piątek, 26 kwietnia 2013

W zozie 2


W 1989 roku weszły nowe przepisy . Zapewne na bazie zmian i chęci dorównania Europie. Odtąd szczepienia nie mogły już odbywać się w terenie, chyba,ze w szkole był gabinet . Należało odtąd dogadywać się sprawie szczepień z poradnią dziecięcą , wyznaczyć dzień , zawiadomić rodziców , umówić lekarza i zamówić szczepionki. Rodzice dzieci ze szkół wiejskich byli ( z nielicznymi wyjątkami) bardzo zdyscyplinowani . Stawiali się prawie w 100% na wezwania . Oczywiście nie zawsze wszystkie dzieci można było zaszczepić , bo czasem któreś było przeziębione , ale zwykle dzień szczepień nie był stracony. Organizacja zawsze była moją mocną stroną więc zgranie wszystkiego nie sprawiało mi większych trudności. Ale u Naczelnej miałam krechę , a koleżanki szefowej nadzorujące szczepienia z ramienia Sanepidu też miały już do mnie swoje ale. Zasadnicza sprawa to był fakt,ze nie zgłaszam wszawicy w szkołach. Nie zgłaszałam , bo jej nie było. Udało mi się wyeliminować jak tylko zaczęłam pracę , potem regularnie robiłam przeglądy czystości i jeśli nawet się jakiś przypadek pojawił , dziecko dostawało od razu płyn , który kupiła szkoła i dwa dni wolnego i temat był załatwiony . Tłumaczyłam to kobietom co miesiąc ale najwyraźniej nie pomagało. Jak i co miesięczny pisemny raport, że na moim terenie wszawica nie występuje. Czasami Sanepid kontrolował wykonywanie szczepień. Po kilku razach opracowałam sobie swoją metodę ,żeby sprawnie to przebiegało. Mianowicie rozdawałam karty szczepień rodzicom w poczekalni. Każdy wchodził do lekarza, lekarz badał dziecko , wpisywał , „szczepić „ lub nie „szczepić „ , mama z dzieckiem przechodziła do mnie do punktu szczepień, podawała kartę . Ja odkładałam na właściwą kupkę i szczepiłam dziecko lub informowałam mamę,że powiadomię o nowym terminie . Po skończeniu szczepień wpisywałam datę i rodzaj szczepionki w karty . Dzięki temu pracując sama unikałam tłoku i zamieszania , ale pań z Sanepidu wiedzących lepiej , nie obchodziła sprawna organizacja pracy . Nie tolerowały wpisywania szczepień po zakończeniu. Miałam to robić przy każdym dziecku. No mogłam ,ale po pierwsze po każdym wpisie powinnam przerywać szczepienia na mycie rąk i trwałoby to znacznie dłużej; przy ponad setce dzieci nie wiem czy wystarczyłoby na to 8 godzin . Tłumaczyłam im na czym ta moja organizacja pracy polega ale i tak wpisywały mi w protokół błędy proceduralne. Ostateczne spięcie nastąpiło kiedy wykazałam się samodzielnością w skali zozu nie spotykaną a kierowniczka z Sanepidu dostała po uszach od instancji wyższej . Poszło o szczepionki. Planując szczepienia musiałam odpowiednią ilość zamówić a Sanepid miał obowiązek je przygotować na dzień szczepień. Oczywiście zamówiłam , pisemnie na trzy dni przed szczepieniami jak to było wymagane a kiedy poszłam w dniu szczepień rano je odebrać okazało się,że dla mnie szczepionek nie ma i mam szczepienia odwołać . Po raz pierwszy chyba głos podniosłam na przełożoną , a kierowniczka swoje , nie ma , bo nie ma , mam odesłać matki do domu. Wyszłam wściekła . Odwołać , nie takie to proste odwołać 80 -dzieciaków i co niby miałabym rodzicom powiedzieć, którzy zjechali z całej okolicy. Jak to bywa u mnie pod wpływem przymusu, zaczęłam szybko myśleć co z tym zrobić . I wpadłam na pomysł . Do szczepień miałam godzinę . Wbiegłam do poradni , za telefon i dzwonię do Sanepidu w Środzie gdzie kiedyś pracowałam . Oczywiście,że mają szczepionki, oczywiście,że mnie pamiętają , ale mam sama po nie przyjechać . W porządku. Zadzwoniłam do dyspozytorki karetek środowiskowych , akurat jedna zjechała i ma godzinę wolną , to mi ją zadysponowała. Po drodze kupiłam paczkę kawy , poprosiłam przełożoną poradni,żeby przekazała matkom ,że trochę się szczepienia opóźnią i za półtorej godziny byłam z powrotem z zapasem szczepionek na 200 dzieci, których nie kazano mi oddawać , choć od razu zastrzegłam ,że tylko chce pożyczyć. Szczepienia z godzinnym opóźnieniem ale wykonałam , przeprosiłam rodziców i byłoby po kłopocie , ale sprawa się rozniosła na forum województwa . Na najbliższej naradzie kierowniczka dostała reprymendę ,że nie zapewnia odpowiedniej ilości szczepionek i nasze miasto pożycza od Środy i w ogóle słabo się przykłada do pracy . Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym dopóki nie przyszła kiedyś do nas Naczelna . Akurat miała chyba dobry humor , bo nie wołała mnie tym razem na rozmowę do siebie . Coś tam dziewczynom przekazała służbowego , a ja weszłam do rejestracji jak ta już otwierała drugie drzwi żeby wyjść . Zatrzymała się na mój widok i jak na nią dość grzecznie zapytała :”pani Aniu o co chodziło z tymi szczepionkami” „. Oooo, nie dobrze pomyślałam, będzie następna afera , ale spokojnie wyjaśniłam ,ze wezwałam do szczepień 80 dzieci , a w dniu kiedy miałam szczepić dowiedziałam się od kierowniczki Sanepidu,że nie ma dla mnie szczepionek i że kierowniczka nawet nie chciała mi wyjaśnić dlaczego ich nie załatwiła tylko krzyczała,że mam odwołać szczepienia . No to sobie zadzwoniłam do Środy gdzie kiedyś pracowałam i pożyczyłam” . A kto mi przywiózł te szczepionki i czy oddałam. Przywiozłam sama , karetką środowiskową , którą mi dyspozytorka zgodziła się udostępnić , a oddawać nie muszę . „Na przyszłość niech pani załatwia szczepionki u nas a nie pożycza” - powiedziała i wyszła. Za parę dni się wydało ,że szefowa Sanepidu podpadła na wojewódzkim szczeblu z mojego powodu. Stanowczo jak na miejscowy zoz okazałam się  zbyt samowolna .
A już ostateczna moja wpadka zdarzyła się chyba z półtora roku później . Tak się nieszczęśliwie zdarzyło ,że córka mojej koleżanki Z zginęła w wypadku samochodowym. Byłyśmy tym wstrząśnięte wszystkie i nie tylko my , całe miasto żyło tą tragedią. Młoda dziewczyna , ledwo zaczęła studia . To zawsze robi wrażenie , zwłaszcza, gdy dotyczy kogoś znanego osobiście. Z oczywiście wylądowała na zwolnieniu . Tym razem bez słowa protestu zajęłam się jej sprawami. Pomyślałam sobie „trudno, zdarzyło się nieszczęście, kobieta jest załamana , nic dziwnego,że choruje , przez parę tygodni mogę ją zastąpić „, ale parę tygodni przeciągnęło się w parę miesięcy . Kiedy zbliżał się koniec roku szkolnego, przyszły badania klas ósmych , karty kolonijne do wypełniania w ilościach hurtowych i planowane szczepienia wkurzyłam się . Zwłaszcza, że Naczelna nie przydzieliła mi nikogo do pomocy. Czasem w ramach rewanżu, jeśli miały chwilę wolną pomagały mi pielęgniarki z punktu szczepień ale tylko dorywczo. Dyrektor jednej ze szkół już zaczął uwagę zwracać,że zaniedbuję jego szkołę , do przedszkola nie zaglądałam od dwóch miesięcy . Jasne było,że sama 12 szkół i dwóch przedszkoli nie obrobię choćbym chciała. Wspomniałam o tym Naczelnej przy jakieś okazji, ale albo udała,że nie słyszy , albo machnęła na to ręką. Pomocy mi nie przydzieliła , i żadnej wiążącej odpowiedzi nie dała. Coś tam wspomniała o premii kwartalne,że da 10 % zamiast pięciu. „Aha, będą 4 pary rajstop i 2 paczki kawy „ - pomyślałam sobie. Kolejna afera wybuchła gdy , któregoś poniedziałku wróciłam o 14.00 do przychodni . Akurat dyżur miała lekarka , która skierowała kiedyś mojego syna do poznańskiego szpitala z zapaleniem opon mózgowych. Lekarzem była dobrym ,chyba jednym z lepszych w tym zozie , ale miała wyjątkowo wredny charakter . Uważała przy tym ,że jest najważniejsza , do pacjentów odnosiła się arogancko i niegrzecznie , a niższy personel czyli pielęgniarki , rejestratorki czy higienistki uważała za coś gorszego od siebie . Jedynym , kto jej się do tej pory potrafił postawić był lekarz , o którym wspominałam wyżej. Dziewczyny z przychodni, nawet siostra przełożona omijały ją szerokim łukiem i często przemilczały nawet jej złośliwości. Weszłam do jej gabinetu z kartami pacjentów, bo kiedy przychodziłam do przychodni po zajęciach w szkołach pomagałam dziewczynom w rejestracji i punkcie szczepień. Jacyś rodzice ubierali akurat dziecko po badaniu , a pani doktor nie licząc się z tym ,że nie jesteśmy same od razu na mnie podniosła głos : „niech się pani uszykuje na środę, pojedzie pani ze mną do Gozdowa na bilans” . Zatrzęsło mną . Nawet nie zapytała czy mam na ten dzień jakieś plany , albo swoje sprawy , tylko tak od razu „pojedzie pani” . Próbowałam grzecznie ; w środę nie mogę , muszę być w swojej szkole” . A ona znów na mnie z krzykiem : „jak to pani nie może , to kto ma to robić? Nie ma pani nic do gadania , pojedzie pani i koniec! „ no i tu mnie poniosło. Już otwierałam drzwi do gabinetu chcąc wrócić do rejestracji ale zatrzymałam się stanowczo i głośno powiedziałam „pojadę , jak mi Naczelna da polecenie służbowe na piśmie i za to zapłaci, bo jak dotąd za robotę , którą robię za Z od kilku miesięcy nie dostałam nawet wyższej premii „ i wyszłam trzaskając przy tym drzwiami. Coś tam jeszcze przez drzwi usłyszałam o bezczelności , ale wpadłam do rejestracji znów z trzaśnięciem drzwiami i pod adresem lekarki poleciała taka wiązanka,że moje koleżanki stanęły jak wryte : „Ania, ty też tak potrafisz ? Musiała ci S na odcisk nadepnąć „ . Dziewczyny nie wierzyły własnym uszom , bo słynęłam z tego,że nigdy nie posługuję się wulgaryzmami. Za chwilę sprawa się wydała , bo wpadły siostry z punktu szczepień , które całe zajście słyszały, przez otwarte drzwi.
„Ania, S dzwoni do Naczelnej , uszykuj się na awanturę ! Ale że ty się jej postawisz , to by nikt nie pomyślał , wszyscy się jej boją „ . Sensacja na całą poradnię dziecięcą . A za moment miało się okazać,że na cały zoz i okolicę . No, postawiłam się , mogła mnie poprosić , pewnie bym jej nie odmówiła , a nie wydzierać się na mnie przy pacjentach i wydawać mi rozkazy. Lekarz , który tak mnie bronił w temacie prób tuberkulinowych wszedł akurat do rejestracji i słysząc o czym mowa , roześmiał się głośno i skomentował to przysłowiem „trafiła kosa na kamień „ a potem kiedy wszedł do pomieszczenia socjalnego gdzie parzyłam kawę puścił do mnie oko. Wiadomo było,ze nie znosi lekarki S jak zarazy , z wzajemnością . S jako ordynatorka na noworodkach próbowała mu udowadniać brak kompetencji ; doktor jednak miał w nosie jej zdanie. Robił swoje i szybko zyskał wśród pacjentów dobrą opinię.
Nie minęło pół godziny a zadzwoniła Naczelna. Akurat odebrała siostra Przełożona . „Ania do Naczelnej natychmiast”. I kiedy już wychodziłam dodała:”naraziłaś się „.
Ręce mi trochę latały , kiedy szłam przez ośrodek zdrowia do części administracyjnej , ale przynajmniej miałam czas obmyślić sobie strategię … Nie wiele mi to pomogło, bo szefowa swoim zwyczajem zaczęła od ataku zamiast „dzień dobry” . Wysłuchałam po czym powtórzyłam to co lekarce. Nie dostałam od pani naczelnej polecenia , że mam jechać z doktor S , poza tym w tę środę nie mogę , bo mam umówione inne sprawy , a poza tym , nie dostaję za dodatkową pracę wynagrodzenia , dlaczego mam dodatkowo pracować za darmo. Coś tam jeszcze próbowała krzyczeć ,że jak to?  lekarce się nie odmawia!A ja swoje. Nie pojadę , nie nadążam ze swoją robotą , dyrektorzy szkół mają pretensje,że mnie nie ma w dni , w które powinnam być i w ogóle , przyszłam do pracy żeby zarabiać pieniądze, jak zechcę popracować społecznie to się zgłoszę do PCK. Po dwudziestu minutach Naczelna odpuściła. „pani Aniu, ja bardzo proszę niech pani jedzie w tę środę z doktor S dla świętego spokoju. Odwołam w szkole pani wizytę a na koniec maja będę ustalać podwyżki i premie , dostanie pani najwyższą podwyżkę w „widełkach” i do czasu aż nie znajdę zastępstwa za Z 30% premii. Szybko przeliczyłam kwoty i prawie się uśmiechnęłam: to znaczyło,że będę milionerką ! Nie dałam po sobie poznać ,że cieszę się z wygranej , za to postanowiłam się szefowej „podlizać” i zwróciłam się do niej tak jak lubiła najbardziej „pani magister” . Nigdy jej tak nie nazywałam , bo nie była magistrem pielęgniarstwa tylko pedagogiki. Studia zrobiła zaocznie i uważała z tego powodu,że jest lepsza od innych . Każdy , kto chciał jej nie podpadać tytułował ją w ten sposób. Poprosiłam „panią magister” ,żeby pamiętała o usprawiedliwieniu mnie w szkole, podziękowałam i wyszłam. Piguły z poradni dziecięcej i punktu szczepień , pan doktor i jeszcze jedna lekarka , która przyszła już na swój popołudniowy dyżur czekali na mnie w rejestracji . Ledwo tylko uchyliłam drzwi wszyscy razem krzyknęli „no dalej mów! Mocno oberwałaś ? Masz naganę , premię ci zabrała ? „ „Noooo , muszę pojechać do tego Gozdowa ,(tu zrobiłam efektowną przerwę) -  za najwyższe „widełki”
i 30 % premii. „- odpowiedziałam. Gdyby piorun walnął w środek rejestracji byłoby mniejsze wrażenie . Wszystkich zatkało i to na długo. W końcu siostra przełożona skomentowała,że teraz będę miała wypłatę prawie taką jak ona i co ja Naczelnej takiego powiedziałam ,że mi dała taką podwyżkę .”A co miałam mówić , uparłam się ,że dłużej za Z bez wynagrodzenia robić nie będę , a do pracy przyszłam po to żeby zarabiać pieniądze a nie udzielać się społecznie”.
Niebawem moja rozmowa z Naczelną stała się sławna na cały zoz a Fama zaczęła głosić jaka to ze mnie pazerna i aspołeczna jednostka. Odchorowałam tę rozmowę jak żadną inną w trakcie mojej kariery w zozie. Za kilka miesięcy Naczelna przydzieliła mi drugą higienistkę, a właściwie to pielęgniarkę . Odtąd każda miała swój teren , a szczepienia robiłyśmy razem . Bardzo nam to usprawniło pracę , dogadywałyśmy się
też na gruncie prywatnym a wkrótce i do naszego zozu zawitało nowe. Zmienił się status zawodu i kompetencje. Odtąd nie byłyśmy już higienistkami tylko „pielęgniarkami pracującymi w środowisku szkolnym” . Nasza rola sprowadzała się do tego,że byłyśmy obecne w szkole , ale nawet tabletki przeciwbólowej czy kropli na bolący żołądek nie mogłyśmy podać dziecku bez zgody rodziców, na badania wypisywałyśmy wezwania do poradni , bo i tego zakazano na miejscu w szkołach , nie wolno też było odtąd przeprowadzać kontroli czystości , na co buntowali się najbardziej dyrektorzy szkół , bo to oznaczało ,że prędzej czy później będą kłopoty z wszawicą . Jedyne co nam było wolno to opatrzyć skaleczenia a w razie wypadku wezwać karetkę i prowadzić dokumentację medyczną . Nakazano nam też używać wyłącznie sprzętu jednorazowego . Z tym akurat większych kłopotów nie było, bo sprzęt zaczął być powszechnie dostępny , częściowo w hurtowniach zaopatrujących jednostki medyczne częściowo z darów z Europy Zachodniej. Zbliżał się rok 1990 a z nim nowe wyzwania . Praca w zozie nie pociągała mnie już wcale. Marzyło mi się coś nowego , jeszcze dość mgliście i ogólnie ale wiedziałam już ,że etat nie dla mnie. 

                                       *************

I NA TYM KOŃCZĘ WSPOMINEK CZĘŚĆ I . CZAS NA POPRAWKI I PORZĄDKI . CIĄG DALSZY NASTĄPI  ZA ....
NIEDŁUGO !

środa, 24 kwietnia 2013

W zozie


Pora trochę cofnąć się w czasie , bo jak dotąd nie wspomniałam jeszcze o tym jak przebiegała moja praca zawodowa . Wróciłam do pracy z początkiem 1986 roku jak pisałam wcześniej. Szybko jednak zaczęłam mieć dość pracy w ZOZ-ie . Praca sama w sobie nie była zła , lubiłam nawet to co robię . Nie źle poukładałam sobie kontakty z dyrektorami szkół , dogadywałam się z rodzicami i byłam lubiana przez dzieci. Mankamentem i to wielkim jednak były śmiesznie niskie pensje , moja koleżanka , z którą dzieliłam tereny wiejskie i „pomysły” Naczelnej i szefowej Sanepidu. Wkrótce miały i u nas , na gruncie higieny szkolnej nadejść zmiany . A poza tym zoz- em rządziły układy i tego nikt nie chciał zmieniać . Strasznie mnie to wszystko razem drażniło . Dziewczynom mówiłam ,że nie lubię mieć szefa , ale problem był bardziej skomplikowany . Moja koleżanka Z ,z którą dzieliłam teren miała zwyczaj chorować Wciąż ją coś bolało, wciąż siedziała u lekarzy i na zwolnieniach L4 . Tak naprawdę nie wiele jej było, ale postawiła sobie za cel pracą się nie hańbić i w konsekwencji w pracy w ciągu roku bywała zaledwie po kilka dni w miesiącu ; trzy czasem cztery, jeśli była ładna pogoda to zdarzył się tydzień . Siostra Przełożona w poradni mnie uprzedzała,żebym nie dała się wrobić i nie wierzyła w to,ze Z choruje i miała rację. A nasza Naczelna kiedy Z zaliczała kolejne L4 jej robotę podrzucała mnie , bezpłatnie oczywiście i nawet nie wysiliła się na tyle,żeby mi choć kwartalną premię wypłacić wyższą niż równowartość dwóch par rajstop i paczki kawy. Z początku , gdy przyszłam do pracy nie buntowałam się przeciw temu , bo jak tu się stawiać szefowej , kiedy ledwo się zaczęło , ale po roku miałam dość. Zastosowałam taktykę uników. A to się umówiłam na jakąś pogadankę w swojej szkole, a to mam zaplanowany przegląd czystości , a to dyrekcja szkoły sobie życzy ,żebym w dni kiedy mam wyznaczone była na miejscu itp. Z początku Naczelna nie wpadła na to,że się wykręcam ale zaczęła ze mną rozmawiać grzeczniej „Pani Aniu ( nie wiadomo dlaczego w naszym zozie byłam nazywana przez wszystkich Anią ) niech pani będzie tak miła i chociaż z lekarzem pojedzie na badania ,żeby bilanse były zrobione na czas. Ja zadzwonię do szkoły uprzedzić ,że pani nie będzie . ” . Oooo , jak już szefowa w ten sposób gada , to musiała ją nie źle przycisnąć potrzeba . Zazwyczaj zwracała się do każdego arogancko i z podkreśleniem swojej pozycji. Jechałam , dla świętego spokoju . Ale kolokwialnie rzecz ujmując językiem współczesnym ; grabiłam sobie konsekwentnie nie tylko u Naczelnej. Oprócz nauki w studium higieny, pojechałam sobie na kilka kursów . Inne higienistki nie chciały a ja owszem . Zaliczyłam z ocenami wyróżniającymi , co mi parę punktów dodało w oczach co rozumniejszych lekarzy , ale jak to bywa w towarzystwie zdominowanym przez baby wzbudziło zazdrość . Opinia o mnie krążyła w przychodni chorób płuc i punkcie szczepień ,że umiem najlepiej robić próby tuberkulinowe i szczepienie BCG, a na dodatek dzieci mi przy szczepieniach nie płaczą . Zasłużona opinia ,bo faktycznie wszelkie szczepienia opanowałam perfekcyjnie. Piguły z poradni płucnej , choć głośno przyznawały,ze jestem dobra , po cichu jednak miały za złe ,że to nie o nich , starych „wyżeraczkach” ta opinia. Afera wybuchła , gdy wysłałam dziecko z bardzo przekroczoną próbą tuberkulinową na badanie do przychodni. Odczytałam 25mm , norma to 6-11mm . 25 kwalifikowało się bezwzględnie do poradni chorób płuc. Zgodnie z zasadami odczyt robiłam po 72 godzinach . Mama z dzieckiem czekała na przyjęcie kolejne 4 godziny , a to znaczyło, że odczyn zaczął się wchłaniać i znikać . Po tych 4 godzinach odczytały jakieś 9mm. I zaczęło się . Awantura o to,że wysyłam im pacjentów bez potrzeby, że nie umiem odczytywać prób jak należy itd. . Pech chciał,że telefon odebrał jeden z lekarzy z którymi współpracowałam i , który był przy szczepieniach i ten odczyn widział . Wrzasnął na pigułę ,że ma nie kwestionować moich kwalifikacji , bo on wie,że ja to robię bardzo dobrze , a dziecko należało przyjąć od razu i sprawdzić tę próbę zaraz jak stawiło się w poradni . Coś tam jeszcze piguła próbowała wojować , ale doktor rzucił słuchawkę z komentarzem ,że im się w dupach przewraca i robić nie chce . Moim starszym koleżankom z przychodni dziecięcej, które były świadkami tej afery szczęki do podłogi poopadały , mnie z resztą też , bo w historii zozu po raz pierwszy się zdarzyło ,że lekarz wziął stronę niższego personelu. Lekarz był nowy – tutejszych układów jeszcze nie znał a poza tym miał duże doświadczenie i nie liczył się ze zdaniem miejscowej , lekarskiej sitwy. Długo nie popracował . Odszedł na swoje jak tylko nadarzyła się okazja. Póki co jednak miałam go po swojej stronie. Chyba nawet trochę mu zaimponowałam . Przyłapał mnie kiedyś jak czytałam czasopismo dla lekarzy . Trudne czasopismo publikujące artykuły dla specjalistów . Zapytał czy mnie to interesuje . Odpowiedziałam ,że owszem , ciekawych rzeczy się dowiaduję . To czemu nie zostałam lekarzem . I tu mnie zaskoczył. Co miałam odpowiedzieć . Owszem lubię wiedzieć różne rzeczy , ale zawodu lekarza nie mogłabym jednak wykonywać. A kiedy wyszło na jaw przy okazji badań dzieci, że znam łacinę i bez literowania zapisuję jego diagnozy to już w ogóle miałam duży , duży plus. Jeśli była chwila wolnego wciągał mnie czasem w ciekawe rozmowy , a propos zdrowego odżywiania, religii , polityki . Koleżanki patrzyły, słuchały i nie dowierzały …Zwłaszcza, że był jedynym facetem w naszej przychodni dziecięcej oprócz takiego starszego , pracującego już na pół etatu „doktora dziadka” jak nazywały go moje dzieci . „Doktor dziadek „ znany był z tego ,ze wszystkim zapisywał „ na gorączkę pyramidonik lub polopirynkę , dużo herbatki z miodem i nosić dziecko jak najwięcej „ , a na ból brzuszka „przegłodzić dziecko , przegłodzić z dwa dni , sucha bułeczka i dużo herbatki, a potem kleik z ryżu” Wszyscy mieli go za nieszkodliwego , zdziecinniałego staruszka. Lekarki pasowały do reszty. Poza gabinetem dominowały tematy łóżkowo- kuchenno-porządkowe. Seriali jeszcze nie emitowano w tv poza brazylijskimi i „Dynastią” więc za dużo do omawiania nie było. Za to wszystkie i lekarki i siostry z przychodni i rejestratorki uwielbiały oplotkowywać każdego kto przyszedł . Trudno mi było się do tego przystosować. Afera z próbą tuberkulinową skończyła się tak,że piguła poskarżyła się Naczelnej. Oczywiście zostałam wezwana na rozmowę , tonem kategorycznym i z założeniem ,że jestem winna i popełniłam karygodny , niewybaczalny błąd. Zamiast odpowiedzi na „dzień dobry, pani Naczelna chciała ze mną rozmawiać „ usłyszałam :” nie umie pani odczytywać prób tuberkulinowych , dlaczego pani odsyła dzieci do poradni płucnej z poprawną próbą ?” . Trzęsłam się ze zdenerwowania ale odpowiedziałam ,że nie odeslałabym , gdyby próba była prawidłowa .25mm bezwzględnie kwalifikuje się do badania w poradni płucnej. Doktor obecny przy szczepieniach to potwierdził i wypisał skierowanie. Pani W z przychodni płucnej twierdzi co innego – szefowa broniła swojej koleżanki i ani myślała uznać zdanie lekarza . „Tak , ale ja próby odczytywałam o 10.30 po 72 godzinach a dziecko zostało przyjęte w przychodni płucnej o 15.00 czyli po czterech i pół godzinie . Próba już się częściowo wchłonęła , odczyt musiał być wtedy już zmieniony. Przecież Pani Naczelna doskonale o tym wie, lepiej ode mnie. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia. I chyba lepiej ,że dziecko zastanie przebadane dodatkowo , że to ja się pomylę na etapie badań w szkole niż miałoby się ciężko rozchorować gdybym to zbagatelizowała” . Naczelną lekko zatkało. Coś tam zaczęła kręcić ,”że no tak ale, pani W „ , a na koniec dodała: „dziękuję , może pani odejść i proszę na przyszłość dokładnie wykonywać swoją prace „ . Wyprosiła mnie z gabinetu . Wróciłam do poradni trzęsąc się z nerwów . Na jakiś czas sprawa przycichła. 

niedziela, 14 kwietnia 2013

- PAMIĘTNIK ZNALEZIONY W SZAFUNIERCE



1989 WĄSOSZ

17.07.1989 Poniedziałek
Wakacje zaczęły się źle . ..Od braku namiotu, awarii samochodu i deszcz. Sprzęt leży spakowany . Czeka lepszych czasów.
19.07.1898 Środa
Kupiliśmy namiot – 3

21.07.1989 Piątek

Udany wieczór z U i P

22.07.1989 Sobota
Nareszcie słońce , pakujemy sprzęt , jedziemy do Wąsosza woj. bydgoskie . Jezioro, las. Tym razem sami .
Rozbijamy się – namiot niestety nie taki rewelacyjny na jaki wyglądał .
Zaliczyliśmy też długi spacer po okolicy. Gorzej, ze spaniem . Niestety nie zbyt kulturalne towarzystwo na campingu.

23.07.1989 Niedziela
Śpimy długo , potem idziemy nad jezioro . Krzyś się trochę za mocno opalił i teraz narzeka . Ogólnie rzecz biorąc lenistwo . Po obiedzie gramy w karty . A starszy synek . poczęstował solą z frytkami . Wieczorem gramy w badmintona .

24.07.1989 Poniedziałek
Jedziemy na zakupy do Szubina dzieci miały potem ochotę popływać. Z nauki jednak nic nie wyszło. Po południu wypożyczyliśmy łódkę i poplywaliśmy po jeziorze . Jeszcze później idziemy na długi spacer nad jeszcze jedno urocze jezioro z krystalicznie czystą wodą i zupełnie niezagospodarowane . O wiele ładniejsze niż to, nad którym jest ośrodek. Przyniosłam stamtąd pęk trzcin , sitowia i kłosów zboża. Okolica strasznie sympatyczna . Synek D znalazł w lesie krasnoludka.

25.07.1989 Wtorek
Imieniny taty . Śpi z tej okazji do południa . Potem idziemy się kąpać . Upał okropny. Nawet popływać kajakiem z tego powodu nie poszliśmy . Głowa też mnie bolała i toby drug powód. Wieczorem poszliśmy na długi spacer nad ładniejsze jezioro . Tym razem przyniosłam bazie , a synek D pociął sobie ręce trzciną .
Z okazji imienin pijemy wino.
26.07.1898 Środa
Upał . Opalamy się , kąpiemy w jeziorze . Dzieci pływają z tatą kajakiem . Potem zaliczamy kilka spacerów nad jezioro i po lesie.
Wieczorem jak zwykle gramy w badmintona . Towarzystwo wokół koszmarne.

27.07.1989 Czwartek
Upał . Leżymy i nudzimy się jak koty. Tak dobrze, to jednak w domu nie mamy . Po południu dzieci z tatą pływają rowerem a ja się opalam . I jak zwykle idziemy do lasu . Wyspać to sę tutaj jednak nie można . To „kulturalne „ towarzystwo na polu namiotowym.

28.07.1989 Czwartek

Opalamy się . Dzieci z tatą łowią raki . Po południu idziemy na ostatni spacer . Spotykam starego znajomego z Pińska . Potem zwijamy obóz i wracamy do domu.


1989 GĄSKI k. /Koszalina

18.08.1989 Piątek

Ok. 13.00 ruszamy do Gąsek – nad morze. Naciągnięty ten wyjazd mocno , ale... Coś około 18.00 dotarliśmy na miejsce . Całkiem sympatyczna dziura . Jednak znaleźć w niej znajomych nie tak łatwo . Wieczorem robimy spacer nad morze . Ka się na mnie obraził a właściwie to ja powinnam się gniewać za ten głupi kawal … Noc cudowna chociaż zimna.

19.08.1989 Sobota
Jesteśmy nad morzem , słońce grzeje , morze szumi, dzieci się bawią , my się opalamy. Jest fajnie. Co dalej – zobaczymy .
Dalej było tak :
poszliśmy coś zjeść a potem zwiedzić latarnię morską . Krzyś na dobre się obraził. Przespał a raczej przesiedział w namiocie . Potem poszliśmy z U i M ( córka U) pobiegać ku uciesze naszych panów . A wieczorem było kilka spacerów . Jeden krótki co prawda – w nocy. Noc znów zimna i piękna .

20.08.1989 Niedziela

Upał... robimy sobie wycieczkę do latarni przy okazji wpadamy na gofry i rybę . Potem się kąpiemy, biegamy – tym razem brzegiem morza a wieczorem robimy ognisko ! Dzieci dostały resztki kiełbasy a my ziemniaki. Kolacja całkiem , całkiem … Morze było cały dzień cudownie spokojne , można było pływać na materacach . Dzieci urządziły sobie bitwę morską na materacach a wieczór i noc wreszcie cieplejsze niż dotąd.

21.08.1989 Poniedziałek

znowu upał. Pogoda nam sprzyja. Morze spokojne , pływamy , opalamy się. Po południu idziemy na spacer wzdłuż plaży a panowie pojechali po coś „dla ducha” i przy okazji do Unieścia na „ryby”.
Wieczorem ku uciesze i zdumieniu panów znów biegałyśmy a potem wykąpałyśmy się w morzu – a było już ciemno.




22.08.1989 Wtorek
Znów upał . Opalamy się i kąpiemy – jak zwykle zresztą . Po południu idziemy brzegiem morza do latarni zrobić zdjęcia . Niestety zaszliśmy za późno . Była już nieczynna . Morze nie jest już takie spokojne
Na przystani kupiliśmy ryby . Była potem pyszna kolacja . U z córką poszły po więcej a potem smażyła te ryby po ciemku . Noc wilgotna i zimna. Była jeszcze wycieczka do Koszalina po paliwo. Niestety tego ostatniego brak.

23.08.1989 Środa

Od rana zimno i ponuro . Wiatr... Pakujemy się . Więcej z tym roboty niż można by sądzić . Zamierzaliśmy jeszcze raz wykąpać się morzu . Niestety – wiatr zbyt zimny i fale zbyt duże . Nie zbyt bezpiecznie. Ruszamy około 14.00 . Bez większych przeszkód dotarliśmy do domu. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze obiad w stylowej restauracji -dworku pod nazwą „Pałac Pietronki.”

Ciężki dobrobyt


Lato przyszło gorące . W tym ferworze pracy i zmian znajdywaliśmy jeszcze czas na letnie wyjazdy . Był więc kolejno Wąsosz – w moich dawnych rodzinnych stronach , popołudniowe wypady na cypel do pobliskiego Wiekowa i tradycyjnie już nadmorskie Gąski . W Gąskach zaczęłyśmy uprawiać joging , trochę na fali mody , która dotarła do nas na fali otwarcia na "Zachód" ale po powrocie wieczorne biegi kontynuowałyśmy z U trzy razy w tygodniu , przez najbliższe kilka lat .
Od 1.08 .1989 roku przestały obowiązywać kartki na żywność i artykuły przemysłowe. Ceny wzrosły i to znacząco , kryzys osiągnął apogeum .Dawała się we znaki dwucyfrowa inflacja i około 60 punktowe oprocentowanie w bankach , zaczęły upadać pierwsze firmy i pojawił się problem bezrobocia – zjawisko w naszej części Europy zupełnie nie znane . Do tej pory każdy m u s i a ł mieć pracę – takie było założenie doktryny socjalistycznej . I choć towaru z dnia na dzień przybywało , sklepowe półki przestawały świecić pustkami , życie wcale nie stało się łatwiejsze. Kraj spłacał gigantyczne długi zaciągnięte za minionej epoki. Nikt tak na dobrą sprawę nie wiedział jak pokierować sprawami finansowymi Państwa . Wraz z nowym ustrojem przyszły wyrzeczenia i nie znane dotąd kłopoty. Ludziom przyzwyczajonym do wzorców państwa opiekuńczego nie łatwo było się z tym zmierzyć . Kapitalistyczna rzeczywistość okazała się bardzo trudna i nie taka świetlana jaką się jawiła w wyobraźni obywateli  . Jednak w niemal wszystkich zakiełkowała już nadzieja na przyszły dobrobyt a wraz z nią przyzwolenie i akceptacja wszelkich trudności .
Po wakacjach do klasy I poszedł nasz drugi synek. Nie lubił się uczyć . Musimy go mocno pilnować i rozrabiał nie mniej niż w przedszkolu. Firma nam się rozwijała, już teraz całkiem legalnie i mimo,że wciąż na pół etatu , trafiały nam się coraz ciekawsze kontrakty. Co bardziej obrotni i odważni mieszkańcy miasta i reszty kraju zajęli się handlem bazarowym na skalę dotąd nie spotykaną. „Pospolite ruszenie skierowało się do Berlina , który wciąż jeszcze tkwił za murem ale już z otwartymi bramami , do Szwecji , do Austrii i gdzie tylko się dało . Wywożono polską wódkę i papierosy , przywożono wszystko od ciuchów , artykułów spożywczych i środków czystości po telewizory , magnetowidy , sprzęt AGD i auta. O handlu autami już tu kiedyś wspominałam . Stali uczestnicy tych handlowych wypraw szybko zorientowali się ,że interes i to nie byle jaki można zrobić też na sprzęcie z tzw. „wystawek” . Zbierali więc to co obywatele Niemiec wystawili przed dom jako rzeczy przeznaczone do utylizacji .
Panowie czyli mój mąż i kolega P zapatrzeni w zachodnie dobro postanowili też trochę pohandlować. Niewiele im z tego wyszło w końcu , ale przynajmniej na nasz użytek parę rzeczy przywieźli. Szczególną atrakcją były magnetowidy , odtwarzacze video i ekspresy do kawy . P na razie takie video pożyczył na kilka dni od kuzyna więc mieliśmy atrakcję i powód do spotkań . Oglądaliśmy i oglądaliśmy co tylko się dało; horrory, komedie, sensacje, bajki dla dzieci i oczywiście : filmy dla dorosłych , w których nie kwestionowaną gwiazdą była Teresa Orlowski , gwiazdą porno oczywiście . Dla nas , ekscytujących się w tym względzie wątpliwej jakości aktami kobiecymi drukowanymi w „Itd” i sporadycznie „dorwanym” zachodnim „świerszczykiem „ była to swojego rodzaju atrakcja. Od czasu gdy zgłębili tajniki i możliwości videa , obaj Ka i P marzyli tylko o tym ,żeby coś takiego kupić. Zakup magnetowidów to będzie jednak sprawa roku następnego .Tymczasem kilka wypraw do Berlina w celach handlowych więc zaliczali . Na razie po jakieś drobniejsze zakupy i w celach rozpoznawczych. Aż stało się : 9 listopada 1989 Mur Berliński runął . Wszyscy świętowali - mieszkańców naszego Kraju nie wyłączając. Mieliśmy w końcu Europę wolną od socjalizmu. Drzwi ku lepszemu stanęły otworem i nic już nie stało na przeszkodzie by się rozwijać . Jak późniejsze lata pokażą ten wspaniały potencjał i szanse zostaną zmarnowane .   
Święta tym razem mielismy zasobniejsze niż dotąd. Przyczyniła się do tego dodatkowa praca na swoim i handlowe wycieczki . Sylwester spędziliśmy u nas i w większym gronie. Niespodziewanie przyjechała moja kuzynka z mężem i zostali na imprezie. Było naprawdę wesoło i tłoczno . Jakimś cudem pomieściliśmy się w tym naszym małym mieszkanku i nawet miejsca na tańce wystarczyło.
Następny rok przyniesie dalszy rozwój i jeszcze szybsze tępo życia i pracy oraz nowe wyzwania a zmiany znów rzucą wokół swój cień .