawidzę koloru granatowego .
Mimo ,że rodzice dobrze zarabiali miała zwyczaj zbierać wszystkie stare ciuchy po moich kuzynkach i albo kazała mi je nosić takie jak były , albo zanosiła do przeróbki. Dobrze przynajmniej ,że miałyśmy dobrą krawcową , taką starej daty , z porządnej przedwojennej szkoły.
Z przynoszonych jej do przeróbki rzeczy potrafiła wyczarować prawdziwe dziełka sztuki krawieckiej. Śmiała się trochę z mojej awersji do kolorów , ale tak naprawdę ona jedna przyznawała mi rację i powtarzała ,że mama powinna mi szyć takie jakie lubię i pytała mnie o zdanie gdy chodziło o fasn. Lubiłam ją za to i za fakt ,że przypominała mi babcię : jak moja babcia była niska , pulchna , nosiła tak samo upięte w koczek włosy i podobne szare tweedowe sukienki.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

W podstawówce 1


Postanowiono mnie wysłać do szkoły . I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego ani też złego , bo jak każda siedmiolatka musiałam podjąć obowiązek szkolny, tylko ,że rodzice uznali ,że czas abym
zamieszkała z nimi w mieście ,że to niby lepszy strat , większe szanse i takie tam. Jak się okazało później , kiedy już odbyłam pewien etap nauki i naprawdę stanęłam przed wyborem ,nie koniecznie się sprawdziło, ale o tym później. I stało się jak postanowiono. Mimo moich protestów zabrano mnie z bezpiecznego domu babci .
Podstawówka , a potem liceum to były najgorsze lata w moim życiu, a zetknięcie z zupełnie nieznanym światem jakim było ( małe przecież , ale jednak ) miasto ciężkim przeżyciem.
Dziś nazwano by to traumą zaprowadzono do psychologa , uznano ,że to źle wpłynęło na moją psychikę. I z pewnością jakiś tam wpływ miało . Dla dziecka, szczególnie nadwrażliwego jakim byłam najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa . Nie trzeba być psychologiem żeby to wiedzieć. Wraz z zabraniem mnie do miasta , poczucie bezpieczeństwa odebrano mi bezpowrotnie. Do dziś mi tego brakuje i zdarza mi się bać , a przecież wiele w moim życiu zmieniło się na lepsze.
Cóż , wówczas , ponad 40 lat temu ,nikt się przeżyciami dzieci nie przejmował . Miały być grzeczne , dobrze się uczyć , być posłuszne i pomagać rodzicom. Nic więcej.
Uczyłam się ... Przez pierwszy rok nawet nieco się nudziłam. Kazali nam rysować jakieś kółeczka i szlaczki , a ja idąc do szkoły umiałam już dobrze czytać i pisać , sama pisałam i adresowałam listy ,czytałam normalne książki , a nie tylko opowiastki związane z poznawaniem kolejnej literki w elementarzu. Szybko nauczyłam się wypożyczać książki z biblioteki szkolnej. Bibliotekarki nie chciały wierzyć ,że ja to sama czytam , wciskały mi jakieś kilkustronicowe bajeczki a ja nieodmiennie wykłócałam się z nimi o „normalne „ książki. W końcu mnie zaczęły sprawdzać każąc opowiadać o czym była książka , albo kazały czytać głośno jakiś fragment.
Kiedy poznaliśmy już wszystkie literki zaczęto nas uczyć kaligrafii. Nie lubiłam tych lekcji ( były tego dwie lekcje tygodniowo w ramach nauki j. Polskiego) bo pisaliśmy stalówką i atramentem . Rodzice nigdy nie kupili mi porządnych stalówek i robiłam mnóstwo kleksów , przy czym zawsze jakimś cudem udało mi się rozmazać atrament, zanim zdążyłam przyłożyć bibułe. Faktem jednak jest ,że większość z nas , po tych lekcjach nabrała ładnego charakteru pisma. Niestety ta nauka trwała niecały rok.
W szkole radziłam sobie nie źle. Zasobem słownictwa i znajomością pojęć wyprzedzałam znacznie moich rówieśników, miałam też jakieś zacięcie do zdobywania wiedzy . System szkolny jednak nie promował takich jak ja. Wszyscy mieli być równi. Równo umieć , równo się ubierać równo mieć .
W jakimś momencie wyrównałam , albo raczej mnie wyrównano. Mniej – więcej od klasy III zaczęłam ten system rozumieć w całej pełni. Nauka nie sprawiała mi trudności , od początku lubiłam przedmioty humanistyczne , o ile w PRL-owskiej podstawówce można było mówić o takim podziale w odniesieniu do pierwszych 4 klas. W czasie kiedy się uczyłam , ten podział jednak był dość wyraźny. Był j. Polski, arytmetyka, wiadomości o przyrodzie ,śpiew , rysunki , prace ręczne i wf. Szkoła i to co w niej to jedno , z trudem ale się do niej przyzwyczaiłam. Wątek szkoły jeszcze rozwinę , bo dziś to ciekawy temat nawet z punktu widzenia historii, ale po kolei.
To co po szkole i co w domu to juz zupełnie inna , dużo trudniejsza sprawa. Z rówieśnikami ( a było ich w bloku , gdzie zamieszkałam co najmniej kilkanaścioro) ciężko mi było nawiązać kontakt. Jakoś nie umieli zaakceptować kogoś , kto wziął się nie wiadomo skąd , głośno mówi ,że jest ze wsi i w dodatku wie i rozumie znacznie więcej od nich. Stopniowo jednak dwoje jakoś się do mnie przekonało. Jedną była B. Koleżąnka z klasy a także z ławki. Trafiłyśmy do tej samej klasy , a nasze matki zadbały ,żeby posadzono nas razem już w dniu rozpoczęcia roku. Drugim był kolega z klasy równoległej mieszkający w sąsiednim bloku . Z czasem raz po raz zaczęli się do nas przyłączać i inni i jakoś tam zaczęłam się z nimi dogadywać, jednak opory przed nawiązywaniem znajomości i kontaktem z ludźmi na długo mi zostały i utwierdziły sie jeszcze w LO.

piątek, 27 stycznia 2012

27.01.2012 Trochę o dzieciństwie - nie koniecznie szczęśliwym 4


Z wszystkich pór roku najmniej pamiętam wiosnę. Głównie kojarzy mi się z pracą w ogrodzie i świętami wielkanocnymi i fiołkami;całymi polami fiołków.
Aaah, gdzie te czasy kiedy w pierwsze Święto Wielkiejnocy chodziło sie na fiołki ? Za czasów mojego dzieciństwa u Babci się chodziło. To były zupełnie inne święta. W Wielką
Sobotę do wsi przyjeżdżał ksiądz i przy figurze Matki Boskiej zbierali się wszyscy z koszyczkami święconki. Niektóre starsze kobiety przychodziły w ludowym stroju . Święconka musiała być ślicznie ułożona i ozdobiona . Gospodynie po prostu się w tym prześcigały . Ceremonia święcenia trwała około półtorej godziny . Ksiądz nie tylko święcił jedzenie ale rozmawiał z każdym mieszkańcem wsi z osobna , nawet z nami dziećmi. Dzień wcześniej koło Figury trwały wielkie porządki. W ogródkach i obejściach również wszystko musiało być wysprzątane i starannie zamiecione , a stare liście spalone. I koniecznie należało coś w Wielką Sobotę posadzić rankiem w ogrodzie lub na polu. W czwartek , piątek i sobotę należało pojechać do Kościoła , na obrzędy Triduum Paschalnego a w niedzielę na Rezurekcję . Niby do najbliższego Kościoła było tylko 6 km , ale we wsi tylko 2 osoby miały samochody , a I to dopiero na przełomie lat 60 i 70 -tych więc pójście pieszo to była cała wyprawa . Ale wszyscy chętnie chodzili. Moja Babcia przy świątecznych przygotowaniach podśpiewywała "Wisi na Krzyżu " , a syn jednej z sąsiadek grał pieśni wielkopostne na akordeonie.. . Tradycyjnie w Wielki Piątek nie włączało się radia ( TV jeszcze we wsi nikt nie miał z wyjątkiem klubokawiarni ) . Pamiętam też , że zając zostawiał w ogródku słodycze. Kazano mi ich szukać w sobotę rano . Miałam z tego wielką uciechę , chociaż jak wszystko w domu Babci były skromniutkie . W Wielką Sobotę wszelkie prace ustawały późnym popołudniem i od tego momentu świętowaliśmy . W niedzielę wiadomo , wczesnym świtem Rezurekcja , a potem śniadanie w gronie rodzinnym. Zjeżdżała się do Babci rodzinka .Przy stole siedzieliśmy do godzin popołudniowych kiedy należało wyjść na tzw. "przechadzkę " i wtedy szliśmy do lasu na fiołki. Za mostem , na lekko podmokłym gruncie rosły ich całe pola i pachniały niepowtarzalnie . W drugie święto obowiązkowe lanie wody , ale nikt z tym nie przesadzał . Potem znów wspólny świąteczny stół i tak do wieczora . Wieczorem rodzina zaczynała się rozjeżdżać do swoich domów. A my zostawałyśmy same by znów wrócić do codziennych obowiązków. Święta wielkanocne to był ten czas kiedy mogłam spotkać rodziców. Bałam się tych obcych ludzi z miasta , których Babcia kazała nazywać rodzicami i cieszyć się ich obecnością.
Miłość do przyrody została mi do dziś . I jest to miłość bezgraniczna i bezwarunkowa. Tego mój mąż i synowie nie rozumieją .Dla nich kontakt z przyrodą jest wystarczający od czasu do czasu , dla mnie to sprawa życia .Mieszkamy w mieście i z tego powodu bardzo mi teraz brakuje przestrzeni , zieleni za oknem i przede wszystkim ciszy.

czwartek, 26 stycznia 2012

Trochę o dzieciństwie - nie koniecznie szczęśliwym 3


Ogrom piękna przyrody zapadł we mnie na zawsze i sprawia że tęsknię do niego całe życie a im dłużej żyję tym ta tęsknota rośnie. Ale mam też do czego tęsknić. Wieś z każdej strony otaczały lasy . Od strony zachodniej i północnej dotykały zabudowań od wschodu i południa były oddalone o kilka kilometrów ,oddzielone polami uprawnymi ale z progów domów dobrze widoczne. Latem o zachodzie słońca , kiedy promienie padły na pnie sosen wydawały się odlane ze szczerego złota, stopniowo przechodziły w kolor różowy a kiedy słońce chowało się za lasem nagle robiły się niemal czarne. Las szumiał cichutko , przyjaźnie a ptaki wyśpiewywały swoje trele. Kiedy zaczynał zapadać zmierzch las cichł. Jeśli nie miałam wtedy innego zajęcia biegłam do pokoju na strychu , otwierałam okno od strony północnej ,siadałam na parapecie i wpatrywałam się w zapadający mrok i wsłuchiwałam w ciszę. Las stawał się groźny. Czarne wierzchołki świerków malowniczo odcinały się , od granatowiejącego nieba i przypominały mury obronnych zamków albo głowy bajkowych potworów. Mogłam tak siedzieć godzinami ; patrzeć i słuchać, chłonąc całą sobą to piękno I wsłuchując się w ciszę .
Jesienią , kiedy drzewa pokrywały się rudościami , czerwienią i wszystkimi odcieniami miodu , złota i oliwki a ziemię zasłały grube dywany opadłych liści muzyka lasu zmieniała się . Zachód słońca nie barwił już sosen na różowo i złoto ale wyostrzał ich naturalne bawy, zielen i brąz. Na na nasyconym błękicie nieba stwarzały niesamowity kontrast , godny pędzli najwybitniejszych malarzy. Wieczory nie były już tak ciche a w powietrzu unosił się zapach wiatru i dymu z ognisk. To był czas przygotowań do zimy, robienia zapasów , zbierania i suszenia grzybów, kopania ziemniaków. Z wykopkami wiążą się jedne z nielicznych moich wspomnień z czasów gdy mogłam mieć ze 3,4 lata. Zabierano mnie na pole , miałam swoje nieodłączne zielone wiaderko do którego zbierałam po 2-3 ziemniaki i wsypywałam do kosza babci . Żebym za bardzo nie przeszkadzała babcia albo ciocia wyszukiwały mi do zabawy ziemniaki – dziwolągi , które przypominały ludzi lub zwierzęta . Nazywałam je „dzieciuchy”. Złota jesień mijała szybko pod znakiem pracy. Ja jednak czekałam na tę drugą ,wietrzną, ciemną , spowitą mgłami i deszczową . Od wczesnego dzieciństwa pociągały mnie żywioły i mrok . Nie było dla mnie piękniejszej pory niż ta , kiedy z drzew opadały ostatnie liście , las szumiał złowieszczo jakby drzewa przekazywały sobie jakieś złe wiadomości , a jesienny wiatr przewalał po niebie grafitowo – ołowiane chmury, wiszące tak nisko jakby za chwilę miały przykryć całą ziemię.
Znów siadywałam przy północnym oknie strychu i podziwiałam siły żywiołów. Był w tym podziwie jakiś nabożny lęk, przed czymś wielkim a nieznanym . Nigdy też nie bałam się burzy , nawet najpotężniejszej . Uwielbiałam przyglądać się bijącym piorunom i płomieniom , wodzie i zimowym zawiejom. Do dziś mnie to fascynuje. Kiedy przychodziła zima świat znów nabierał innego kształtu i powabu. Zwykle nocą cichutko i niepostrzeżenie spadał śnieg . Świat w jednej chwili piękniał . Drzewa okrywały się śniegową pierzynką , stały ciche i dostojne ubrane w koronki utkane z szadzi. Chwytał mróz , a jeśli zaświeciło zimowe słońce śnieg skrzył niby obsypany diamentami. Kiedy zapadała noc , na mroźnym granatowym niebie pojawiały się miliony gwiazd i świeciły tak srebrno- mleczną poświatą nadając ziemi i lasom jakiś bajkowy, nierzeczywisty wygląd. W mieście nigdy nie widziałam tylu gwiazd .

środa, 25 stycznia 2012

Trochę o dzieciństwie – niekoniecznie szczęśliwym 2


Szczęśliwe były chwile u babci. Moje dziecięce życie przebiegało pomiędzy szkołą i oczekiwaniem na wyjazd do babci . Listy od niej pozwalały przetrwać i jakby skracały czas wyczekiwania . Większość z nich zniknęła na zawsze . Udało mi się przechować te z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Czas zaciera pismo , papier żółknie i wiotczeje . Niedługo minie czas i tych ostatnich .
Świat dzieciństwa powoli rozpływa się w czasie. Zostało po nim trochę czarno – białych zdjęć , jakaś pamięć zapachów i smaków, jakieś dawno przekazane opowieści Babci.
Z tych opowieści wiem ,że miałam bardzo bujną wyobraźnię. Wymyślałam sobie zabawy , do których służyło mi wszystko : szyszki , liście , płot , skrawki materiałów , stary motor stojący na podwórku albo teczka po dziadku . Ja sama pamiętam ,że szyłam ubranka dla lalek , biegałam z łukiem i strzałami zrobionymi z giętkich patyków i sznurka i lubiłam wdrapywać się na klatki dla królików i na nich urządzać sobie dom albo zamek , udawać ,że płynę statkiem , albo jadę wozem konnym. Bawiłam się równie dobrze sama jak i z dzieciakami z sąsiedztwa. Często siedziałam na króliczej klatce , albo na schodach i wymyślałam sobie przeróżne historie.W większości jednak pracowałam wspólnie z Babcią i jej siostrą. Oczywiście na miarę swojego wieku , albo po prostu towarzyszyłam Babci w jej pracach . I bałam się psów. Wujek twierdzi, że jeszcze kominiarza, listonosza i lutownicy – tego jednak nie pamiętam.
Pamiętam za to „ domki „ które urządzaliśmy sobie z dzieciakami z sąsiedztwa w zielsku rosnącym za szopami na drewno .
Wieś jest piękna , została taką do dziś dnia choći jej czas się kończy ; powoli pustoszeje i umiera. Od stacji kolejowej do wsi prowadziła wąska , wylana asfaldem jezdnia. Mniej – więcej od połowy drogi obsadzały ją kasztanowce , a od miejsca w którym kończył się sad przepiękne lipy. Wszystkie drzewa były potężne , rozrośnięte , po prostu piękne. Wiosną leciutko zielone , jakby utkane z delikatnego tiulu, w lecie dające cień , pachnące słodkim miodowym zapachem kwiatu lipowego , grające brzęczeniem pszczół , jesienią złocisto- czerwone, a pod nimi całe dywany
opadłych liści . Zbierało się kasztany i żołędzie a potem robiło śmieszne ludziki z nogami z zapałek . W zimie stały dostojne ,okryte białą pierzynką śniegu i szadzi . Wzdłóż drogi ze stacji kolejowej do wsi rósł piękny sad pełęn dorodnych jabłek antonówek ,papierówek i gruszek. Hodowano w nim
też warzywa: marchew , kapustę , groch i bób. Co jakiś czas sprzedawano te plony mieszkańcom wsi. W sadzie mieszkał koziołek , znaleziony w lesie ze złamaną nogą i wyleczony przez ogrodnika. Kiedy podrósł i przyzwyczaił się do swojego miejsca zamieszkania sprawiał mnóstwo kłopotów, potrafił nawet zaczepiać ludzi przychodzących po zakupy do sadu. Trochę się go bałam . Wieś leżała w miejscu gdzie las łączył się z ogromnym parkiem należącym niegdyś do pałacu dziedziców Załuskich . Za mojego życia pałac był własnością PGR-ów , jak wiele innych w tym czasie. Dawni właściciele musieli go opuścić zaraz po wybuchu wojny a po jej zakończeniu nie wrócili tam na skutek przejęcia ich majątku przez socjalistyczne państwo.
W tym przypadku ze szkodą dla pałacu. Ostatnia potomkini dziedzica zmarła zresztą gdzieś na początku lat 70-tych . W tym majątku , jeszcze przed wojną moja Babcia pracowała jako
panna do towarzystwa . Jej obowiązki polegały na dotrzymywaniu towarzystwa właścicielce , w drodze na zakupy albo do kościoła , w trakcie wyjazdu do Copotu ( jak nazywano wtedy modny kurort Sopot ) , pilnowaniu ,żeby stół na przyjęcia został należycie nakryty , dzieci czysto ubrane I nakarmione i tym podobne. Park choć częściowo zaniedbany miał swój niezaprzeczalny urok. Mieściły się na jego terenie stawy połączone wąskimi przesmykmi wody nad którymi przerzucono pięknej roboty mosty z kutego żelaza. Mostów było aż siedem . Szło się od jednego do drugiego alejkami wśród bzów , starych dębów , kasztanowców i jaśminu.Latem w stawie można było popływać. Na granicy parku i lasu stał dom , w którym za życia dziedziców mieszkał ogrodowy – czyli ktoś kto miał za zadanie utrzymać park i ogrody w należytym stanie. Dalej rozciągał się olbrzymi , dziki las . Ciągnął się spod Kcyni aż do Nakła a w jego cieniu kryły się wioski , gospodarstwa i leśniczówki. 50 metrów od naszej wsi swoje legowiska urządziły sobie dziki i jelenie. Na skróty przez las prowadziła też droga do pobliskiego miasta. Tylko 6 km ale w czasie gdy tam mieszkałam pokonanie tej odległości wcale nie było proste. Autobus jeździł wprawdzie ,( do przystanku było 2 km) ale tylko 3 razy dziennie i nie zawsze się zatrzymywał. Czasem zależało to od ilości pasażerów , czasem od humoru kierowcy. Do stacji kolejowej było jeszcze dalej i też tych kursów było kilka w ciągu dnia. Ot tyle, żeby dowieść ludzi do pracy i z powrotem. Najpewniejszym środkiem lokomocji był rower albo swoje własne nogi jeśli ktoś roweru nie posiadał. A mało było takich , którzy posiadali. Czasami korzystano też z wozu konnego lub w zimie sań , którymi dowożono do pobliskiej mleczarni bańki z mlekiem. Później, już w latach 70-tych we wsi pojawiło się kilka motocykli i aż dwa samochody. Jeden należał do prywatnego przedsiębiorcy , a konkretnie ogrodnika – była to niezapomniana syrena bosto , drugi do pewnego mieszkańca , który na kilka lat zaciągnął się na statek i pływał . Po powrocie kupił dużego fiata w kolorze ciemnozielonym . Dorabiał jako kierowca i woził ludzi ze wsi do kościoła , do lekarza , czasem do ślubu lub na zakupy. Bywało ,że korzystałyśmy z Babcią z jego usług.
Na przełomie lat 60-tych i 70-tych pojawił się we wsi pierwszy telewizor. Był w tzw. klubokawiarni . Na ogladanie programów gromadziła się cała wieś. Babci nie spodobało się to urządzenie i nie pozwalała mi chodzić do klubu, zamiast tego podsuwała mi książki albo jakieś robótki. Już jako osoba dorosła uznałam ,że miała rację. Na drugim końcu wsi była też stadnina koni. Trzymano w niej kilkanaście pięknych klaczy ze źrebiętami . Wzrastałam więc wśród bujnej , dzikiej przyrody ,trochę zdala od świata , pod opieką Babci i jej siostry w poczuciu bezpieczeństwa , otoczona mądrą miłością obu kobiet .Dom babci był bardzo skromy ale ciepły, dokładnie taki jak być powinien. W swoim życiu babcia kierowała się prostymi zasadami i takie mi wpajała. 

sobota, 21 stycznia 2012

trochę o dzieciństwie - nie koniecznie szczęśliwym 1 1


      Mam już z górki. Przekroczyłam pięćdziesiątkę; równo z wybiciem godziny 0.15 – 1 stycznia tegoż roku stuknęło mi wiosen 51. Nie żebym się tym jakoś specjalnie przejęła, wieku w lustrze wciąż jeszcze nie widzę. Jeśli już, to raczej go czuję. Niedawno jednak stwierdziłam ,że na starszą panią jeszcze się nie nadaję . Nie mniej pamięć jest ulotna i trzeba ku potomnym coś napisać. Może ku przestrodze, może dla pamięci , może dla podniesienia ducha i trochę po to , by zmierzyć się z duchami przeszłości. Tych jest dużo i krążą sobie gdzieś w zakamarkach pamięci , na co dzień zepchnięte w niebyt . Czają się jednak i tylko czekają by w jakiejś chwili słabości pokazać swoje ja.
Ostatniej nocy jeden taki na mnie wyskoczył. Uświadomiłam sobie, że kiedy odejdzie moje pokolenie , wraz z nim odejdzie przeszłość a groby naszych dziadków i pradziadków zostaną zapomniane. Bo przecież nasze dzieci i wnuki będą dbać ( jeśli w ogóle będą ) o te świeże , dziadków i rodziców …
Dziwne myśli mnie nachodzą czasami...
Żeby jednak zbytnio nie przynudzać wrócę do moich zapisków. Na początek kilka zdjęć z dzieciństwa .

Zdjęcie 1.
Mała dziewczynka w zielonym sweterku robionym ręcznie na drutach , białym fartuszku z falbankami i aksamitnym bordowym kapturku na głowie , drepcze za babcią ubraną w szarą tweedową suknię z wypustkami w kratkę i różowo- czarny fartuch do ogrodu . Ogród jest ogromny - tak jej się wtedy wydaje , i pusty. To początek wiosny . Ogród otacza chruściany płot zza którego dziewczynka w aksamitnym kapturku widzi tylko dachy domów , kryte czerwoną dachówką i czubki drzew. Wśród krzaków porzeczek i w żywopłocie zając wielkanocny ukrył prezenty. Dziewczynka szuka ich z przejęciem i cieszy się na widok skromnej torebki kolorowych jajeczek i celofanowej paczki pomarańczowych groszków.

Zdjęcie 2
Plastikowy kot w butach , lala szmaciocha z wielkimi namalowanymi oczkami i rudymi warkoczami, zielone blaszane wiaderko, foremki do babek z piasku , gumowa piszcząca żaba , pluszowy miś , który stracił jedno oko, jeszcze jedna lala z cieniutkiego plastiku ze smukłymi nogami, ubrana w stój krakowski i mała dziewczynka z jasną grzywką w sukience w kwiatki. Wszystko to razem siedzi na zalanej słońcem trawie przed domem .

Zdjęcie 3
Rozgrzany piec w pokoju , tykanie starego zegara i zapach pieczonych jabłuszek . Na krześle obok pieca siedzi ciocia Jadwiga , siostra Babci , na leżance oparta o poduszki Babcia Stanisława , obok
mała dziewczynka w czerwonej włóczkowej sukni. Babcia robi na drutach skarpetki , mała dziewczynka próbuje ją naśladować . W zielonym wiaderku ma swój własny kłębuszek włóczki i własne druty, ciocia Jadwiga czyta coś na głos . Pod piecem śpi bury kot , a za oknem
wyje jesienny, ponury wiatr.

Zdjęcie 4
Wokół okrągłego stołu rodzice małej dziewczynki , dalecy , właściwie obcy ( dziewczynka widuje ich 1 czasem 2 razy w roku), ciocia Jadwiga - siostra Babci , wujek Maurycy w szarym , mundurze lotnika i mała dziewczynka w czerwonej, wyszywanej sukience z koronkowym kołnierzykiem . W kąciku niezapomnianie pachnąca choinka , na której wisi tylko 12 bombek i dwa szklane ptaszki , ale płoną prawdziwe świeczki . Babcia stawia na stole zupę grzybową , kapustę i jakieś ryby . Wszyscy dzielą się opłatkiem a potem śpiewają kolędy . Droga na Pasterkę długa , a obsypany śniegiem las , połyskujący blaskiem odbitych gwiazd bajkowy i cichy. Magia Wigilijnej nocy. I jeszcze potężny dźwięk organów na początku Mszy Św. " Bóg się rodzi"



Zdjęcie 5
Las, ogromny , tajemniczy i groźny . Mała dziewczynka chodzi po nim trzymając babcie mocno za ręce i drży na każdy nieznany jej odgłos ale pracowicie zbiera do swojego zielonego wiaderka jagody i poziomki. Babcia ugotuje z nich zupę jagodową . Na obiad będą też uzbierane w lesie grzyby , a w sobotę obie upieką ciasto. Babcia w dużej foremce, mała dziewczynka w małej , zrobionej z puszki po rybach. Dziewczynka jest już przecież całkiem duża , nawet ma swoje obowiązki: karmi kury ziarnem , które babcia wsypuje jej do zielonego wiaderka i zamiata schody do sieni miotłą - drapaką a buremu kotu nalewa mleka do jego miseczki.

Zdjęcie 7

Na skraju wsi , pod lasem kamienna figura Matki Bożej - dar dziękczynny mieszkańców wsi , za
zakończoną wojnę . Mała dziewczynka niesie ogromny bukiet kwiatów , urwany w babcinym ogrodzie, babcia wiadro wody . Obie z babcią idą do Figury , zmienić bukiety na świeże . Idą tak, jak w każdy sobotni wieczór , kiedy słońce zachodzi nad lasem , a w powietrzu unosi się zapach ziół i kwiatów z pobliskich ogrodów. Po skończonej pracy obie klękają na stopniu i modlą się głośno :" Maryjo Królowo Polski ..."

Zdjęcie 8
Zimno , w powietrzu wirują pojedyńcze płatki śniegu . Babcia , wujek Maurycy , ciocia Jadwiga
i Tata małej dziewczynki stoją wokół grobu . Na grobie leży wieniec zrobiony ze świerku , papierowych kwiatów z kolorowej krepy i pomalowanych srebrolem liści paproci. Obok zwykłe, białe świece. Wiatr gasi je co chwilę , a wszyscy starają się choć trochę osłonić płomień od wiatru. Mała dziewczynka już wie, że w tym grobie leży jej Dziadek. Razem z wszystkimi odmawia głośno " wieczny odpoczynek..."


Zdjęcie 9
Okno w kuchni ,z nicianą firanką , na oknie pelargonie i wygrzewający się w promieniach przedwiosennego słońca bury kot .Z topniejących sopli , spod okapu wesoło kapie woda. Dziewczynka lubi kapiącą z dachu wodę. Babcia siedzi przy oknie , stara ,jeszcze XIX - wieczna maszyna do szycia stuka rytmicznie . Babcia szyje ubranko dla nowej lalki . Mała dziewczynka w białym fartuszku siedzi obok przy stole , grubą igłą szyje pracowicie ubranko dla innej lalki . Ściegi jeszcze grube i nieporadne .

Zdjęcie 10
Drewniane ławki w kolejowym wagonie. Mała dziewczynka przyciska do siebie plastikową lalkę , której na podróż do miasta babcia uszyła niebieską sukienkę i płacze . Płacze tak kilka godzin , przez całą drogę do miasta i nieznanego sobie świata , do obcych ludzi , których babcia każe nazywać rodzicami . Z pociągu wysiada mała , smutna i przerażona dorosła. Mała dziewczynka została gdzieś po drodze .

Daleko od świata , w pięknym otoczeniu , bezpiecznie i spokojnie upływało mi dzieciństwo. Babcia Stanisława opiekowała się mną jak umiała najlepiej. Urodziła się jeszcze w XIX wieku, dokładnie w roku 1897. Kiedy wzięła mnie na wychowanie miała już 64 lata. Dla osoby w tym wieku to ogromny wysiłek a jednak się go podjęła. Opiekowała się mną , wychowywała , uczyła od 3 miesięcy do 7 lat ,aż rodzice przypomnieli sobie o mnie i postanowili zabrać do miasta ,że niby lepsze szkoły, lepszy start i nie wiem co jeszcze lepsze , bo z pewnością nie życie w ich domu o czym miałam się niebawem przekonać na własnej skórze. Z chwilą kiedy musiałam z nimi pojechać ,bezpowrotnie straciłam poczucie bezpieczeństwa . Odtąd w życiu towarzyszył mi strach. Bałam się nieustannie . Pamiętam taką sytuacje z pierwszych dni pobytu u rodziców : w miseczce na stole leżały gruszki. Chociaż je uwielbiam , nie ośmieliłam się nawet zapytać czy mogę się poczęstować. Gruszki po kilku dniach zgniły. I tak już zostało , o nic nie prosiłam ,o nic nie pytałam , przyjmowałam to co mi dali ,robiłam co kazali i tęskniłam za babcią. Często pisałam do niej listy. Czytać i pisać nauczono mnie wcześnie. Nie pamiętam dokładnie, ale musiało to być w wieku 4- 4,5 lat. Kiedy szłam do szkoły umiałam już dobrze czytać i pisać. Nawet list do babci umiałam już zaadresować. Nic dziwnego; na wsi nie było telewizorów , wieści ze świata docierały do nas przez tzw. głośnik. Wisiało na ścianie w pokoju pudło z pokrętłem , ściągało tylko pierwszy program Polskiego Radia i w porywach program z Poznania . Z tamtych audycji pamiętam relacje z Wyścigu Pokoju , Rolniczy Kwadrans i komunikaty o stanie wód. Zimy na wsi bywały bardzo długie więc w wolnym czasie pisało się mnóstwo listów do rodziny i znajomych oraz czytało gazety i książki . Życie biegło zgodnie z cyklem pór roku i kalendarzem świąt kości elnych i państwowych.
cdn.