sobota, 8 grudnia 2012

Na swoim cd


Na zdjęciach z Gwiazdki 1985 widać nasze puste ściany , kraciasty narożnik i choinkę. Ta ostatnia jest sztuczna , ze sterczącymi sztywno gałązkami i rzadkimi foliowymi igiełkami. Brzydki, 'wyliniały ogigiel” jak się tu u nas mówi , ale nasz własny . Ostatnie dni roku upłynęły w spokojnej atmosferze . Nikt nie krzyczał, nie obrzucał wyzwiskami , sytuacja prawie nie do uwierzenia . Zaraz po nowym roku zaczęłam pracę. Wolałabym wprawdzie jeszcze trochę pobyć z dziećmi , ale trudno . Praca na miejscu ważniejsza, nie prędko mogła się trafić taka okazja. Okazało się jednak ,że nie tak całkiem na miejscu , bo pielęgniarka naczelna przydzieliła mi szkoły wiejskie. Nadal dojazdy z tą tylko różnicą, że szkolnymi autobusami. Powrót we własnym zakresie , zwrot kosztów dojazdu na podstawie delegacji; w praktyce , jeśli kasa miała na to pieniądze , a zwykle nie miała jak się miało niebawem okazać. Wróciłam do pracy w momencie gdy zarobki w służbie zdrowia znów były najniższe w kraju, po chwilowej podwyżce wywalczonej w roku 1980 i 81 strajkami. Prawie cała moja pensja szła na wynagrodzenie opiekunki. Pocieszaliśmy się myślą ,że tylko do czasu aż dzieci pójdą do przedszkola.
Praca jak praca. Robiłam swoje , chociaż nie było to to , co miałam w starym miejscu a warunki urągały wszelkim normom . W żadnej ze szkół nie było gabinetu, sprzęt do szczepień zabierało się ze sobą i szczepiło w klasach , w warunkach zupełnie do tego celu nieprzystosowanych. Ot po prostu na stole nauczycielskim rozkładało się serwety , sterylizatory ze strzykawkami i igłami oraz szczepionki , lekarz siadał obok i pobieżnie badał dzieci kwalifikując do szczepienia , ja wykonywałam zastrzyk, potem wpisywałam symbol szczepionki i datę na kartę szczepień . Podobnie wyglądały badania okresowe i bilanse. Na szczęście na taki wyjazd na szczepienia albo badania wolno mi było zamawiać karetkę . W takich .Dokumentację medyczną nie wypełniano od lat. Pracy więc na samym początku miałam bardzo dużo, ale mi to nie przeszkadzało. Lubiłam pracować , lubiłam kontakty z dziećmi i nawet z personelem szkół udawało mi się zaprzyjaźnić . Porządek w tym wszystkim zaprowadziłam szybko . Opracowałam sobie też plan pracy i posunęłam się nawet do tego żeby go omówić z dyrektorami szkół i za ich akceptacją konsekwentnie realizować . Okazało się ,że zapunktowałam . Szczególnie w oczach pewnego dyrektora „starej daty” znanego z tego,ze jest wymagający i nie można się z nim dogadać. Ja się dogadałam od razu , bo podobnie jak on okazałam się wymagająca i poważnie traktująca to co robię a jemu to bardzo odpowiadało. Świetnie nam się razem współpracowało a w zozie zaczęły krążyć legendy o tym jak to sobie radzę . Potem były już tylko bieżące sprawy i dużo wolnego czasu . Wracałam do miasta tak jak kończyły się lekcje w szkołach czyli ok. 13. Resztę godzin spędzam w poradni dziecięcej . Pracowały tam same starsze kobiety . Szybko mnie jednak zaakceptowały i wcale nie źle nam się współpraca układała, mimo moich problemów z nieśmiałością i nawiązywaniem kontaktów. Traktowały mnie trochę jak przyszywaną wnuczkę. Polubiłyśmy się nawet . Pomagałam im w pracy choć wcale to nie należało do moich obowiązków i piekłam im pierniki na święta, wymieniałyśmy się przepisami na różne dania z niczego , bo wciąż jeszcze było trudno o dobrej jakości zaopatrzenie i pamiętały o mnie kiedy udawało im się kupić kawę czy słodycze. Gorzej było z szefową . Nie powinno się źle pisać ani mówić o zmarłych , ale nie była typem szefa z autorytetem. Posłuch wymuszała nakazami , była wyniosła i podwładnym dawała odczuć , że to ona się liczy a podwładny ma znać swoje miejsce. Ciężko mi się było z nią porozumieć. Problem z nawiązywaniem kontaktów pociągnie się za mną jeszcze długo. Takich pozostałości po moim życiu w domu rodzinnych miałam więcej. Do dziś zresztą mi to zostało. Załamuje mnie każda nawet najdrobniejsza wpadka , żle znoszę uwagi krytyczne , nie umiem swobodnnie rozmawiać z ludźmi, nie umiem się bronić a niepowodzenia sprawiają ,że tracę motywację do działania, brak mi pewności siebie . To fatalne cechy , których tak naprawdę nie przełamałam do końca do dnia dzisiejszego choć zdaję sobie sprawę ,że wiele zmieniło się na lepsze.
Teraz dopiero żyliśmy swobodnie i po swojemu. Dużo czasu poświęcaliśmy naszym dzieciom. Czasy schyłku gospodarki planowej a co za tym idzie ustroju socjalistycznego miały tę zaletę,że czasu było dużo . Nie istniał wyścig szczurów , nie było presji konkurencji . Miało to przełożenie na życie rodzinne i towarzyskie . Nasi chłopcy taty prawie nie odstępowali , szczególnie wtedy kiedy ,majstrował przy elektronice. Od czasu do czasu musiałam iść z nimi do rodziców , bo chcieli do dziadka. Za babcią za bardzo nie tęsknili. Ka w dni , w których nie ma dyżurów robił zlecone urządzenie lub wymyślał jakieś wnioski racjonalizatorskie , za które zakład dodatkowo płacił, czasem wyjeżdżał na szkolenia. To też było nagradzane dodatkowymi pieniędzmi. Dzięki temu nie narzekaliśmy na warunki materialne. Jeszcze nie , bo na razie wszystko funkcjonowało jak dawniej , a widmo kryzysu i dwucyfrowej inflacji dopiero się czaiło . Mogliśmy sobie pozwolić na kino, kupno książek czy zabawek dla dzieci, jakiś wyjazd do zoo, albo na inną wycieczkę. Jak w każdym małżeństwie zdarzały się i nam jakieś nieporozumienia . Miewałam gorsze dni , kiedy czułam się nie doceniona i niepotrzebna , zdarzało się ,że i Ka miał o coś pretensje do mnie, „spinki” bywały bardzo ostre , ale teraz kiedy o tym piszę właściwie nie umiem już określić czego tak naprawdę te nieporozumienia dotyczyły. Szybko zresztą o nich zapominaliśmy. W łóżku było nam tak dobrze ,że wszystko inne się nie liczyło. Teraz dopiero mogliśmy czuć się swobodnie i kochać na wszelkie możliwe sposoby jakie tylko udało nam się wymyślić. Często na jednym razie się nie kończyło. Obecność dzieci za ścianą wcale nam w tym nie przeszkadzała , a i wpadki z wtargnięciem ich do naszego pokoju w trakcie zabawy jakiegoś złego wpływu nie miały. Nie krzyczeliśmy , nie wyganialiśmy ich z pokoju w panice; spokojnie i po prostu na pytanie „ co robicie ?” odpowiadaliśmy ,że się kochamy . Dzieciom natychmiast uśmiechały się buzie i grzecznie oznajmiały „aha , dobrze, to my idziemy spać „ i rządkiem w ustalonym porządku starszy przodem , młodszy za nim maszerowali na swoją kanapę. Ten czas, był dla nas pod każdym względem szczęśliwy. Nadal podobałam się Ka i dawał mi to odczuć , choć wciąż nie rozpieszczał prezentami i nadmiarem ciepłych słów. Ja zachowywałam się podobnie, nawet bardziej powściągliwie niż on . Nigdy zresztą nie mieliśmy zwyczaju przesadnie obnosić się ze swoją miłością. Jeśli już to tylko w u siebie w domu. Dzieci to obserwowały a ich reakcja na nasze przytulenia , była taka, że od razu biegły do nas i wpychały się nam na kolana domagając pieszczot, a potem opowiadali babciom i dziadkowi ,że " tata mówi do mamy kochanie i mama mówi do taty kochanie" .
Od chwili kiedy wyprowadziliśmy się z domu matka straciła jeden obiekt do atakowania , od tego momentu całą złość przeniosła na ojca. Bywały dni kiedy miał jej dość tak bardzo ,że uciekał z domu. Przychodził do nas w odwiedziny, albo zabierał gdzieś dzieci , byle tylko pobyć z dala od niej. Po raz drugi doradziłam
mu rozwód. Ojciec jednak nie chciał o tym słyszeć. Rozumiałam i szanowałam jego wybór , ale widziałam ,że ta sytuacja męczy go i że coraz częściej ją odchorowuje. Wytrwał w niej jeszcze tylko 12 lat .

Już od czasu , kiedy przyszedł do nas ze zleceniem dla Ka ,odwiedzał
nas co jakiś czas jego dyrektor. Tak po prostu wpadał po pracy ,żeby porozmawiać. Z początku nie bardzo wiedzieliśmy co o tym myśleć , po jakimś czasie jednak sam przyznał ,że niewielu ludzi w mieście zna (poza kontaktami służbowymi), bo dopiero od kilku lat tu mieszka , a z nami mu się dobrze rozmawia, a poza tym lubi dzieci i sam ma synka w wieku naszego młodszego. Częstowałam kawą , czasem czymś słodkim jeśli akurat miałam i rozmawialiśmy. Z Ka o różnych sprawach , czasem o elektronice, czasem o samochodach , filmach , które obaj lubili oglądać , albo innych sprawach interesujących mężczyzn. Ze mną o książkach , wybrykach dzieci, a oprócz tego mówił mi komplementy i był po staroświecku szarmancki. Z początku nie wiedziałam jak na to reagować. Deprymowała mnie ta sytuacja. Dotąd komplementy od czasu do czasu mówił mi Ka, nikt inny, z innymi mężczyznami rozmawiam tylko o sprawach służbowych w pracy , znajomych płci męskiej z którymi rozmawiałabym , a nie tylko odpowiadała   dzień dobry nie miałam w ogóle. Od razu zostałam też panią Haneczką . Do Ka zwracał się po imieniu, on do niego panie P, w końcu mówił do przełożonego. Znajomość rozwinie się szerzej jeszcze tego samego roku , tymczasem jednak kończył się kwiecień 1986 . Pewnej niedzieli tuż przed obiadem zadzwonił telefon - pielęgniarka naczelna wzywała mnie natychmiast do pracy .Sytuacja zapowiadała się groźnie skoro szefowa osobiście chwyciła za słuchawkę. Dowiedziałam się ,że organizują akcję podawania płynu Lugola. Od niej dowiedzieliśmy się o wybuchu w Czarnobylu. Telewizja wciąż jeszcze na usługach przewodniej siły narodu milczała w tej sprawie . Po godzinie byłam gotowa. Ka miał nockę , nie było problemu z opieką nad dziećmi , a ja poszłam pomagać. Po mieście jeździł samochód milicyjny z megafonem informujący mieszkańców o konieczności stawienia się z dziećmi w przychodni. Ka przyszedł z naszymi dziećmi ,nasz nowy kolega pan P. ze swoim synkiem. Jakoś tak się stało ,że spotkali się w poczekalni. Weszli razem Ciężko dzieci przekonać żeby spokojnie wypiły to paskudztwo , nie tylko nasze . Darło się i protestowało prawie każde. Jakoś udało mi się namówić do tego całą trójkę . Wypili ale wrzeszczeli potem jeden przez drugiego ,że niedobre. Wróciłam tego dnia o 22.00 . Mąż zabrał dzieci na kilka godzin na dyżur . Mój srebrny komplet biżuterii, wisiorek i kolczyki w kształcie kwiatów jabłoni , który Ka kazał zrobić specjalnie dla mnie na rocznicę ślubu ,zrobił sie granatowy od oparów jodu. Nie pomyślałam ,żeby go zdjąć . Dało się go doczyścić ale przestał błyszczeć. Akcja podawania płynu Lougola , który miał zapobiegać skutkom wybuchu trwała jeszcze trzy dni . Jeździliśmy po szkołach i ośrodkach wiejskich i częstowaliśmy dzieci tym świństwem. Co do skuteczności mam mieszane uczucia. Może gdyby podano zanim opad radioaktywny dotarł w postaci chmury na nasz teren , ale informacje o wybuchu przyszły z opóźnieniem , władza skutecznie ograniczała przepływ informacji. Następnego roku w ogródku kuzynki zakwitły tulipany , te same, które rosły wcześniej tyle,że ich kielichy miały po 25cm wysokości ! W ciągu kolejnych lat , szczególnie w moim roczniku wzrosła ilość zachorowań na tarczycę. Wybuch miał zapewne jakieś swoje następstwa , choć dla przeciętnego śmiertelnika mało zauważalne.