czwartek, 21 listopada 2013

Wakacyjne przygody

Od początku wyjazd zapowiadał się pechowo. Bo najpierw to nasze skradzione auto, potem syrena, która przez tydzień stawiała opór i za nic ruszyć nie chciała , stracony tydzień urlopu , a w końcu jazda do Gąsek z przygodami. Panowie w obawie,że nie damy rady z syreną i coś nam się przytrafi postanowili sami nią pojechać , a my , znaczy U, ja córka znajomych M i nasz starszy synek dostaliśmy fiata 125 , pod hasłem ,że nowy, że bezpieczniejszy i na pewno sprawny . Młodszy synek i synek znajomych załadowali się do syreny. Wyruszyliśmy bladym świtem a właściwie to jeszcze przed ,w deszczowy wtorek. Już na wjeździe do Gniezna panowie się pogubili ,pojechali inną drogą , przez miasto , my obwodnicą . Spotkaliśmy się na wylocie w kierunku Wągrowca. Staliśmy . Kilkanaście kilometrów dalej przebiliśmy we fiacie koło. Nie wiem co się stało, jakiś gwóźdź czy drut. Opona poszła z wielkim hukiem. Na szczęście tylna więc fiatem tylko lekko zarzuciło. Przymusowy postój , wyładowywanie wszystkiego z bagażnika , wymiana , potem ładowanie wszystkiego z powrotem. Syrena jechała ... Za kolejnych kilkanaście kilometrów coś się stało z fiatowym hamulcem . Znów postój. Awaria okazała się nie groźna . Nie pamiętam już co to było, ale udało się naprawić w kilka minut i bez rozbierania auta na kawałki. Syrena jechała... Pomiędzy Margoninem a Złotowem kolejny postój. Rozpadało się . Wycieraczki z trudem zbierały wodę , aż po jakimś czasie jedna odpadła i poleciała gdzieś w pole. Znów przymusowy postój. A syrena jechała.
Na szczęście kolega był przygotowany i na tę okoliczność , zapasowe wycieraczki miał w bagażniku, który znów trzeba było rozładowywać... A syrena jechała... Obóz rozbijaliśmy w deszczu .
Pogoda nad morzem zdecydowanie się poprawiła już następnego dnia i można było w pełni korzystać z uroków lata nad Bałtykiem. Świat okazał się mały . W Gaskach istniało wtedy 39 pól namiotowych , a my zjechaliśmy się na tym samym ze starą paczką mojego męża z LO i moją licealną przyjaciółką R. Tak, tak, tą samą z którą kilka lat temu dzieliłam na pół ślubny welon. Rozbili się na drugim końcu pola i właściwie nie mieliśmy bliższych kontaktów . Oni sobie my sobie , ale w mieście nie udało nam się wpaść na siebie przez ponad 4 lata... Wakacje jak wakacje ; kąpiele w słońcu i słonej wodzie, spacery po plaży , zabawy z dziećmi i nocne imprezowanie .
Wtedy na początku lat 90-tych w ogóle dużo imprezowaliśmy .
Ten tydzień w Gąskach dostarczał nam nieustających atrakcji . Mnie akurat ryby do niczego potrzebne nie były , bo ich nie lubię , ale cała paczka orzekła,że skoro jesteśmy nad morzem , to musimy świeżą rybę zjeść i że taniej wyjdzie jak kupimy od rybaków i sami zrobimy , zamiast korzystać ze smażalni. Panowie zadeklarowali zrobienie zakupów . I poszli , do Unieścia – po drodze zwiedzając tzw. nagą plażę. Okazało się ,że morskich ryb nad morzem nie było. Panowie wrócili ni mniej ni więcej tylko z torbą leszczy – zadowoleni z siebie i dumni co najmniej tak jak by sami je złowili. Leszczy ! Najbardziej ościstych i wrednych do obróbki ryb jakie znam. Cóż było robić . Zabrałyśmy się obie z U za obróbkę . Dla osłony przed słońcem ( bo to samo południe było i słońce grzało niemiłosiernie) podniosłyśmy sobie klapę bagażnika od syreny i oprawiałyśmy to paskudztwo a potem smażyłyśmy na maszynce turystycznej . Nie pamiętam czy były dobre i czy ktokolwiek się tym najadł . Pamiętam tylko to koszmarne oprawianie . Długo naszym panom te „morskie leszcze „ wypominałyśmy.
Letnie przygody samochodowe jak się miało okazać jeszcze się nie skończyły. Jednego dnia kolega P i mój mąż pojechali do Koszalina poszukać warsztatu wulkanizacyjnego w celu naprawy opony a potem auta grzecznie sobie stały pomiędzy namiotami, bo choć kartki już nie obowiązywały to zdarzało się ,że paliwa czasem brakowało więc należało oszczędnie z niego korzystać . Kiedy mieliśmy wyjeżdżać panowie wybierali się znów do Koszalina – jeden fiatem , drugi „skarpetą „ w celu zatankowania . Skarpeta nie ruszyła z miejsca . Panowie postanowili ją wziąć „na zapych” . Przejechali tak połowę pola namiotowego , a syrena ani myślała zapalić . Akumulator odmówił współpracy . Mieszkańcy namiotów wylegli patrzeć co też się dzieje … Kolega krzyknął do swojej żony żeby wsiadła do fiata i podjechała , to oni podczepią syrenę do fiata i ją zaciągną . Podjechała , po czym odruchowo wyłączyła silnik . Panowie podczepili linkę holowniczą , koleżanka przekręciła kluczyk i … Akumulator we fiacie padł. Mieszkańcy pola namiotowego ryczeli ze śmiechu . My też . Śmiali się ale okazali uczynni. Kilku rosłych obozowiczów popchnęło nasze pojazdy i dały radę … Na trasie do Koszalina i z powrotem akumulatory się doładowały i następnego dnia można było wracać. Wracaliśmy już bez przygód. No , może poza tym ,że panowie , którym humor zawsze dopisywał i często wpadali na wariackie pomysły na podróż syreną ubrali się stylowo w podarte na kolanach dżinsy i słomkowe kapelusze – mocno już sfatygowane i nie zdjęli ich na żadnym postoju . Brakowało im tylko tylko gumofilców i waciaka .