Od początku wyjazd
zapowiadał się pechowo. Bo najpierw to nasze skradzione auto, potem
syrena, która przez tydzień stawiała opór i za nic ruszyć nie
chciała , stracony tydzień urlopu , a w końcu jazda do Gąsek z
przygodami. Panowie w obawie,że nie damy rady z syreną i coś nam
się przytrafi postanowili sami nią pojechać , a my , znaczy U, ja
córka znajomych M i nasz starszy synek dostaliśmy fiata 125 , pod
hasłem ,że nowy, że bezpieczniejszy i na pewno sprawny . Młodszy
synek i synek znajomych załadowali się do syreny. Wyruszyliśmy
bladym świtem a właściwie to jeszcze przed ,w deszczowy wtorek.
Już na wjeździe do Gniezna panowie się pogubili ,pojechali inną
drogą , przez miasto , my obwodnicą . Spotkaliśmy się na wylocie
w kierunku Wągrowca. Staliśmy . Kilkanaście kilometrów dalej
przebiliśmy we fiacie koło. Nie wiem co się stało, jakiś gwóźdź
czy drut. Opona poszła z wielkim hukiem. Na szczęście tylna więc
fiatem tylko lekko zarzuciło. Przymusowy postój , wyładowywanie
wszystkiego z bagażnika , wymiana , potem ładowanie wszystkiego z
powrotem. Syrena jechała ... Za kolejnych kilkanaście kilometrów
coś się stało z fiatowym hamulcem . Znów postój. Awaria okazała
się nie groźna . Nie pamiętam już co to było, ale udało się
naprawić w kilka minut i bez rozbierania auta na kawałki. Syrena
jechała... Pomiędzy Margoninem a Złotowem kolejny postój.
Rozpadało się . Wycieraczki z trudem zbierały wodę , aż po
jakimś czasie jedna odpadła i poleciała gdzieś w pole. Znów
przymusowy postój. A syrena jechała.
Na szczęście kolega był
przygotowany i na tę okoliczność , zapasowe wycieraczki miał w
bagażniku, który znów trzeba było rozładowywać... A syrena
jechała... Obóz rozbijaliśmy w deszczu .
Pogoda nad morzem
zdecydowanie się poprawiła już następnego dnia i można było w
pełni korzystać z uroków lata nad Bałtykiem. Świat okazał się
mały . W Gaskach istniało wtedy 39 pól namiotowych , a my
zjechaliśmy się na tym samym ze starą paczką mojego męża z LO i
moją licealną przyjaciółką R. Tak, tak, tą samą z którą
kilka lat temu dzieliłam na pół ślubny welon. Rozbili się na
drugim końcu pola i właściwie nie mieliśmy bliższych kontaktów
. Oni sobie my sobie , ale w mieście nie udało nam się wpaść na
siebie przez ponad 4 lata... Wakacje jak wakacje ; kąpiele w słońcu
i słonej wodzie, spacery po plaży , zabawy z dziećmi i nocne
imprezowanie .
Wtedy na początku lat
90-tych w ogóle dużo imprezowaliśmy .
Ten tydzień w Gąskach
dostarczał nam nieustających atrakcji . Mnie akurat ryby do niczego
potrzebne nie były , bo ich nie lubię , ale cała paczka orzekła,że
skoro jesteśmy nad morzem , to musimy świeżą rybę zjeść i że
taniej wyjdzie jak kupimy od rybaków i sami zrobimy , zamiast
korzystać ze smażalni. Panowie zadeklarowali zrobienie zakupów . I
poszli , do Unieścia – po drodze zwiedzając tzw. nagą plażę.
Okazało się ,że morskich ryb nad morzem nie było. Panowie
wrócili ni mniej ni więcej tylko z torbą leszczy – zadowoleni z
siebie i dumni co najmniej tak jak by sami je złowili. Leszczy !
Najbardziej ościstych i wrednych do obróbki ryb jakie znam. Cóż
było robić . Zabrałyśmy się obie z U za obróbkę . Dla osłony
przed słońcem ( bo to samo południe było i słońce grzało
niemiłosiernie) podniosłyśmy sobie klapę bagażnika od syreny i
oprawiałyśmy to paskudztwo a potem smażyłyśmy na maszynce
turystycznej . Nie pamiętam czy były dobre i czy ktokolwiek się
tym najadł . Pamiętam tylko to koszmarne oprawianie . Długo naszym
panom te „morskie leszcze „ wypominałyśmy.
Letnie przygody
samochodowe jak się miało okazać jeszcze się nie skończyły.
Jednego dnia kolega P i mój mąż pojechali do Koszalina poszukać
warsztatu wulkanizacyjnego w celu naprawy opony a potem auta
grzecznie sobie stały pomiędzy namiotami, bo choć kartki już nie
obowiązywały to zdarzało się ,że paliwa czasem brakowało więc
należało oszczędnie z niego korzystać . Kiedy mieliśmy wyjeżdżać
panowie wybierali się znów do Koszalina – jeden fiatem , drugi
„skarpetą „ w celu zatankowania . Skarpeta nie ruszyła z
miejsca . Panowie postanowili ją wziąć „na zapych” .
Przejechali tak połowę pola namiotowego , a syrena ani myślała
zapalić . Akumulator odmówił współpracy . Mieszkańcy namiotów
wylegli patrzeć co też się dzieje … Kolega krzyknął do swojej
żony żeby wsiadła do fiata i podjechała , to oni podczepią
syrenę do fiata i ją zaciągną . Podjechała , po czym odruchowo
wyłączyła silnik . Panowie podczepili linkę holowniczą ,
koleżanka przekręciła kluczyk i … Akumulator we fiacie padł.
Mieszkańcy pola namiotowego ryczeli ze śmiechu . My też . Śmiali
się ale okazali uczynni. Kilku rosłych obozowiczów popchnęło
nasze pojazdy i dały radę … Na trasie do Koszalina i z powrotem
akumulatory się doładowały i następnego dnia można było wracać.
Wracaliśmy już bez przygód. No , może poza tym ,że panowie ,
którym humor zawsze dopisywał i często wpadali na wariackie
pomysły na podróż syreną ubrali się stylowo w podarte na
kolanach dżinsy i słomkowe kapelusze – mocno już sfatygowane i
nie zdjęli ich na żadnym postoju . Brakowało im tylko tylko
gumofilców i waciaka .